Zapamiętałam wiele szczegółów z początku wojny i późniejszych pięciu lat koszmaru



Nazywam się Henryka Gała. Urodziłam się 18 stycznia 1935 roku. Gdy wybuchła II wojna światowa ukończyłam dopiero cztery lata, lecz pomimo tego zapamiętałam wiele szczegółów z początku wojny i późniejszych pięciu lat koszmaru.



Pochodzę  z wioski Stare Budy. Wioska oddalona jest o około 10 kilometrów od Wisły. Zlokalizowana w dzisiejszym powiecie płockim.  W wiosce mieszkaliśmy od lat. Moi rodzice nazywali się Weronika i Władysław. Wraz z nami mieszkał dziadek (tata mojej mamy) oraz siostra i bracia mamy: Janina, Wacek, Stanisław, Kazimierz, Władysław. Dom był wykonany z gliny, pokryty papą. Wewnątrz znajdowała się duża izba mieszkalna i kuchnia, w której była też podłużna kuchnia opalana drzewem. Masywna płyta kuchni posiadała kilka fajerek. Blisko domu, na podwórzu znajdowała się "obórka", w której chowaliśmy kury, dwie krowy.  Kiedy wybuchała we wrześniu 1939  wojna, mój tata wraz z wujkiem Stanisławem (najstarszy brat mojej mamy) i mieszkańcem sąsiedniej wioski panem Grabarczykiem wyruszyli na front. Z Łęcka do Kutna wyruszyli w pierwszych dniach września, w porannych godzinach, pociągiem. W Kutnie, w parku w pobliżu dworca, oczekiwali na inny pociąg. Nagle  pojawiły się nad miastem  niemieckie samoloty bojowe, które ostrzeliwały ludność.  Pan Grabarczyk stracił nogę, w ten sam dzień w godzinach wieczornych zmarł, pozostawił sześcioro dzieci.Wujek został dotkliwie trafiony odłamkiem pocisku w brzuch.  Przez krótki okres został wraz z wieloma innymi rannymi przetransportowany do szpitala w Kutnie. Tata powrócił do domu, dość szybko, wujek również został przywieziony do domu. Lekarza w okolicy, gdzie mieszkaliśmy nie było. Przychodził kilka razy w ciągu dnia sąsiad, wykonywał opatrunki. Wujek na naszych oczach powoli umierał w cierpieniu. Pozostawił żonę i dwie córki.
                                                                 

Zaczęła się wojna. W pobliżu naszej wioski przemieszczało się wojsko niemieckie  na linii Warszawa - Płock - Łąck. Tak dokładniej, to dzieliła nas odległość  3 kilometrów od przemieszczającego się wojska niemieckiego. Przemarsz okupantów poprzedził przyjazd kilku Niemców. Szybko dotarła informacja, że  w przeciągu 24 godzin wraz z żywym inwentarzem musimy opuścić nasze domy, W pośpiechu spakowaliśmy najniezbędniejsze rzeczy i udaliśmy się do małej kolonii oddalonej od naszej wioski o 12 kilometrów. W osadzie znajdowały się dwa gospodarstwa. W jednym z nich  mieszkała rodzina żony wujka Stanisława. Miałam wtedy cztery lata, lecz dobrze zapamiętałam drogę. Inni mieszkańcy w tym samym czasie co my, również opuścili swoje domy i udali się do rodzin i znajomych.  Spaliśmy na podłodze, pożywienia brakowało. W drugim sąsiednim domu mieszkał Niemiec. On żył tutaj ze swoimi bliskimi od dawna, mówił dość dobrze po polsku. Mógł mieć wówczas około 60 lat.
                                                                             
 
Minęło kilka dni, wujek Wacek zabrał mnie z sobą na łąkę, gdzie tradycyjnie pasły się krowy. W pobliżu miejsca gdzie przebywaliśmy był rów. Wujek w tym czasie był zajęty rozmową z Niemcem - sąsiadem. W czasie tej rozmowy, sąsiad zaproponował wujkowi, aby ktoś od nas przyszedł do jego domu, wówczas przekaże jakieś produkty do jedzenia. Spokój nagle zakłóciły niemieckie samoloty, które przelatywały nisko nad ziemią. Wujek chwycił mnie mocno, pociągnął za sobą, wskoczył do rowu i ukryliśmy się. To wszystko działo się bardzo szybko, odpalono serię pocisków w naszym kierunku.  Niemiec sąsiad również wskoczył do błotnistego rowu. W czasie naszego późniejszego pobytu, nie zdarzyła się już podobna historia. Z moją mamą udałam się chyba jeszcze w ten sam dzień wieczorem do domu Niemca. Wewnątrz znajdowały się drewniane łóżka, zapamiętałam, że na jednym z nich  leżała starsza kobieta w białym czepku na głowie. Dostaliśmy mały worek kaszy jęczmiennej i duży bochenek chleba. Minął dobry tydzień, znowu pojawili się Niemcy, którzy potwierdzili, że możemy powracać do swoich domów. W drodze powrotnej zapamiętałam, że w pobliżu polnej drogi, po której szliśmy, stało kilku żołnierzy niemieckich, zwijali druty. W tym pierwszym okresie wojny okupanci nie okazywali wobec nas agresji.
                                                           
Rodzice pani Henryki


Gestapo w wiosce

Po powrocie do domu wujkowie chodzili do lasu do pracy. Obsadzaliśmy pole ziemniakami i żytem. Rodzice i inni mieszkańcy wioski otrzymywali "kartę przemiałową". Karta upoważniała do zmielenia w pobliskim młynie określonej ilości zboża, w zależności od ilości osób w rodzinie. Warunkiem otrzymania karty, było przekazanie kontyngentu. Otrzymywało się symboliczną zapłatę. W sklepie można było się zaopatrywać tylko w sacharynę, sól, ocet i naftę. Raz w roku rodzice mieli prawo zakupić w okresie świątecznym kilogram cukierków. W tym czasie miało miejsce dziwne zdarzenie. Znajomy moich wujków, który mieszkał w sąsiedniej wiosce. Doniósł Niemcom o zamordowaniu kilku żołnierzy niemieckich w pierwszych dniach wojny. Bestialskiego mordu mieli dokonać Polacy. Według jego wersji zdarzeń, gdy na początku września dotarł rekonesans niemiecki, w pobliżu miejscowego wzniesienia zamordowano Niemców i zakopano. Pojawiło się szybko gestapo. Zażądano od denuncjatora, aby wskazał to miejsce. Rozdrażnieni gestapowcy wytypowali wśród mieszkańców mojej wioski kilka osób, które przybyły na miejsce. Wykopywali dół w miejscu wskazanym przez donosiciela.  Okazało się, że we wskazanym miejscu nie znaleziono zwłok. Nagle jeden z policjantów chwycił mocno przygotowaną linę ze skóry lub podłużny korzeń i zaczął okładać nim boleśnie Polaka. Pobity wskazał dwa lub trzy inne miejsca, to wszystko trwało dość długo, po czym zaczął nagle uciekać. Jeden z oprawców wskoczył szybko na konia, zaczął gonić uciekającego. W tym samym  czasie skierował pistolet w jego kierunku. Oddał strzał prosto pod jego nogi. Przyprowadził zbiega  na miejsce, gdzie wykopywano kolejny dół i dotkliwie pobił. Tragiczne zdarzenie obserwowałam z okna domu mojej cioci Heleny Świderskiej. Dziwne i do dzisiaj nie wyjaśnione zdarzenie miało swoje dalsze konsekwencje. Wspomniany znajomy wujków - denuncjator został odwieziony do siedziby policji w Gostyninie, gdzie był kolejny raz przesłuchiwany i bity. Wskazał mojego wujka Stefana jako jednego ze świadków zabicia Niemców. Pod nasz dom zajechał samochód, dwóch lub trzech Niemców zdecydowanie wkroczyło do środka i zapytali o wujka, gdzie przebywa. Samochód odjechał w kierunku górującego na wioską wzniesienia, gdzie poprzednio poszukiwano zakopanych zwłok. Wujek się nie ugiął, zdecydowanie odpierał zarzuty. Co dziwne, policja wypuściła wujka. Natomiast oskarżyciela ponownie bito na oczach innych mieszkańców. Po jakimś czasie znowu wydarzyła się dziwna rzecz, ponieważ w pewnej chwili znajomy błagalnie poprosił o "posłuchanie", wskazał innego mojego wujka Wacława jako świadka zdarzenia. W tym czasie mój dziadek leżał w swoim łóżku, stan zdrowia dosłownie z godziny na godzinę bardzo się pogarszał. Kiedy zorientował się, że Niemcy poszukują kolejno wujków, bezradny okazywał agresję. Wujek Wacław został wywieziony  do więzienia, gdzie był przesłuchiwany i dotkliwie pobity. W wyniku pobicia, nie odczuwał żadnej siły w nogach i nie mógł chodzić o własnych siłach. Dzień po aresztowaniu wujka, dziadek umarł w swoim drewnianym łóżku. Wujek został przewieziony do Szpitala do Gostynina. Gdy tylko dotarła do domu wiadomość, że wujek przebywa w szpitalu, udałam się z mamą na miejsce. Mama zwróciła się z prośbą pisemną do władz więzienia o umożliwienie  wujkowi udziału w pogrzebie dziadka. Bezwzględnie odmówiono. Gdy powrócił do domu, dość długo nie mógł spokojnie chodzić. Szukał i stosował różne formy ratunku i pomocy. To było lato, dni były upalne. Umieszczał bezwładne do kolan nogi  w specjalnie wykopanych wcześniej dolach, ktoś z nas wypełniał dół nagrzaną w słońcu ziemią. Wujek odzyskał władzę w nogach, zaczął chodzić o własnych siłach.
                                                                     
Ojciec Pani Henryki

Zaginiona karta przemiałowa

Na naszych terenach mieszkali również Niemcy, którzy najprawdopodobniej zamieszkali tutaj w okresie zaboru. Do czasu wybuchu II wojny byli naszymi sąsiadami, później zostali sprzymierzeńcami wroga. Od początku wojny władze niemieckie wybierały nowych sołtysów. W mojej wiosce, podobnie jak w sąsiednich, wybrano Niemca. W tym czasie nastąpił masowy wywóz Polaków do pracy na terenie Rzeszy. Mój tato wraz z braćmi mamy, moimi wujkami Władysławem, Stanisławem i Wacławem  zostali wezwani i powiadomieni o dacie wyjazdu do pracy. Wujek Wacek bardzo słabo się poruszał o własnych siłach. Zapamiętałam, że wstawił się za wujkiem ten nowy sołtys i szczęśliwie pozostał w domu. Odzyskiwał siły, po jakimś czasie otrzymał pracę na kolei, w charakterze pomocnika palacza lokomotywy na trasie Kutno- Płock. Gdy nastał okres zbierania jagód, z mamą udawałyśmy się do lasu. Mama jagody sprzedawała później w Płocku. W lipcu 1942 lub 1943 roku mama i ciocia udały się tradycyjnie do Płocka, sprzedały wszystkie jagody, po czym poszły do piekarni, w której  kupiły dwa duże bochenki chleba. Pomimo  zakazu dokonywania zakupów przez Polaków, z wyjątkiem, jak już wspomniałam wcześniej, kilku niezbędnych produktów, zakupiły chleb i chałki. W drodze powrotnej, mniej więcej gdzieś w połowie drogi, zostały zatrzymane przez żandarmów niemieckich. Zostały zawiezione na posterunek w Łącku. Tutaj dokonano przeszukania i oczywiście zarekwirowano dwa bochenki chleba i chałki. Jeden z żandarmów z niezrozumiałych do dzisiaj powodów w sposób podstępny schował kartę przemiałową, po czym zażądał od mamy karty. Przerażoną mamę i ciocię przywieziono do domu. Natychmiast na miejscu rozpoczęły się przeszukania mieszkania.
                                                                         

Pamiętam, że sienniki zostały rozerwane, słoma znajdująca się wewnątrz wyrzucona na środek pomieszczenia. Zawartość szuflad, szafek również  wyrzucono na podłogę. W pewnej chwili, kiedy mieszkanie dokładnie przeszukano, żandarm, który wcześniej na posterunku w Łącku dokonywał rewizji, polecił aby do godzin wieczornych dostarczyć kartę. Przerażeni udaliśmy się na posterunek w Łącku. Ku naszemu zdziwieniu wydobył z kieszeni i zwrócił kartę przemiałową. Domyśleliśmy się, że posłużył się kartą aby dokonać w naszym domu rewizji. Mama wraz z ciocią zostały ukarane dwumiesięcznym pobytem w więzieniu we Wronkach. Zaraz po nowym roku pod dom zajechały sanie, mama i ciocia zostały zatrzymane i odwiezione na stację kolejową. Zostaliśmy w domu sami. Osobami dorosłymi byli wujkowie: Wacek i Kazimierz, który wykonywał pracę przy transporcie drzewa.  Szkoła znajdowała się w Łącku. Do szkoły udawałyśmy się pieszo z siostrą Heleną. Zapamiętałam pewne zdarzenie. Szłyśmy tradycyjnie, codziennie uczęszczaną drogą do Łącka. W pewnej chwili, gdy mijałyśmy dom zamieszkały przez Niemców, wyszedł przed budynek ośmioletni ich syn. Nagle stanowczo krzyknął do nas po niemiecku, zażądał abyśmy się zatrzymały. Podszedł do nas i z całej siły wymierzył policzek, żądając abyśmy zawsze w przyszłości go pozdrawiały, mówiąc dzień dobry po niemiecku.  Bolesne zdarzenie utkwiło mi mocno w pamięci.

                                                                             


Okopnicy

W pobliżu mojej wioski znajduje się las. Odległość  od Starych Bud do lasu wynosiła około 500 metrów. Z inspiracji okupantów niemieckich w lesie powstał obóz, który stanowiło kilka baraków zbudowanych z desek, otoczony parkanem drewnianym. Na teren obozu przywożono regularnie "okopników", tak od początku byli nazywani przez  miejscowych więźniowie. Mieszkańcy wioski otrzymali nakaz umożliwienia zamieszkania "okopnikom" w pierwszy dzień po ich przyjeździe. Mówiono, że są to zatrzymani z różnych powodów Warszawiacy. Do mojego domu trafiło czterech "okopników". Byli głodni, przemęczeni, brudni i zawszeni. Zostali rozlokowani w domach na terenie wioski i pilnowani przez żandarmów. "Okopnicy" wykonywali ciężką pracę przy karczowaniu lasu. W pobliżu torów powstał tartak, deski prawdopodobnie były wywożone na front. Na terenie obozu zawsze był widoczny strażnik. Pomimo jego obecności, wchodziłam na teren obozu, gdzie otrzymywałam obierki od ziemniaków dla krów. Więźniarki, które były zatrudnione w kuchni poprosiły mnie, abym postarała się przynieść patelnię metalową tarkę, którą udało mi się przemycić, aby usmażyć placki ziemniaczane.
                                                                                               
Masowa zbrodnia

W pobliżu mojej wioski miała miejsce straszna tragedia. Nastał okres eksterminacji elit. Niemcy, używając różnych zmyślonych zarzutów, zatrzymywali mieszkańców pochodzących z pobliskich miejscowości. W tym czasie jeden z sąsiadów przebywał w pobliskim lesie, gdzie gromadził drzewo na opał. Gdy zauważył jadące w jego kierunku duże samochody z przyczepami okrytymi plandekami, wszedł na drzewo, obserwował z ukrycia zdarzenie. Przyczepy w pośpiechu opuszczali przerażeni rodacy, którym nakazano ustawić się wzdłuż podłużnego, wykopanego wcześniej dołu. Zdeterminowanych połączono drutem kolczastym. Oprawcy skierowali karabiny w  kierunku ofiar i zaczęli do nich strzelać. Obserwujący naoczny świadek opowiadał po wojnie, że zdarzyło się, że jedna z ofiar wyswobodziła się z pętli drutu kolczastego i zaczęła uciekać. Po chwili ofiarę dosięgły pociski. Mężczyzna obserwujący zdarzenie wydrążył w korze drzewa krzyż, aby odnaleźć miejsce. Po zakończeniu wojny świadek zdobył się na odwagę i opowiedział o zbrodni dokonanej w lesie. Po wojnie, w obecności wielu mieszkańców, dokonano ekshumacji. Zapamiętałam, że przy wydobywaniu zwłok pomagało wiele osób. Panował przerażający fetor. W pobliżu miejsca zbrodni powiewała czarna flaga.


Żołnierze radzieccy pojawili się w wiosce zimą, na przełomie 1944/45 roku, przejechali przez wioskę w drodze do Łącka. W ten sam dzień wieczorem, przybyli uzbrojeni Niemcy, nocowali w stodole. Rano zażądali jedzenia. W ciągu dnia przyszedł do naszego domu milicjant rodak, na ramieniu miał założoną czerwoną lub biało - czerwoną opaskę. Stanowczo zażądał wyjaśnień i zagroził, że poinformuje stacjonujących w Łącku żołnierzy radzieckich o udzielanym schronieniu Niemcom. Później, w ten sam dzień, na wzniesieniu na wprost opustoszałego już wtedy obozu, żołnierze radzieccy ustawili wyrzutnię rakietową - Katiuszę, po czym skierowali pociski w kierunku baraków.  Takie to był czasy.

1945 Pyrzyce - Kozielice - Banie

Tato mój oraz wujkowie powrócili szczęśliwie do domu kilka miesięcy po zakończeniu wojny. W Łącku powstała szkoła. Wyznaczona komisja decydowała, do której klasy zostanie skierowany każdy uczeń. W czasie wojny wujek Kazimierz wieczorami nauczał nas czytać, pisać. Rozpoczęłam naukę w klasie II. Do szkoły chodziłam w obuwiu wykonanym z drzewa. Lekcje w szkole odbywały się w Łącku, religia w oddalonym o osiem kilometrów kościele w Korzeniu.  Do wioski przybyli urzędnicy, którzy namawiali do wyjazdu na ziemie zachodnie - odzyskane. Rodzice moi zdecydowali, że opuścimy nasz dom, wioskę i udamy się, podobnie jak wiele innych rodzin w nieznane. Skład pociągu był bardzo długi, składał się z wielu połączonych wagonów "bydlęcych". Z nami, w tym samym wagonie jechała rodzina sąsiadów. Długa droga trwała ponad tydzień, pociąg się zatrzymywał, bywało, że kilka dobrych godzin oczekiwaliśmy na odjazd. Zapamiętałam miasta: Konin, Kutno, Poznań, Piłę no i oczywiście Stargard. W Koninie tato kupił kiełbasę z koniny, którą się mocno zatruliśmy.  Cały długi skład pociągu dojechał do Pyrzyc. Nocowaliśmy w pobliżu torów i na samych torach. Pyrzyce były bardzo zniszczone, zapamiętałam dym unoszący się z piwnic. Główna ulica była całkowicie zniszczona, utkwił mi w pamięci widok  kościoła, właściwie to tylko wysokie zniszczone ściany oraz ceglany młyn i Brama Bańska. Chodziłam z tatą po zniszczonych ulicach miasta, wszędzie było dużo żołnierzy radzieckich. Mama z siostrą zostały na terenie stacji. W drugi dzień naszego pobytu udałam się z tatą pieszo poza miasto. Szliśmy opustoszałą drogą brukowaną kamieniami poszukując wioski, domu do zamieszkania. Doszliśmy do Kozielic. W wiosce, podobnie jak w Pyrzycach było dużo żołnierzy - wyzwolicieli. Funkcjonowała kuchnia polowa, która znajdowała się na początku wioski od strony Pyrzyc.  Wioska nie była zniszczona. Lepsze domy były zajęte. Przebywający żołnierze kosami kosili zboże,które było zwożone do budynku, późniejszej siedziby gminy. Przeszliśmy z tatą całą wioskę, zaszliśmy na teren kościoła, drzwi od kościoła były uchylone.  W końcu znaleźliśmy opustoszały dom z dużym ogrodem w pobliżu cmentarza. Wewnątrz znajdowały się drewniane meble i naczynia szklane. Na strychu była wędzarnia, w środku wędzarni uwędzone gęsi. W ten sam dzień udaliśmy się do Pyrzyc i znowu z mamą i siostrą oraz dobytkiem wróciliśmy do Kozielic. Wspólnie z nami,  w tym samym czasie w Kozielicach zamieszkali bracia Bińkowscy, Zofia Budzich, rodzina Wiśniewskich. Trochę później do wioski przybyli repatrianci z zachodniej Ukrainy. W pobliżu wioski nie było lekarza, Pyrzyce nadal sprawiały wrażenie miasta umarłego. Zaprzęgiem konnym do lekarza udawaliśmy się do Stargardu. Życie pomału zaczęło się normować. O godzinie 5 30 odjeżdżał pociąg do Pyrzyc, powracał później do Godkowa. Rozdzielono ziemię. Mój tato otrzymał osiem hektarów. Hodowaliśmy świnie, kury, kaczki. W Kozielicach nie było szkoły, budynek przeznaczony na siedzibę przyszłej szkoły był remontowany. W wrześniu 1946 roku mama zawiozła mnie do rodzinnej wioski Stare Budy, gdzie zamieszkałam u rodziny, uczęszczałam do szkoły. Gdy rozpoczęła się nauka w czteroklasowej szkole w Kozielicach, powróciłam do rodziny. W pierwszych latach po wojnie siedziba gminy znajdowała się w Tetyniu. Dużo czasu spędziliśmy pracując w gospodarstwie. Wspólnie z tatą zbieraliśmy ręcznie plony. Rozpoczęłam naukę w szkole w Pyrzycach, szkoła z cegły szczęśliwie przetrwała w pobliżu ulicy Poznańskiej. W 1950 r. rozpoczęłam pracę w Urzędzie Gminy w Tetyniu, wykonywałam pracę sekretarki. Mój małżonek Tadeusz pochodził z tego samego powiatu co ja. Wraz z rodziną po wojnie osiedlił się w Tetyniu. Po odbyciu służby wojskowej podjął pracę w energetyce w Pyrzycach. Później otrzymał przydział do pracy w Baniach. W 1951 roku wzięliśmy ślub.
                                                                               

Przyjechałam do męża po ślubie, zamieszkaliśmy na ulicy Pocztowej. Miasteczko ucierpiało mocno pod koniec II wojny i bezpośrednio w pierwszych latach po wojnie. Stary budynek ratusza w środku miasteczka zniszczony.  Dawna bożnica żydowska pełniła funkcję magazynu z nawozami. Budynek poczty przetrwał. W późniejszym sklepie "żelaznym" istniały cztery stoiska. W tym czasie w wielu miasteczkach, miastach powstawały sklepy  zwane  "tanimi jatkami". Na parterze budynku na rogu ulic: Grunwaldzkiej i Jagiellońskiej   powstał taki sklep,  mięso II kategorii, pochodziło ze zwierząt chorych lub niesprawnych. Przeżyliśmy z mężem wspólnie ponad 53 lata. Urodziłam córkę i sześciu synów. Doczekaliśmy się 18 wnuków, 28 prawnuków.W roku 2003 otrzymaliśmy od Prezydenta Kwaśniewskiego Medal za Długoletnie Pożycie Małżeńskie.

                                                                                 


Autorem działu regionalno - historycznego w portalu chojna24.pl jest Andrzej Krywalewicz. Znasz ciekawe historie? Posiadasz ciekawe fotografie? 
Zapraszamy do kontaktu: andrzejkrywalewicz@chojna24.pl lub tel. 793 069 999

Prześlij komentarz

Nowsza Starsza