W bardzo bliskiej odległości tonących pojawiła się pojedyncza kłoda drzewa. Spojrzałem wtedy w niebo i pomyślałem - "to chyba od pana Boga"


Oczekiwaliśmy na powroty mamy z pracy. Inni rówieśnicy, których wiek uniemożliwiał ciężką pracę przy zrębie drzew, również spędzali dni w barakach. Najmłodsze dzieci przebywały w prowizorycznym żłobku  pod opieką dwóch opiekunek: młodej Polki Ludwiki i Rosjanki mieszkającej w pobliżu obozu. 

W tej grupie znajdowała się moja najmłodsza siostra Jadwiga. W czasie nieobecności mamy podszedł kiedyś do mnie NKWDzista i zapytał  po rosyjsku, czy widzę ucho na swojej dłoni. Popatrzałem przez chwilę na swoje dłonie i odpowiedziałem zdecydowanie, że nie, wtedy rozmówca zapewnił mnie, ze podobnie jak ucha na dłoni, nigdy nie zobaczę wolnej Polski. Pomylił się.


                                                     Pan Stanisław z żoną i ciocią Anną


 Dzieci i młodzież, przebywająca w czasie nieobecności najbliższych w barakach najprawdopodobniej stanowiła poważny problem dla nadzorujących, ponieważ podjęto decyzję o utworzeniu domu dziecka. Mieszkańcy obozu zostali powiadomieni o reorganizacji życia "z dnia na dzień". Nie określono dokładnie szczegółów zmiany. Rano udałem się wraz z innymi, wytypowanymi przez władze obozu rówieśnikami w ustalone miejsce. Oczekiwaliśmy na grupę, która miała przybyć z oddalonego, sąsiedniego miejsca, w którym przebywali również deportowani rodacy. Z mojej rodziny tylko ja zostałem wyznaczony do zamieszkania w nowo utworzonym domu dziecka, ponieważ moje młodsze rodzeństwo nie odpowiadało ustalonemu przedziałowi wiekowemu.  Gdy dotarła rówieśnicza grupa wraz z opiekunem, wyruszyliśmy już razem, na przełomie wiosny i lata 1940 r.w pieszą dalszą wędrówkę do miejscowości, w której znajdowała się szkoła podstawowa oraz sierociniec, utworzony dla starszych dzieci zesłanych Polaków. Miejscowość, gdzie znajdowała się szkoła i miejsce naszego dalszego życia, było oddalone o ponad 30 km od Zanulie. W czasie pieszej wędrówki  opiekowała się nami polska opiekunka. Dotarliśmy na miejsce w nocy. Byłem bardzo zmęczony, położyłem się w pośpiechu do jednego z wielu przygotowanych dla nas łóżek. Noc minęła bardzo szybko, głośna pobudka ożywiła pomieszczenie w którym nocowaliśmy. Niepewni i przerażeni zmianą w naszym życiu w pośpiechu przygotowywaliśmy się do nowego dnia. Przerażony stwierdziłem, że mam poważny problem z utrzymaniem równowagi, ponieważ moje nogi do kolan były opuchnięte. Dwie dorosłe osoby przyszły mi z pomocą. Podnieśli mnie za ręce i zanieśli na podłużną, drewnianą ławę, położyli na plecy. Przyczyną uciążliwego bólu nóg były zbyt małe buty. Obuwie w którym wyruszyłem, pochodziło z okresu deportacji na wschód, w okresie II - III 1940 r.

Od czasu przybycia do miejscowości Lapomos Górny, w której znajdowały się baraki przeznaczone dla Polaków, pracujących  przy zrębie drzewa, pan Stanisław chodził wciąż w tym samym obuwiu, stopa w tym czasie u 11 letniego chłopca urosła.



Dom, w którym zamieszkali młodzi Polacy, znajdował się w pobliżu szkoły. Był to drewniany, parterowy budynek będący do niedawna własnością  prawosławnej parafii, która miała swoją tutaj siedzibę. Parafia prawosławna podzieliła los tylu innych świątyń, zniszczonych i zrównanych z ziemią po rewolucji bolszewickiej. Cerkiew ceglana stopniowo była pozbawiana przez mieszkańców cegieł, w końcu runęła, natomiast opuszczony solidny drewniany budynek nadawał się do zamieszkania. Budowla drewniana była podzielona wewnątrz na kilka mniejszych pomieszczeń, w większości były to izby mieszkalne. Znajdowała się tu również łazienka. Woda była systematycznie pozyskiwana ze znajdującej się w pobliżu żelaznej pompy i przynoszona do pomieszczenia przez starszych. Duże, oddzielone pomieszczenie stanowiła kuchnia i stołówka. Posiłki przygotowywane przez kucharkę zdecydowanie różniły się od tych, które spożywaliśmy w obozie w Lapomos Górny. Otrzymywaliśmy w codziennych porcjach nabiał, warzywa, potrawy mączne, rzadziej mięsne. Wśród opiekunek, miejscowych kobiet znalazła się jedna, nadgorliwa, która z determinacją zabierała  z naszych rzeczy osobistych książeczki do nabożeństw i różańce. W III klasie, do której uczęszczałem, w większości uczniami byli miejscowi. Lekcje odbywały się w języku rosyjskim. Po zakończonych lekcjach, powracaliśmy do sierocińca,  w którym otrzymywaliśmy ciepły posiłek a następnie pod nadzorem dwóch dyżurujących opiekunek odrabialiśmy zadane w języku rosyjskim lekcje.  W wolne dni, kiedy dopisywała pogoda wyruszaliśmy wraz z wychowawczyniami do miejscowych gospodarzy, u których pracowaliśmy przy zbiorze i sortowaniu warzyw. Opiekunki zabierały nas do lasu, gdzie rosło dużo jagód lub na brzeg rzeki Łuzy, gdzie co odważniejsi wchodzili do wody. Dzisiaj "trochę podziwiam" odwagę rosyjskich opiekunek.


W jeden z upalnych dni miało miejsce zdarzenie, które zapamiętałem do dziś. W letni, upalny poranek, w dniu w którym nie było lekcji, wyruszyliśmy wraz z jedną opiekunką nad brzeg rzeki Łuza, aby w bezpiecznym i wcześniej odwiedzanym miejscu zamoczyć się, popływać. Nad brzegiem rzeki, w miejscu w którym nasza grupa wypoczywała, przychodzili pływać miejscowi i było to miejsce uznane za "w miarę bezpieczne" lokalne kąpielisko. Po rzece Łuza pływało wiele statków handlowo - pasażerskich, które z tego co pamiętam nie posiadały ściśle wyznaczonej specjalizacji. Przewoziły pasażerów i towary. Stan wody w rzece był zmienny, bywały okresy w których statki parowe pływały swobodnie po pięknej rzece, jednak z tego co pamiętam bywało, że z powodu niskiego stanu wody statki osiadały na mieliźnie. Wcześniej podobny los spotkał jeden z pływających po Łuzie statków parowych. Szybko pomiędzy miejscowymi i moimi rówieśnikami rozeszła się informacja o statku, który utknął na mieliźnie w pobliżu wioski. Niespotykany widok przyciągał nas, biegliśmy na brzeg rzeki i przyglądaliśmy się parowcowi. W tym statku dwa koła łopatkowe umieszczone były po obu burtach i stanowiły jego napęd. Kiedy statek utknął na mieliźnie, koła w tym czasie wydrążyły w podłożu rzeki głębokie doły. Nieświadomi zagrożenia weszliśmy do wody. Starsi, którzy umieli pływać, pokonywali odcinki wzdłuż brzegu rzeki, natomiast młodsi przebywali w wodzie w miejscach, w których wyczuwalny był grunt rzeki. Nagle straciliśmy z naszego pola widzenia dwie siostry Danusię i Wandę Dobrowolskie oraz Helenę. Broniły się, ile sił I próbowały utrzymywać się na powierzchni wody. Trwało to "wieczność" -  paniczne ruchy pozwalające utrzymać się na powierzchni wody. Powstało zamieszanie i ogromny strach, ktoś głośno krzyczał "one się topią". Nie wiem jak to się stało, kiedy nagle w bardzo bliskiej odległości tonących pojawiła się pojedyncza kłoda drzewa. Spojrzałem wtedy w niebo i pomyślałem "to chyba od pana Boga". Głośno nawoływaliśmy tonące  aby chwyciły się kłody i utrzymały na wodzie. Szczęśliwie kłoda zbliżyła się do dziewczyn, przecinając miejsce w którym wszelkimi siłami próbowały utrzymać się na powierzchni. Okazało się, że w miejscu, w którym moje rówieśniczki nagle utraciły grunt pod stopami, wcześniej koła łopatkowe osiadłego na mieliźnie statku wydrążyły głębokie leje.


Życie nasze uległo zmianie po 30 lipca 1940 r., kiedy nastąpiło podpisanie układu Sikorski - Majski. Generał Władysław Sikorski i ambasador ZSRR w Londynie Iwan Majski podpisali układ, który miał wprowadzić normalizację w relacjach polsko - radzieckich. Układ przewidywał normalizację stosunków pomiędzy państwami, utworzenie na obszarze ZSRR armii polskiej pod polskim dowództwem, udzielenie obywatelom polskim amnestii przez władze radzieckie. W tym czasie mama pana Stanisława zwróciła się do władz obozu z prośbą o umożliwienie powrotu dwóch synów: Stanisława i Władysława z miejscowości, w której przebywali w prowizorycznym sierocińcu. Pan Stanisław wraz z bratem powrócił do najbliższych jesienią 1944r. W tym czasie w Lapomos Górny dość szybko następowały zmiany.

Formowanie 1. Dywizji Piechoty im. Tadeusza Kościuszki
Rodacy uzyskali możliwość podejmowania samodzielnych decyzji a kilku odważnych mężczyzn zdecydowało się na dołączenie do formujących się polskich oddziałów wojskowych. Pan Stanisław wspólnie z kolegą Jankiem Gołuszewskim zdecydowali, że również wyruszą w drogę do miejscowości Sielce, miejsca formowania się 1 Polskiej Dywizji Piechoty im. Tadeusza Kościuszki. Bez uzgodnienia, dwoje młodych śmiałków wyruszyło pod osłoną nocy w kierunku najbliższej przystani na rzece Łuza, przy której cumowały statki parowe. Wsiedli niezauważeni przez obsługę na pokład statku i przebyli drogę ponad 40 km. Dalszą drogę udaremnili pracownicy, którzy nieczuli na argumenty młodych pasażerów, zdecydowali o opuszczeniu przez nich statku na najbliższej przystani. W drogę powrotną wzdłuż brzegu rzeki wyruszyli pieszo. Dotarli do miejscowości, w której kilka miesięcy wcześniej przebywał  pan Stanisław. Szybko zasnęli w ciepłym pomieszczeniu drewnianego sierocińca, po czym udali się do obozu.

Wiosną 1944 r. pan Stanisław wraz z najbliższymi wyruszył w kolejną podróż w nieznane. W drewnianych wagonach pokonali odległość około 2500 km i dojechali do założonej w połowie XIX w. stanicy kozackiej miasta - Krymsk, znajdującego się nad Morze Czarnym. Tutaj warunki życia zdecydowanie zmieniły się na korzyść. Śródziemnomorski klimat w przeciwieństwie do zimnego północnego, w którym spędziliśmy ostatnie lata wyjątkowo służył nam wszystkim. Zamieszkaliśmy u bardzo serdecznej i gościnnej kobiety, z którą zamieszkiwały dwie córki: Raisa i Nina. Mąż gospodyni i syn przebywali wówczas na froncie. Serdeczna kobieta była rówieśniczką mojej mamy, kobiety się zaprzyjaźniły i wspierały w tym wyjątkowym czasie. Miejscowość znajdowała się osiem kilometrów od Krymska. Otrzymaliśmy do dyspozycji połowę niedużego, jednorodzinnego domu oraz ogródek, w których pielęgnowaliśmy warzywa, których tak wszyscy byliśmy spragnieni. Mama i ja z najstarszym bratem większość dnia ciężko pracowaliśmy w miejscowym sowchozie. Mama przy zbiorze winogron, natomiast mój brat i ja zajmowaliśmy się wypasaniem owiec.  Zuchwałe, wygłodniałe wilki napadały i zagryzały bezbronne owce. Kości pożartych zwierząt znajdowaliśmy wszędzie; w pobliżu lasu, na polach i pod domami. W nocy strzegliśmy w kilku zwierząt, zawsze jeden z nas czuwał przy ognisku, otrzymaliśmy broń z której strzelaliśmy do pojawiających się nagle zdziczałych tabunów.

W latach 60 tych pan Stanisław odzyskał kontakt z rodziną, kontakty  nawiązane po dwudziestu latach nadal były pełne ciepła i przyjaźni.

Długim składem pociągu udaliśmy się do utęsknionej ojczyzny w połowie maja 1945 roku. Składy wagonów były udekorowane biało czerwonymi flagami, atmosfera entuzjazmu i szczęścia, którymi przenikały drewniane wagony jest nie do opisania. W czasie długiej drogi do Polski panowała radość i euforia.
W  1946 r. przed świętami wielkanocnymi dotarliśmy po szerokich torach do Opola, stamtąd przesiedliśmy się na pociąg jadący do Zgorzelca. Zamieszkaliśmy w Biedrzychowie (niemiecka nazwa wioski Friedersdorf) ówczesne województwo wrocławskie.

Moja babcia z wnukami przed domem w Biedrzychowie, w którym zamieszkaliśmy po pięcioletniej tułaczce
                                                    Dworzec kolejowy w Trzcińsku Zdroju
ulica 2  -go Lutego w Trzcińsku Zdroju

Moja ciotka Anna w 1945 r. przyjechała do Strzeszowa, małżonek jej w kolejnym roku. Ciocia Anna korespondowała z mamą, zdecydowaliśmy w domu, że ja jako najstarszy pojadę na północ odwiedzić ciocię Annę. W podróż wyruszyłem pociągiem relacji Kraków-Szczecin wzdłuż Odry. Wysiadłem na stacji kolejowej w Godkowie, skąd krótkim składem jadącym w kierunku Stargardu dotarłem do Trzcińska Zdroju. Była zima 1955 r., wysiadłem na stacji i zapamiętałem, że w pobliżu przejeżdżał pojazd, na którego przyczepie znajdowały się bańki pełne mleka, zapamiętałem charakterystyczny dźwięk uderzających o siebie baniek.  Zapytałem się przechodnia, w jakim kierunku leży wioska Strzeszów i wyruszyłem po białych zaśnieżonych chodnikach miasteczka w kierunku drogi do Strzeszowa. Kiedy za miastem zauważyłem wieżę kościoła tak bardzo się ucieszyłem-wspomina pan Stanisław, że dalsza droga trwała bardzo krótko. W wiosce zapytałem się, w którym budynku mieszka moja ciocia Ania wraz z rodziną i zmęczony doszedłem do końca wioski omijając dom rodziny, ponownie stojąc przy budynku z czerwonej cegły uzyskałem wskazówkę gdzie znajduje się dom cioci Ani jednak i tym razem zastukałem do drzwi innego budynku mieszkalnego i - jak się okazało - był to to dom mojej przyszłej żony.



 Babcia Katarzyna i ciocia Anna
Zdjęcia pochodzą z rodzinnego albumu pana Stanisława oraz z https://historiamniejznanaizapomniana.wordpress.com/2015/05/07/formowanie-1-dywizji-kosciuszkowskiej/, http://kresy24.pl/35606/dawne-statki-parowe-na-niemnie/ 
Stare pocztówki Trzcińska Zdroju pochodzą z prywatnej kolekcji Jarka Płotkowskiego




Autorem działu regionalno - historycznego w portalu chojna24.pl jest Andrzej Krywalewicz. Znasz ciekawe historie? Posiadasz ciekawe fotografie? Zapraszamy do kontaktu: andrzejkrywalewicz@chojna24.pl lub tel. 793 069 999

4 Komentarze

  1. Po raz kolejny super artykuł... Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. Najgorsza zaraz XX wieku to stalinizm i faszyzm, jednak wiele osób czerpie z tych ustrojów totalitarnych swoistą przyjemność - tak zwane grupy rekonstrukcyjne.

    OdpowiedzUsuń
  3. To jest jedyna możliwość żeby nie łamiąc prawa ubrać mundur ss albo nkwd,
    No może są też inne możliwości typu występ w filmie ale o to już trudniej i zdarza się to rzadziej , a rekonstrukcje są każdego roku.
    To powyżej to ironia i jeśli nawet są tacy skrzywienie ludzie w grupach rekonstrukcyjnych , to jest ich może jeden procent , jak w każdym środowisku.
    Poza tym grupy tego typu , odnoszące się do historii sprzed 70 czy 100 lat , to o jedynie mała część , bo to mały fragment naszej historii , jest wiele innych,liczniejszych grup , bo nasza historia jest długa i bardzo bogata .
    Przyjedź na rekonstrukcję bitwy pod Grunwaldem , to zobaczysz tysiące osób , biorących udział w odtworzeniu tej bitwy - z Polski , Czecjh , Niemiec i innych częsci Europy .
    Są to osoby , które poświęcają swój czas i pieniądze , przeznaczając je na odtworzenie strojów , broni , narzędzi etc. z tamtej epoki.
    I dobrze , że takie osoby są i że im się chce ,bo dzięki nim można dotknąć historii i uczyć się jej , a każdy sposób aby poznawać historię swojego kraju jest dobry .


    OdpowiedzUsuń
  4. Nie mam nic przeciwko grupom rekonstrukcyjnym "średniowiecza" . Napisałem - XX wiek. Nie przemawia do mnie rekonstrukcja bitew II-go wojennych w wykonaniu ludzi poubieranych i kultywujących faszystów i sowieckich sołdatów. Dla mnie ubieranie się w mundury morderców setek tysięcy ludzi i z uśmiechem na twarzy bawienie się w wojenkę - jest chore.

    OdpowiedzUsuń
Nowsza Starsza