Zapomniane żołnierskie mogiły z 1945 w lesie koło Mętna


Nazywam się Julian Wasylów. Od 1945 roku mieszkam na szczecińskiej ziemi, w Mętnie koło Chojny. Urodziłem się 28.08.1941 roku w Uhercach, blisko powiatowego miasta Lesko. Moja rodzinna wieś znajduje się w Kotlinie Uherczańskiej, na wysokości 360 m n.p.m.  Tata Józef, mama Katarzyna. Brat Jan, siostry Anna, Janina, ja i moi rodzice. Mama z pochodzenia była Niemką, tata Łemkiem. 



Nasz dom stoi do dzisiaj blisko kościoła katolickiego, bo w Uhercach znajduje się również cerkiew. Dom drewniany, wypisz, wymaluj przypomina skansen ludowy. W czasie wojny podjęto decyzję, że rodzice i dzieci trafią do Rzeszy. Trudno mi powiedzieć, dlaczego moja rodzina została skierowana do pracy w Rzeszy. Co zdecydowało ? Czy pochodzenie mojej mamy ? A może byliśmy  po prostu jedną z wielu rodzin z Podkarpacia skierowanych do niewolniczej pracy. Dotarliśmy do Templina koło Berlina. Tutaj tata podjął pracę w miejscowej fabryce celulozy. Z opowieści taty wynikało, że byliśmy traktowani lepiej niż niewolnicy – robotnicy przymusowi. Przybyło tutaj dużo Łemków, bo my jesteśmy Łemkowie. 


Przybyliśmy do Rzeszy w I połowie 1942. Zachowane dokumenty moich rodziców z tego okresu

Przybyliśmy do Templina w I połowie 1942. W drodze do Rzeszy miałem skończony rok życia. Rodzice zostali rozdzieleni, dlaczego ? Nie potrafię odpowiedzieć , dlaczego. Tata trafił do przejściowego obozu, skąd skierowany do fabryki celulozy, gdzie ciężko pracował. Mama z dziećmi otrzymała kwaterunek. W domu moim gdy dorastałem, wielokrotnie wspominano wojenne losy rodziny. W Templinie istniał sierociniec. Tutaj trafiały dzieci z rodzin przymusowych robotników. Taki los spotkał moje rodzeństwo: Janka, Annę i Janinę. Inny los spotykał niemowlaki, maluszki, które były zabierane rodzicom. Na pobliskiej bocznicy kolejowej stały silosy – skrzynie wypełnione wapnem. Tutaj wrzucano niemowlaki. Mama mówiła naprawdę dobrze po niemiecku, jej dziadek był Niemcem. Musiała się skontaktować z tatą, który wykonał nosidełko do noszenia na brzuchu. To była walizka zamocowana na sznurku z wydrążonymi otworami. Tutaj znalazła się życzliwa Niemka, która poznała tajemnicę mamy. Wskazała na szopę znajdującą się na podwórku, tutaj mama się ukrywała kilka dni. Niemka do kryjówki przynosiła potajemnie żywność, picie. Nie wiem w jakich okolicznościach mama została „nakryta”. Trafiła ze mną do aresztu. Zapamiętałem, że gdy mama wspominała ten epizod życia, nieodłącznie pojawiał się we wspomnieniach chleb posmarowany tłuszczem. Ktoś miejscowy przynosił i wsuwał chleb do pomieszczenia. Co dokładnie się wydarzyło później, dokładnie nie odpowiem. Pewne jest, że dołączyłem do mojego rodzeństwa, które przebywało w miejscowym sierocińcu. Umożliwili rodzicom, aby zamieszkali razem. W tym czasie na świat przyszli: Paulinka, Stanisław.

Pan Julian A.D. 2019
Sierociniec w Templinie

Dlaczego tutaj istniał sierociniec dla dzieci robotników przymusowych, nie potrafię „ot tak pewnie odpowiedzieć”. Pan sobie wyobraża, że „te” z Hitlerjugend przez siatkę strzelali z wiatrówek w kierunku dzieci z sierocińca pociskami - śrutem. Tata miał spryt chirurgiczny. Pojawiał się nagle nie wiadomo skąd, po czym precyzyjnie z nóg, pleców wyciągał śrut, między innymi mojej siostrze. Z późniejszych opowieści zapamiętałem „tą” o Janinie. Najmłodsza siostra była niedożywiona, niska. Sprawiała wrażenie upośledzonej fizycznie. Pojawili się w sierocińcu „jacyś” specjaliści w białych fartuchach. Siostra trafiła do wybranej grupy, została poddana badaniom. Na czym to dokładnie polegało, nie umiem odpowiedzieć, jednak piętno jakie pozostało w umyśle siostry na długie lata daje do myślenia. Realizowali pewien plan, co zamierzali, jednoznacznie trudno odpowiedzieć. Szczęśliwie przeżyliśmy. Opiekunki widzę przez mgłę, posiłki w małych naczyniach, zabawki…
Gdy wojna się zakończyła, rodzice zdecydowali, że wrócimy w podkarpackie, w Bieszczady. Nie było to jednak wszystko takie łatwe. Ludzie, którzy pochodzili podobnie jak moja rodzina z Podkarpacia przestrzegali, że jest tam niebezpiecznie. W dzień Polacy przesiedlają na ziemie zachodnie a w nocy podobnie niebezpiecznie działają Ukraińcy. Tata zbudował wóz z drewna. Gdzieś „wytrzasnął” konia. Białego, wybrakowanego, kulawego konia. Wóz do dzisiaj przetrwał. Droga w kierunku Odry prowadziła przez Eberswalde. Gdy wyruszyliśmy, mama była „odmienna”. Po drodze na świat przyszła Zosia. Dotarliśmy do mostu przeprawy w Gozdowicach. Stamtąd furmanką dalej w nieznane.

Dotarliśmy do Mętna w kwietniu 1945

Tutaj jeszcze Ruskie byli, w każdym domu „siedzieli” Ruskie. „Dzicz kosmata” taki wizerunek utkwił w mojej głowie.  W miejscowej gorzelni znajdowało się dużo zapasu spirytusu. Ruskie przynosili różne pojemniki, wynosili spirytus i wypijali. Doszło do masowego zatrucia, co ich tutaj umarło. Zostali pochowani na terenie „łączki” w pobliżu drogi do Cedyni. Z przodu cmentarza ustawiona została wieża drewniana zbita z desek i ruska gwiazda. Później byli ekshumowani, przewiezieni do Chojny. Najprawdopodobniej spirytus został skażony przez ewakuujących się z wioski Niemców. Minął krótki okres czasu jak cała moja rodzina zapadła na tyfus.
Tutaj zmarli Paulina, Zosia i Stanisław
Oboje urodzili się w Templinie, byli najmłodsi. Młodziutkie organizmy nie poradziły z chorobą. Choroba zakaźna, rodzice nie mogli najmłodszych dzieci pochować na cmentarzu w Mętnie. Tata ułożył zmarłych siostrę i brata na wozie i zawiózł na cmentarz w pobliżu kościoła w Mętnie Małym. Nie było żadnego księdza, tata sam pochował dzieci. Pomnik w pobliżu kościoła upamiętnia śmierć Paulinki, Stasia i Zosi. 

Pomnik w pobliżu kościoła upamiętnia śmierć mojego rodzeństwa: Paulinki, Stasia i Zosi

Polscy żołnierze przybyli w 1945 do Mętna

Tutaj wtedy jeszcze nic nie funkcjonowało oprócz gorzelni, większość domów była wciąż zajęta przez Ruskich. W tym czasie na plac w Mętnie Małym, który znajduje się po przeciwnej stronie małego kościoła i drogi brukowanej byli „zgonieni” Niemcy z pobliskich wiosek i Mętna. Kilku żołnierzy polskich, siedmiu albo ośmiu otrzymało zadanie aby zapewnić bezpieczeństwo i doprowadzić niemiecką ludność do przeprawy na Odrze. Oni najprawdopodobniej byli oddelegowani przez polską władzę do zagospodarowania i zapewnienia bezpieczeństwa na  obszarach przyłączonych po wojnie do Polski. Mieli swojego dowódcę. Nagle gdzieś tutaj pojawili się sowieccy szabrownicy, którzy przemieszczali się w ślad po przesuwającym się w kierunku zachodnim sowieckim wojskiem. Dzisiaj mało kto zdaje sobie sprawę, że wielu szabrowników stanowiło jakby nieodłączny element wojsk idących w kierunku Berlina. Gdy pojawili się na placu, natrętnie podchodzili do Niemców, szukali wartościowych rzeczy w tobołkach. Gdy polscy żołnierze przeciwstawili się ich samowoli, wywiązała się poważna szarpanina. Dzisiaj myślę, że naszym żołnierzom została broń w nieznanych okolicznościach skonfiskowana, ukryta. Dlaczego polscy żołnierze oddalili się od placu, nie wiem. Pierwszego Polaka zastrzelili tutaj na krzyżówce. Ojciec wspominał, że zamordowany posiadał stopień porucznika. Kolejnego zamordowali pod Stokami. Pozostałych czterech Polaków przy drodze na plażę w lesie. W lesie koło Mętna znajduje się siedem grobów Polaków. Do dzisiaj opiekuje się grobami.



Mogiły polskich żołnierzy w lesie koło Mętna. Sierpień 2019

Chce pan zobaczyć to miejsce ? Skończę opowieść, pójdźmy do lasu… Ojciec opiekował się od początku grobami. Przez długi czas żołnierskie mogiły były zaznaczone dębowymi krzyżami. 

Co wydarzyło się później w Mętnie ? Szabrownicy podjęli się ochrony Niemców w drodze do przeprawy na Odrze. Jak się okazało nie na długo. W drodze do Cedyni skierowali pieszych z drogi głównej na polną. Tutaj Niemców pomordowali, a dobra które znajdowały się przy Niemcach, trafiły do tych bandytów.  

...tutaj Niemców pomordowali, a dobra które znajdowały się przy Niemcach, trafiły do tych bandytów...
Wspólna rodzinna fotografia z początku lat 60 tych Moi rodzice, najbliżsi (Pan Julian w marynarce drugi od lewej strony)



W Mętnie Małym po wojnie mieszkał mężczyzna o nazwisku Poprawa. W czasie wojny trafił tutaj i jako przymusowy niewolnik pracował w miejscowej gorzelni. Po wojnie nadal pracował w gorzelni. On najlepiej znał tą historię i wiele razy opowiadał ojcu. Na własne oczy widział ruskich szabrowników w akcji jak porucznika załatwili na skrzyżowaniu dróg w Mętnie, i udali się w pościg do lasu, gdzie zastrzelono kolejnych żołnierzy. Szabrowników mogło być z trzydziestu. To Poprawa zaprowadził tatę do lasu, wskazał, gdzie zakopani są polscy żołnierze. Tata wspominał, że w lasach wokół Mętna spoczywa wielu bezimiennych żołnierzy i cywilów z czasów końca wojny i pierwszych miesięcy powojennego spokoju.


Moi dziadkowie na bardzo starej fotografii
Kołchoz

Koło remizy znajdowało się zamocowane długie żeliwo, przypominało butle od tlenu. Dzień pracy rozpoczynał się od wczesnego poranka, silnymi uderzeniami w dzwon nawoływano na plac do rozpoczęcia pracy. Przydzielali pracę. Rodzice codziennie rano wstawiali się na plac. Brat taty Edward na Podkarpaciu był AK owcem. Po wojnie w ramach akcji Wisła osiadł z innymi mieszkańcami rodzinnych okolic w pobliżu Koszalina. Ojca rodzina to we krwi taki naturalny sprzeciw posiadała wobec komunistów. Znajdowała się chlewnia, obora. Rodzice wykonywali pracę w polu i przy zwierzętach. Kołchoz to za długo nie przetrwał, z pięć lat. Później szabrownicy zwierzęta rozkradli. Zdarzyło się nie raz, że gospodarze na otrzymanych 5 – 6 hektarach słabo gospodarzyli, nie dawali rady. Wówczas państwo przejmowało ziemię a były właściciel otrzymywał głodowe odszkodowanie. Pijaństwo, złodziejstwo, kradzieże. Ustalone były normy dniowe, wielu wykonywało 200 i więcej procent normy. Jeśli nie było zajęć w szkole, starsze dzieci również wstawiały się na poranny apel. Norma dla nich wynosiła 20 procent normy dorosłych. Biedni byli ludzie w kołchozach. Jeśli zdarzyli się ludzie, którzy nie chcieli dołączyć do kołchozu, przychodziła specjalna ekipa. Sprawdzali  czy przypadkiem nie ukryto cielaka, świnki, zboża. To było nagminne. Ludzie trafiali do więzienia na miesiąc, dłużej.   

Naczelnik Poczty w Mętnie
Pan Julian. Lata 60 te.
Rozpocząłem pracę w Urzędzie Pocztowym w Mętnie jako urzędnik, później zostałem naczelnikiem. Byłem jedynym pracownikiem pocztowym. Telefoniczna centrala wojskowa działała. Chciałeś dodzwonić się do Chojny, kręciłeś korbką, zgłaszała się z telefonistka, zamawiałeś wówczas numer miejscowy. W przypadku rozmowy międzymiastowej należało podać nazwę miasta i numer. Później człowiek czekał… spokojnie czekał i słyszał: - Proszę czekać, będzie rozmowa. Chojna miała dwie linie na Szczecin, a dla przykładu do Warszawy dopiero gdy była wolna linia w Szczecinie. I tak na takie dalsze połączenie czekało się i cały dzień. Przyjmowałem list, paczki i jeszcze gazety rozwoziłem. Przekazy pieniężne, utargi ze sklepów i jeszcze za mleko wypłacałem pieniądze. Istniała kabina telefoniczna w urzędzie, wyposażenie urzędu gdy rozpocząłem pracę, było już nasze, polskie.

Lata tak szybko mijają, wydaje mi się, że to co w moim życiu widziałem na własne oczy zdarzyło się tak nie dawno. Dla przykładu Chojna.  Ja zapamiętałem dobrze zniszczoną katedrę i zniszczone stare, ładne miasto. Wiele razy jako młody chłopak udawałem się do Chojny. Dobrze zapamiętałem zniszczone miasto i ludzi, którzy tworzyli po wojnie to miasto. To już tyle lat minęło…..


Wspomnień pana Juliana Wasylów wysłuchał Marek Jakubiszyn i Andrzej Krywalewicz   w VIII 2019 roku.




1 Komentarze

  1. Wspaniale przedstawiona, jakże tragiczna historia. Dalsze komentowanie tej tragicznej historii pominę milczeniem. Komentarz niech każdy sobie dopisze po przeczytaniu w/w wspomnień przez Pana Juliana.

    OdpowiedzUsuń
Nowsza Starsza