Z Hnilcze przez Podhajce do Mieszkowic


Najstarszy szewc w naszym regionie a najprawdopodobniej jeden z najstarszych w Polsce, szczęśliwie cały czas aktywny zawodowo.


Nazywam się Marian Rostkowski. Jestem synem Józefa i Stefanii z domu mama nazywała się Morawska. Urodziłem się w 1927 w wiosce Hnilcze, w powiecie Podhajce, w województwie Tarnopolskim.  W tej chwili jestem najstarszym z osób, które przybyły z naszej wsi po wojnie. Byłem najstarszy, po mnie urodził się brat Michał.

Mieszkaliśmy w domu jednorodzinnym pod strzechą. Dom znajdował się na samym środku wioski. Nasza wioska była jedną z większych wokół Podhajec. Z jednej strony wioski cmentarz polski a z drugiej ukraiński, nazywany „ruskim cmentarzem”. Pomiędzy cmentarzami siedem kilometrów zabudowań. Od głównej drogi odchodziło kilka bocznych. Duża wieś. Społeczność polska i ukraińska, można powiedzieć „pół na pół”, jednak z małą przewagą  ukraińskiej. W Hnilcze mieszkało kilka rodzin żydowskich, jeśli mnie pamięć nie myli, siedem rodzin. Polacy mieszkali w części wioski zwanej Dolny Kąt i Dolny Świat. Ukraińcy zamieszkiwali teren wokół cerkwi, zapomniałem w tej chwili jak ta część się nazywała. Z jednej strony zabudowań przepływała rzeka Złota Lipa a z drugiej Gniła Lipa. Wokół wioski lasy. Posiadaliśmy dwa hektary lasu. Rodzice zajmowali się rolnictwem. W Hnilcze znajdowało się sześć warsztatów kowalskich. W polskiej części sklepy, gospoda, w  ukraińskiej zapamiętałem, że czytelnia się znajdowała. W części Dolny Kąt, blisko naszego domu, stryj Ludwik Rostkowski prowadził sklep, a po drugiej stronie ulicy sklep prowadził Biliński. Idąc dalej znajdował się  kolejny sklep prowadzony przez Ukraińca Piryszczuka. Nie było proszę pana różnicy między Polakami i Ukraińcami. Bez znaczenia było kto sklep, gospodę, warsztat prowadził. Spotykali się na ławce ukraiński pop i nasz ksiądz, rozmawiali swobodnie, słychać było śmiech. Gdy w maju wyruszały procesje do źródła, to najpierw ukraińska tam wyruszała, później nasza. To wszystko było takie zwyczajne. Wszystkim handlowali, zboże kupował, naftę sprzedawał. Co pewien czas chodzili od domu do domu Żydzi, jaja kupowali. Ludzie żyli z rolnictwa. Pola u nas czarnoziem, w sąsiedniej Białorusi piaski.  Chłopy obsiewali ziemię  pszenicą, żytem, jęczmieniem,  prosem, kukurydzą. Owsa mało sadzono. Młyn wodny prowadził Smal, w 1940 został wywieziony na Sybir. Był Mazurem, w pobliżu młyna cztery stawy się znajdowały. Gdy szedłem paść krowy na łąkę w pobliże wody, kąpałem się w stawie.   

1950 rok. Z moją żoną Jadzią i jej rodzeństwem

Beztroskie lata dzieciństwa

Świniaki dwa razy w roku sprzedawaliśmy. Boczki, szynki wieszało się w wędzarni. Rano codziennie wychodziło się paść krowy. W niedzielę miałem wolne, wtedy tata szedł na łąki. W ten dzień zawsze był lepszy obiad. Jak kura zdychała to był rosół. Maj, czerwiec paśliśmy krowy do lasu. Las był liściasty. W sąsiedztwie duża posiadłość należała do Potockiego. W jego lasach dużo świerków. Gdy zbliżały się święta, to choinkę tata przynosił z Zawałowa. Ozdoby wykonywaliśmy sami z papierków. Mikołaje z ciasta wypiekało się i zawieszało na drzewko. W lasach dużo grzybów, malin, poziomek.
Szkoła murowana znajdowała się w Hnilcze. Ukończyłem pięć klas szkoły. W szkole jeden nauczyciel ukraiński i czterech nauczycieli polskich. W mojej klasie około 30 uczniów. Dom ludowy również był murowany. Wewnątrz sala widowiskowa i pomieszczenie gdzie miejscowi strzelcy trzymali swoją broń. Gdy strzelcy organizowali ćwiczenia, nosiłem broń „za nimi”. U nas domy oblepiane były gliną, nie było domów drewnianych. Proszę spojrzeć  w Mieszkowicach do dzisiaj przetrwało dużo domów szachulcowych. Różnica polega na tym, że Niemcy domy pokryli dachówką, a u nas w przewadze z siana, mało kto miał  blachę lub dachówkę  na dachu. Pociąg dojeżdżał do Podhajec.
Gdy podrosłem to sierpem ciąłem zboże. Teren górzysty, blisko Karpaty, gdy była dobra widoczność, wierzchołki gór dobrze były widoczne.
W roku 1939 relacje w szkole pomiędzy nami i Ukraińcami dziwnie się komplikowały. Pamiętam ten czas, jakby to wszystko wczoraj się „działo”. Może tak teraz oceniam ten okres, może wcześniej kształtowały się pomiędzy nami w szkole te relacje podobnie. Może jestem najzwyczajniej przewrażliwiony. Taki epizod przypomniał mi się z początku lata przed wybuchem wojny. On miał miejsce przed żniwami. Nauka moja w V klasie miała się ku końcowi.  Wychodzę z kolegami z kościoła, oczekuje na nas kilku kolegów ukraińskich, jeden z nich Myśnicki głośno powiedział: - Dzisiaj będziemy się bić. Dużo Ukraińców nosiło polskie nazwiska, zapamiętałem: Kulczycki, Pyryściuk, Dobrowolski, Myślicki. Mieszkali po sąsiedzku, dużo czasu razem spędzaliśmy. Po ukraińsku do dzisiaj mówię swobodnie. Idziemy w kierunku szkoły, tam znajdował się ogród. Czworo naszych chłopaków, ukraińskich więcej. Bijemy się na łące. Po jakimś czasie poturbowani, jedni mniej, drudzy więcej, wracamy do wioski. Po południu do naszego domu przychodzi Myśnicki - senior. Głośno powiedział po ukraińsku: - Jóśku Twoi syn mego syna pobił. Tata na podwórku coś robił  przy wozie. Okno od podwórza było uchylone. Obserwowałem bramkę, nikt nie stał przy niej. Wybiegłem z domu, rygiel od bramki uniosłem do góry i dawaj biegnę ile sił przed siebie. Na drugi dzień mam iść do szkoły, rezygnuję z drogi „zwyczajnej” pokonywanej codziennie, decyduje się obejść zabudowania wokół. Ten Myśnicki, którego celnie kamieniem w głowę uderzyłem, miał trzech braci. Jak ja ich po tej bijatyce się bałem. Jednak zapanował pomiędzy nami pokój. Znowu rozgrywaliśmy mecze siatkówki, graliśmy w dwa ognie. Podwórka były duże, jak boiska.

1950. Moja żona Jadzia z koleżankami. Zdjęcie wykonane w Mieszkowicach

Przed wybuchem wojny

W czerwcu 1939 roku już ludzie pomiędzy sobą mówili, że będzie wojna. Pojawiły się pieniądze papierowe o niskich nominałach. Pod koniec sierpnia rozpoczęła się mobilizacja. Pierwsi mieszkańcy zostali powołani, wśród nich mój sąsiad pan Sługocki.
Plac na skrzyżowaniu dróg, tam znajdował się klub. To było ważne miejsce dla naszej społeczności. Tutaj słuchaliśmy muzyki, starsi organizowali wieczorki taneczne przy gramofonie. Każdy chyba na swój sposób lubił to miejsce. Radio duże, do którego podłączona była „trąba”. Wtedy wysłuchałem z innymi osobami pamiętnego komunikatu – A więc wojna ! – Z dniem dzisiejszym wszelkie sprawy i zagadnienia schodzą na plan dalszy... mówił spiker radiowy.
Rycerz Niepokalanej i Pobudka. Gazety w których pojawiły się komunikaty o wybuchu wojny, krążyły od domu do domu. Kto umiał czytać, uświadamiał sobie, że już nic nie będzie tak jak było. 17 września pojawili się Ruskie, a może było to 20 IX – zastanowił się przez dłuższą chwilę pan Marian. Przez Hnilcze przebiegała droga z Podhajec do Halicza. Dalej stąd droga prowadziła do Zaleszczyk. Przybyli do naszej wioski uzbrojeni w długie karabiny  od strony Podhajec  pieszo, na furmankach i ciężarówkach. Budynków żadnych nie zajęli. Utrzymywał się spokój. Na początku 1940 miało miejsce pierwsze aresztowanie ludzi. „Padło” na Mazurów.  Oni po 1918 przyjeżdżali gdzieś spod Warszawy, osiedlali się tu na wschodzie. Mazurzy zamieszkiwali wieś Czerwiń, w pobliżu Hnilcze. Pozostawili swoje domy, wywiezieni zostali na Syberię. W tej pierwszej grupie zesłańców znaleźli się: wujek Morawski z rodziną, młynarz Smal z bratem. Podczas zatrzymania rodziny wujka Morawskiego, najstarszy kuzyn uciekł. Do końca wojny Marian Morawski, mój kuzyn ukrywał się w naszym domu. Tam w tym samym czasie aresztowano ludzi. Furmankami byli wywożeni do Podhajec, stamtąd to już nie wiem „co dalej”. Domy opuszczone puste, zwierzęta pozostały. 

Pan Marian na przepustce. Mieszkowice 1949

Tata jako ochotnik brał udział w obronie Lwowa w 1920 roku

Jak wielu innych żołnierzy został nagrodzony nadaniem ziemi. Moja rodzina znalazła się na liście rodzin, które miały zostać deportowane w czerwcu 1941. Pod koniec czerwca Niemcy napadły na tereny Radzieckie. Pozostaliśmy.  Czy przypadek? W życiu nie ma przypadków.
Jak Niemcy przyszli to wprowadzili nowe rządy. Żydów pozabierali do Podhajec „na Getto”. Tata za Niemców raz na tydzień jeździł do Lwowa. Kupował Gazetę Lwowską. Tam opisane były zdarzenia z frontu. Pamiętam gdy czytał o Bitwie  pod Stalingradem.  Przychodziło dużo ludzi do naszego domu wieczorami, słuchali czytanych wiadomości, ponieważ tata jako jeden z niewielu umiał czytać. Słuchający zasiadali na bambetlu co po polsku znaczy kanapa.
Ukraińcy demonstrują niechęć wobec Polaków. Wyczuwa się, że dawny świat przeminął. Niewyobrażalne mordy miały miejsce na Wołyniu, później to przekleństwo przeszło na nasz teren. W pobliskich Panowicach mieszkała chyba jedna ukraińska rodzina, pozostali to Polacy. Ukraińcy nazywali wieś „lacką twerdynią”. Skończyłem paść krowy, posłyszałem jak Ukraińcy zwoływali się na „mityng” w tej ich „czytielni”. Widziałem i słyszałem jak ich proboszcz powiedział – „Słońce wschodzi na wschodzie, a dla nas słonko wzeszło na zachodzie i mamy swoją „samostajną” czyli niepodległą Ukrainę”. Ukraińcy szyli sobie czapki na zapinki. Przez jakiś czas istniała ich policja, którą później Niemcy zlikwidowali. Wieś opuścił ksiądz, można powiedzieć uciekł, zbiegł. Prawdopodobnie do Lwowa. Na parafii przebywał jego kuzyn. Wtargnęli Ukraińcy, zamordowali mężczyznę, przekonani, że to miejscowy ksiądz. Małe jezioro znajdowało się w pobliżu wsi, tam wrzucili zwłoki, które później wyłowiono. To zdarzyło się jeszcze za Niemca. W tym okresie inne napaści nie miały miejsca.

W rodzinnej wiosce. Kościół w Hnilcze 2003

Gdy w sierpniu 1944 do wioski przyszli Ruskie, byliśmy przekonani, że skończą się napaście

Coraz częściej dochodziło do napadów miejscowych. W wiosce rozpoczął się ruch. Po kilka rodzin spotykało się w jednym domu i wyznaczono kilku obserwatorów, którzy zmieniali się co jakiś czas. Z tego okresu pamiętam, jak stałem na wysokim gnojowniku i obserwowałem. W tym mniej więcej czasie z  ciotką Kasią pojechałem do Nowego Sącza a dokładniej do wioski Piątkowa. Tak swoją drogą to po zakończeniu wojny wielu mieszkańców z Piątkowa zamieszkało w Czelinie. Tam małe chałupinki, ściągali jeden za drugim nad Odrę. Wracając do ciotki, była wdową. Mąż jej służył w Armii generała Hallera, zginął na obczyźnie. Byłem gospodarzem w zagrodzie cioci, dzieci swoich nie miała. Byłem dla niej najważniejszy, tak mi się wydaje. Gdy przebywałem na Podhalu zagrożenie ze strony Ukraińców się utrzymywało. Musiało być bardzo niebezpiecznie, skoro mieszkańcy Hnilcze masowo opuścili wieś, zabrali z sobą zwierzęta. Udali się do Panowic. Ze wspomnień najbliższych wiem, że pomieszkiwano w domach miejscowych gospodarzy, często na strychach. Po jakimś czasie powrócili do domów. W tym czasie ja z ciocią również powróciłem do Hnilcze. To był sierpień 1944 roku. Mama zdążyła wziąć udział w święcie Matki Zielnej. Kilka dni powiedzmy spokoju, znowu w nocy ukrywało się kilka rodzin w jednym domu. Pojawiali się obserwujący. Tak było w nocy. W dzień czuliśmy się zdecydowanie bardziej bezpieczni. Podszedł do taty sąsiad Piryszczul, powiedział – „Jóźku dzisiaj będą napadać na Hnilcze”. Mama skręciła pierzyny, poduszki, nic nie zabieraliśmy i po raz drugi udaliśmy się na furmance w kierunku Panowic. Wszyscy, którzy solidarnie ukrywali się „po nocach” w jednym domu wyruszyli. To było po 17 sierpnia 1944 roku. W Panowicach pierwsze zabudowania zostały spalone, zniszczone. Między innymi zamordowano rodzinę Wilczyńskich, Srokowskich. Widziałem na własne oczy pomordowanych. Wykopano dół, zakopano martwych. Zostaliśmy na noc. Czy nie obawialiśmy się powtórki w nocy? Nie było to już takie łatwe, ponieważ AK –owcy zabezpieczyli trzy drogi prowadzące do wioski.

Z moją żoną na spacerze. 1950



Jak się później dowiedzieliśmy 15 sierpnia w Panowicach uroczyście świętowano Najświętszej Marii Panny. W mszy wzięło udział wielu mieszkańców Hnilcza, również moja mama. Gdy trwało nabożeństwo ustawiono warty, zadaniem zgromadzonych było czuwanie nad bezpieczeństwem zgromadzonych w kościele. Po zakończonych uroczystościach powracano do domów. Spożywano posiłki i bimber. Wobec zaplanowanego poboru mężczyzn z okolic do wojska, atmosfera sprzyjała upijaniu. Trudno dziś stwierdzić czy Ukraińcy wiedzieli o panującej w wiosce atmosferze święta. Prawdopodobnie tak. W nocy ustawieni wzdłuż kilku dróg do Panowic wyznaczeni strażnicy zauważyli łuny światła. Szybko rozpoznano zabudowania jednego z gospodarzy, które płonęły. Zauważono płonące zabudowania po przeciwnej strony wioski. Pojawił się alarm na strzeleckiej trąbce i strzał z pistoletu. Korzystając z zaskoczenia ludności cywilnej, banderowcy raptownie wchodzili do zabudowań i wrzucali ręcznie zrobione granaty, mordowali domowników. Dość szybko mieszkańcy przeciwstawili się bandytom. Udało się udaremnić działania bandytów, banderowcy zostali odparci; jeden z nich został zabity, kilku rannych zamknięto w kościele. Zamordowano około 20 osób, ponad 20 mieszkańców raniono, spalono ¼ ogółu zabudowań. Mieszkańców w których tliło się życie przewieziono do szpitala w Brzeżanach. W kolejny dzień przez wioskę przejeżdżały sowieckie pojazdy. Po banderowskim napadzie na miejsce przyjechał sowiecki kapitan Zubkow i w obliczu tragedii „zapłonął”  nienawiścią do sprawców. Sprowokowany przez świadków tragedii przyzwolił na spalenie ukraińskiej części wsi Hnilcze. 

Na zjeździe przodowników. 1951

Ucieczka do Podhajec

Nas jednak już w tym czasie nie było w rodzinnej wiosce. Gdy dotarliśmy do Panowic widzieliśmy na własne oczy pogorzelisko i ofiary zbrodni. Jednak wielu mieszkańców Hnilczy jak mogło tak ratowało się ucieczką do Podhajec. Udało się dojechać do miasta. Pamiętam ruską cerkiew, do której przylegała duża stajnia. W niej uciekinierzy umieścili ciasno zwierzęta. Gdy dotarliśmy do Podhajec, zostaliśmy zakwaterowani w opuszczonych żydowskich domach. Budynki murowane, niskie, rozszabrowane. Z tatą poszliśmy do miasta, wyrwaliśmy z opuszczonych pomieszczeń deski, zbiliśmy kilka prycz, które służyły nam do czasu wyjazdu na zachód. Krowę trzymaliśmy w stajni. Mieszkaliśmy blisko rynku. Za rynkiem znajdowała się żydowska bożnica. Jedna krowa dawała nam mleko. Do pobliskiego przysiółka chodziliśmy zbierać ziemniaki. W pobliżu mieszkała kuzynka, która przywiozła nam dwa worki ziemniaków ze swojego gospodarstwa. Gdy tutaj mieszkaliśmy miał miejsce pobór chłopaków do wojska. Oni trafili do Czortkowa. Stamtąd zostali wywiezieni w głąb Rosji, tam ich ćwiczyli. Miasto powiatowe, było tutaj NKWD, kilku sowieckich żołnierzy, którymi dowodził kapitan, wydaje mi się, że nazwisko jego brzmiało Zubkow. Czuliśmy się tutaj bezpieczni. W styczniu albo w lutym przybyły rodziny z wioski Gniwowody. Wieś została napadnięta, kto ocalał, salwował się ucieczką do Podhajec. Oni zamieszkali w najgorszych budynkach, bez okien. Tam ich było siedem rodzin. I tak od sierpnia 1944 do lipca 1945 przeżyliśmy. Przez ten ostatnim okres czasu zapamiętałem, że były organizowane z posterunku  NKWD obławy na bandziorów banderowców.  


Mówili, że będą organizowane wyjazdy na zachód

Otrzymaliśmy karty repatriacyjne. W lipcu 1945 odjechaliśmy  do Kuzowej (Kozowa). „Nasza wieś, Panowice i Gniwowody. Z tej ostatniej wioski ludzie osiedlili się w Zielinie.  Nocowaliśmy  tutaj na dworcu kilka nocy. Stąd droga prowadziła przez Tarnopol i Lwów. Nikt chyba sobie sprawy nie zdawał, gdzie nas zaprowadzi. Dla bydła wagony węglarki, a myśmy jechali w wagonach do transportu drzewa. Osiem rodzin w jednym wagoniku. Dojechaliśmy do Kędzierzyna Koźla, z trzydzieści czterdzieści wagonów. Rozładowaliśmy się tutaj. Spaliśmy pod gołym niebem. Ile nocy spędziliśmy tutaj, nie pamiętam. Tutaj docierało więcej transportów. W mieście powstała z myślą o repatriantach jadłodajnia, gdzie przygotowywano gorące posiłki, dokładniej to zupy. Dwa razy poszedłem do miasta po zupę. Z tego okresu zapamiętałem rozmowy ludzi. Zastanawiano się „jak my będziemy czuli się w tym nowym kraju”. Język jaki wówczas się słyszało wszędzie to był bliższy ukraińskiemu. Z naszego transportu rozmawiali po polsku, przybywały kolejne transporty. Oni swobodnie mówili po ukraińsku. Później upływający czas zatarł różnice. 


Podstawili pociąg. Piłę zapamiętałem dobrze

W każdym z wagonów znalazło się już nie osiem a pięć rodzin. Do gotowania każda z rodzin miała z trzy cztery cegły. Pociąg się zatrzymał, ktoś poszedł się zapytać jak długi będzie postój. Z Niemiec pociąg za pociągiem wywożono „fabryki nie fabryki”. Nas zatrzymywano. Wtedy gotowano na paleniskach. Panie jak rano smakowało śniadanie z paleniska na rozstajach torów. Dzięki krowie przeżyliśmy.  Dojechaliśmy przez Bydgoszcz, Piłe do Gryfina. Piłę zapamiętałem dobrze, bo  później służyłem w tym mieście w wojsku. To już była niemiecka ziemia. Miasto było zniszczone bardzo. Stąd do Stargardu, miasto się paliło, postój i do Szczecin Dąbia. 

Piła widok na miasto od strony dworca kolejowego. A.D. 2018

Dojechaliśmy do Gryfina

 Miasto podobnie jak Stargard jeszcze się paliło. W dzisiejszym parku pełno było trupów. Po drugiej stronie torów znajdowało się składowisko mebli, kanap, tapczanów. Najprawdopodobniej był to szaber jakiego dokonali Sowieci z opuszczonych domów. Przez tydzień przebywaliśmy w Gryfinie. Z naszego składu pozostała tutaj jedna rodzina. Nocowaliśmy na placu przy dworcu. W pobliskim parku było leżało pełno trupów przysypanych ziemią. W Gryfinie  pamiętam znalazłem uprząż i guziki. Domy były  puste. Chodziłem tutaj na porzeczki, mama gotowała kompot. Przedstawiciel PUR –u – major dowodził dalszą ewakuacją. Zdecydowano, że udajemy się w dalszą drogę. Dojechaliśmy do Pyrzyc. Naprzeciwko torów znajdował się duży magazyn ze zbożem. Każdy kto miał worek sypał zboże. Z Pyrzyc do Myśliborza. Tutaj na dworcu przyszedł do pociągu kapitan z PUR-u i głośno czytał – takie a takie numery pozostają. My wyruszyliśmy w dalszą drogę do Kostrzyna. W tym mieście przebywaliśmy cztery albo pięć dni. Z Kostrzyna do Mieszkowic. Wyznaczonym wójtem został pan Koszałkowski, który zorganizował kilka dużych niemieckich wozów. Każdemu wyznaczono działkę. Tutaj z każdej strony znajdowały się stodoły.

Przybyłem do miasta rolniczego. Do Mieszkowic

To było miasto rolnicze. Jako ciekawostkę powiem, że pobliska wioska Wierzchlas została zasiedlona w 1946 przez repatriantów ze Lwowa. W Goszkowie to już mieszanina z Tarnopolskiego i Lwowskiego. Z naszych pięć rodzin „poszło” do Kłosowa. Trzy albo cztery rodziny zamieszkały w Sitnie. Pozostali odjechali do Mieszkowic. Moja rodzina otrzymała plan 17 czyli gospodarstwo w drodze do Zielina. W budynku zamieszkały rodziny: Słupski, Rostkowski, Sługocki. Wszyscy przyjechaliśmy w jednym wagonie. Dzisiaj tam mieszka rodzina Ruchniak. Niemcy mieszkali na ulicy Rydzewskiej. W tym czasie mieli wyznaczone prace porządkowe, sprzątali. Niemcom nikt nie dokuczał. Życie pomału się rodziło na nowo. Poszedłem na „nauki” uczyć się na szewca. Gdy udaliśmy się do Gozdowic do młyna, zauważyłem gdzieś meble, zabraliśmy z sobą. Zdałem egzamin na czeladnika. W roku 1949 poszedłem do wojska.

Po wojnie

Po wojnie przez lata dużym zakładem pracy był w mieście SKR. Przyszedł czas decydowania o dalszym życiu. Dwóch moich kolegów podjęło pracę na kolei. Ja poszedłem uczyć się zawodu szewca. Majster nazywał się Wyrocy. Był dobrym majstrem, później wyjechał do Nowego Targu. On był kamasznikiem, ja byłem szewcem. On szył cholewki, ja wykonywałem buty z cholewami, oficerki. Butów nie można było kupić w sklepie. Majster Wyrocy przywoził skórę z Nowego Targu. Zakład początkowo działał w jego mieszkaniu na 1 maja, później przeniesiony na Plac Wolności. Dwa lata uczyłem się rzemiosła, później jeszcze rok pracowałem jako czeladnik. W 1949 roku zabrano mnie do wojska do Piły. Trzy lata minęły, gdy powróciłem, majstra już nie było, powstała spółdzielnia szewska. Siedziba spółdzielni istniała tam gdzie dzisiaj jest bank. Sześciu szewców znalazło tutaj pracę. Rozpocząłem pracę w roku 1952 w zakładzie, byłem kierownikiem. Później przez pewien czas pracowałem jako kierownik techniczny w Dębnie. W roku 1958 założyłem własny zakład, który istnieje do dzisiaj. Dzisiaj w czasach natłoku towarów w sklepach obuwniczych cały czas mam pracę. Gdy wracam z kościoła, to już ludzie czekają przed zakładem. Życia nie zmarnowałem. Dla mnie w latach powojennych ważne były moje miasto Mieszkowice. Mocno angażowałem się podczas prac społecznych. Zakładałem wodę. Wcześniej po wojnie w mieście znajdowały się pompy. Na mojej ulicy koło plebani i druga oddalona. I tak się chodziło z wiadrami po wodę. Zorganizowało się pracę, ludzie otrzymywali odcinki po kilka metrów do wykopania i w czynie społecznym pracowali. Sieć się powiększała. Później to już w własnym zakresie podłączano wodę do mieszkań.  Gdy powstawało boisko szkolne organizowałem prace. Gdy palił się ratusz, urząd miasta ratowałem księgozbiór biblioteki i inne wyposażenie, które przenoszono do sali katechetycznej. Zapamiętałem, że ratusz płonął  w czasie „rozruchów” w Szczecinie.   
  
 Moją przyszłą małżonkę Jadwigę Grudzińską poznałem w 1949 roku tutaj w Mieszkowicach. Doczekaliśmy się troje dzieci. Kolejno na świat przyszli Mariola, Danusia i Jurek.  Żona mi zmarła na rękach 22 lata temu.  


Kilka dni po opublikowaniu wspomnień pana Mariana Rostkowskiego skontaktował się ze mną mieszkaniec Mieszkowic pan Aleksander Butrynowski. Najbliższa rodzina pana Aleksandra do lipca 1945 roku mieszkała w wiosce Hnilcze i podobnie jak bohater wspomnień tym samym transportem dotarli przez Kędzierzyn Koźle, Szczecin, Gryfino, Kostrzyn do Mieszkowic. Mój rozmówca przy okazji poznawania i opracowywania historii rodziny wnikliwie zainteresował się relacjami okoliczności przesiedleń i wskazał kilka nieścisłości w tekście. Skontaktował się z panem Marianem Rostkowskim. Uznałem że należy  udostępnić kilka tych informacji związanych z historią wsi Hnilcze i okolic. Uwagi pana Aleksandra umieściłem w nawiasach.

Polacy mieszkali w części wioski zwanej Dolny Kąt i Dolny Świat. ( Szlachetczyzna najstarsza część wsi zamieszkała początkowo wyłącznie przez Polaków, Dolny Kąt, Nowy Świat – ciekawe, że jeszcze w 2004 roku ukraińscy mieszkańcy Hnilcza używali tych nazw.)...


Na początku 1940 miało miejsce pierwsze aresztowanie ludzi. „Padło” na Mazurów.  Oni po 1918 przyjeżdżali gdzieś spod Warszawy, osiedlali się tu na wschodzie. Mazurzy zamieszkiwali wieś Czerwiń, w pobliżu Hnilcze.(Poważny błąd: na kresach mazurami nazywano powszechnie wszystkich tych, którzy pochodzili z terenu na zachód od Sanu i Buga. Kolonię Czerwień po pierwszej wojnie utworzyli górale, w większości z okolic wsi Dobra pod Limanową, jedna rodzina pochodziła z Zakopanego. Hnilczanie nazywali ich parcelantami, bo osiedlili się na ziemi z parcelacji zadłużonego majątku. Rosjanie traktowali ich jako tych którzy zagarnęli ruską ziemię, stąd wywózka na Sybir. Na mocy porozumienia sowiecko -niemieckiego Czerwień została ponownie zasiedlona przez Rusinów-Łemków.)

Wieś opuścił ksiądz, można powiedzieć uciekł, zbiegł. Prawdopodobnie do Lwowa. Na parafii przebywał jego kuzyn. Wtargnęli Ukraińcy, zamordowali mężczyznę, przekonani, że to miejscowy ksiądz. Małe jezioro znajdowało się w pobliżu wsi, tam wrzucili zwłoki, które później wyłowiono. To zdarzyło się jeszcze za Niemca. W tym okresie inne napaści nie miały miejsca. (Cały ten akapit dotyczy poważnej sprawy, a zawiera poważną nieścisłość. Ksiądz nie uciekł, czy zbiegł, lecz został wezwany do Lwowa przez władze kościelne o czym banderowcy, posługujący się ukraińską policją kolaborującą z Niemcami, dobrze wiedzieli. Nie chodziło im o księdza, lecz o jego siostrzeńca Stasia Rybickiego, którego ojciec prawnik brał udział w karaniu ukraińskich nacjonalistów za rozruchy w 1931 roku. Zamordowanie Stasia było zemstą nacjonalistów. 


Dość szybko mieszkańcy przeciwstawili się bandytom. Udało się udaremnić działania bandytów, banderowcy zostali odparci; jeden z nich został zabity, kilku rannych zamknięto w kościele. (Organizatorzy zaprosili na odpust dowódcę NKWD z Podhajec, który przyjechał z kilkoma żołnierzami, było wiele bimbru w walce zginęło 9 Rosjan, stąd późniejszy odwet na ukraińskiej części Hnilcza.)

Otrzymaliśmy karty repatriacyjne. W lipcu 1945 odjechaliśmy  do Kuzowej (Kozowa). „Nasza wieś, Panowice i Gniwowody[ (Właściwa nazwa Gniłowody.)






Wspomnień pana Mariana Rostkowskiego wysłuchał autor publikacji Andrzej Krywalewicz w          II i IX 2019 roku.

Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszego artykułu nie może być powielana ani rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób (elektroniczny, mechaniczny), włącznie z fotokopiowaniem oraz kopiowaniem przy użyciu wszelkich systemów bez pisemnej zgody autora.

3 Komentarze

  1. Najlepszy szewc, który do tej pory naprawiał mi buty a było ich wielu! Sympatyczny, miły i uprzejmy Pan Marian! Uwielbiam go!

    OdpowiedzUsuń
  2. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  3. Przejmująca opowieść o czasach, o których większość z nas nie ma pojęcia. Dobrze spisane wspomnienia dla zachowania dla każdego pokolenia....szacunek dla p. Mariana i dla autora, który to spisał i przekazał dalej.....

    OdpowiedzUsuń
Nowsza Starsza