Baranek w czarne wstęgi - wspomnienia Pani Leokadii Siwiery


Nazywam się Leokadia Siwiera. Panieńskie nazwisko Kisiel. Urodziłam się w Bodzentynie 27 stycznia 1933 roku, Gmina Kielce. Było nas siedmioro. Ojciec mój był wdowcem, miał troje dzieci po pierwszej żonie; Maria, Stanisław, Władysława, no i czworo po drugiej żonie: Genowefa, Danuta, Leokadia, Stanisława. Tata Antoś, mama Władzia. Rodzice prowadzili małe gospodarstwo. Samodzielny dom, krowy, gospodarstwo prowadzili bo z czego można było wyżyć wtedy. Utrzymywali się z pracy w gospodarstwie, dzieci trzeba było wychować. Szkoła znajdowała się w Sieradowicach. Kościół w Bodzentynie. 

1939
Co zapamiętałam z czasów dzieciństwa - wojny ?

Dzieciństwo to czas z którego wiele przypadkowych zdarzeń pozostaje na zawsze z nami. Dlaczego właśnie to wspomnienie pozostaje w pamięci a wiele innych zapominamy? Nie wiem. Zimą 1939 roku ukończyłam sześć lat. Wiosenne, letnie wieczory to często spotkania - rozmowy sąsiedzkie. W pobliżu furtki, ogrodzenia my dzieci przysłuchiwaliśmy się rozmowom dorosłych. To były rozmowy o wszystkim. Jak to w życiu. Bo taki był zwyczaj. Przed domami stały ławeczki, gdzie spotykali się mieszkańcy. Im bliżej wojny, to ludzie rozmawiali poważnie lub żartowali ale przeczuwali. - Będzie wojna i będziemy kopać schron. Tak wyobrażano sobie co może się w najbliższej przyszłości zdarzyć.

Jedna z pierwszych rodzinnych fotografii - w środku teściowie Julia i Jan. Od strony teściowej (prawa strona)- moi rodzice. Po lewej stronie - od strony teścia - ciotka i kuzynka


Baranek w czarne wstęgi


 Później pamiętam jak jechali Niemcy. Moi rodzice i sąsiedzi przyglądali się marszowi Niemców na wschód. Droga z góry w dół prowadziła od Świętej Katarzyny do Bodzentyna. Przysłuchiwałam się, a później przyglądałam przemieszczającej się pieszo, na wozach i motorach armii okupanta. Ludzie nie bardzo zdawali sobie sprawy na czym polegać będzie wojna. Tata udał się w kolejny dzień na pole. Droga prowadziła od Gór Świętokrzyskich. Pole na wzniesieniu, stąd dobrze widoczne były przebiegające poniżej drogi. Jednym traktem podążali Niemcy, innym ludzie - cywile uciekali z Bodzentyna. Jedni nieświadomi drugich. Na naszą wioskę początkowo okupanci nie przychodzili, zatrzymali się w Bodzentynie. Tam znajdował się ich sztab. Byli tam do końca wojny. Minął krótki czas i zaczęli pojawiać się Niemcy. Właściwie co to za Niemcy. To było ich wojsko - skośnoocy Kazachowie, Mongołowie. Znaczniejsze stanowiska pełnili Niemcy. Niżej od nich byli ci skośnoocy.  Oni mówili po rosyjsku, można się z nimi było po rosyjsku porozumieć. Można powiedzieć "że oni byli od czarnej roboty". Żądali od gospodarzy dostaw - kontyngentów zbóż, zwierząt. Ludzie chowali zboża, nie bardzo chcieli sadzić. Tata w przypływie bezsilności i złości kiedyś powiedział; - "Wyrzucę na ziemię zboże, jeśli się urodzi a my dożyjemy - to zjemy".  Nagle trzeba było spęd zrobić, zwierzęta wybrać do gospodarstwa, pozostałe oddać.  Co jakiś czas spędzali i wybierali najdorodniejsze zwierzęta. Wybrali 10 krów a pozostałe powracały do swoich gospodarzy. Minęło trochę czasu, wtedy to już wszystko zabierali. Chodzili po wiosce, sprawdzali czy nie pozostały jeszcze zwierzęta w zabudowaniach gospodarzy. Gdy dotarli do naszego gospodarstwa, jedna z owiec uciekła. Tata odnalazł owcę, ukrył i zabił. Mięso zasolił, przechowywał w dobrym miejscu. Później został taki mały baranek w czarne wstęgi. W tej słomie ukrywaliśmy baranka. Każdy z nas opiekował się barankiem. Przyszedł dzień. że jeszcze śpimy w łóżkach a tu już biegają skośnoocy, szukają zwierząt. Od zagrody do zagrody.  Patrzę, baranek swobodnie biega po podwórku. Duży wóz przy naszym ogrodzeniu zatrzymał się a na podwórze wszedł jeden z nich. Wyskoczyłam z łóżka i biegnę do baranka a ten chwycił mocno i nie puścił. Popłakaliśmy się jak to dzieci… 

Z mężem, dziećmi i mamą przed szkołą w Rurce
Z mężem, dziećmi i mamą przed szkołą w Rurce

Kiedyś zdarzyło się, że skośnoocy przyprowadzili na nasze podwórko barana i nakazali gotować. Wnętrzności, płuca, wątrobę nabijali na naostrzony patyk i do pieca. Lekko upieczone, krwiste, prawie surowe zjadali. Mama w dużym garnku ugotowała barana, później gdy garnek został ustawiony na palenisku z kamieni próbowała policzyć ilu ich jest. Nie zdążyła, najedli się i poszli przed siebie. Rano my jeszcze w łózkach a skośnoocy już pod drzwiami – „Chadziajka zrób kawę”! Mama wytłumaczyła aby oddali garnek. Oddalili się na kilka minut, powrócili, garnek oddali. Do przygotowanego naparu kawy dosypali dużą ilość soli, dużą łyżką pomieszali i odeszli. Tak przez jakiś czas stołowali się u gospodarzy. 

Nauczyciel przedwojenny - partyzant. Tajne nauczanie 

W czasie nalotu bomba spadła na naszą szkołę, ale jeszcze przed tym wypadkiem nakazali w jedno miejsce przynieść książki szkolne. Pod żadnym pozorem nie można było książek pozostawić. Głośno ktoś od nich mówił - przestrzegał, co spotka tych, którzy książki zatrzymają - będą szukać i zastrzelą. Ludzie przerażeni. Boże zanieśli do tej szkoły, w to ustalone miejsce podręczniki, które były przechowywane w domach. Nauczyciela wiejskiego zabrali. Szkoła została zamknięta. No i później jeszcze ten wypadek. Nie mieliśmy szkoły. Przyszła ostra zima roku 1941. Partyzanci ukrywali się w lesie. Ciężko im było. Nocą przyszli do mojego wujka, taty brata. Wujek przed wojną rozpoczął budowę domu, pomieszczenia nie zostały w większości ukończone. On miał tam miejsce, żeby przenocować. Nocowało tych kilku, jak długo nie wiem. Podczas wielu rozmów lepiej się poznali. Jeden z tych partyzantów był najprawdopodobniej przedwojennym nauczycielem. I tak od słowa do słowa zaczął nas uczyć. Taka sytuacja trwała do wiosny. Czworo dzieci uczył w tajemnicy, również mnie. W jednym z niezamieszkałych pomieszczeń zorganizowano klasę. Ławką była duża deska ustawiona na pieńkach. Tablicą była duża dykta. Za kredę służyła taka figurka. Niemcy z Bodzentyna przejeżdżali przez naszą wieś w kierunku dużego gospodarstwa. Stamtąd zabierali słomę dla swoich koni. Ktoś dorosły obserwował okolice, gdy partyzant nas uczył. Gdy z daleka było ich widać, że jadą po słomę, w pośpiechu, sprytnie ten nasz nauczyciel chował swój warsztat. A my dzieci wszyscy uciekaliśmy. On deskę na której siedzieliśmy zrzucił na ziemię. Kim był i jak się nazywał ten mężczyzna to była tajemnica. 

Moja pierwsza klasa w szkole w Rurce
 
Zresztą u nas była partyzantka. W mojej rodzinie wujek był partyzantem. Nazywał się Poznański. Zaraz jak jemu było na imię? Jego brat miał na imię Bolek. A ten wujek? Hm, wiem już - Stefan. U nas pod Starowicami znajdował się duży las, nazywany wykus. Tak nazywał się las, w którym znajdował się sztab partyzantów. To miejsce to ich siedziba, baza. Drugim miejscem, gdzie się zorganizowali były Lasy Świętokrzyskie, jodłowe lasy. Partyzanci nękali okupantów, okupanci partyzantów. Zapamiętałam (przyglądałam się z okien lub podwórza), jak co pewien czas Niemcy szli z Bodzentyna do lasu w Górach Świętokrzyskich, aby gnębić partyzantów. Szli gęsiego pod górę. Kiedyś policzyliśmy ilu ich wspina się. Naliczyliśmy z dwudziestu, trzydziestu z jednej i drugiej strony szło. Niemcy otoczyli las z każdej strony, wspomagani byli przez samoloty. Partyzanci przebijali się przez obławę, kto mógł uciekał dalej przed siebie. Uciekali od śmierci. Jednym się udało, jednak częściej byli chwytani, mordowani. Później ta tragedia w Michniowie. Tam spalili Niemcy całą wioskę, nie przetrwał żaden dom. Dwoje ludzi zostało. Ziemniaki były i w tych grządkach ukryli się. Żandarm ujrzał mężczyznę i tak się zachował jak gdyby nie chciał go widzieć. Ukryli się w ziemniakach, przeżyli. Michniów oddalony był od naszej wioski o pięć kilometrów. Opowiadano, że ludzi zgromadzili w stodole, która została podpalona. Wszystkich ludzi ubili. 

Później przyszedł czas, że przywieziono po powstaniu Warszawiaków. Ludzi rozsyłali. Sołtys pojawił się w każdym domu, wykonywał polecenia. Sprawdzał ile osób może zostać do każdego z domów dokwaterowanych. W naszym domu zamieszkała kobieta z dzieckiem, dziewczynką w moim wieku. Przysłuchiwałam się opowieściom o powstaniu, o bezradności ludzi. Świadkowie tych zdarzeń opowiadali co widzieli i przeżyli. Jak byli traktowani przez Niemców ? - Nie wiem.


Uroczystość pogrzebowa. Rurka - początek lat 70 tych minionego stulecia 


W naszej wiosce czas upływał raczej spokojnie. Z żywnością ciężko było. Co kto wyhodował to miał. Później Rosjanie przyszli. Przeszli przez naszą wioskę. Niemcy szykowali sobie odpowiednie warunki do ucieczki. Ustalone zostało, że gdyby pojawili się Rosjanie, będą ratować się ucieczką w kierunku Kielc. Chłopów miejscowych zatrudnili do budowy drewnianych zasiek. Nieoczekiwanie zostali otoczeni od południa, musieli uciekać przez lasy. Mama zabrała nas do domu wujka, on mieszkał tak na uboczu. Jak front szedł słyszeliśmy pociski jak ze świstem i wyciem przelatywały po niebie. Uciekamy "lasem" w kierunku zabudowań wujka. Pociski gwiżdżą niebezpiecznie gdzieś blisko. Zapamiętałam bramy, płoty porozwalane. Działko stało na podwórku za stodołą. Brama od stodoły otwarta. Tata został, powiedział – ja nie uciekam. Kobieta - Warszawianka z dzieckiem również została. Ona mówiła tak: - Przeżyłam Powstanie Warszawskie, przeżyje to zbliżające się natarcie. Ta kobieta przytuliła do siebie córkę, ukryła się przy kominku. Dotarliśmy do celu. Chatka wujka w takim dole. Tam nie było gdzie palca włożyć. Ludzie tutaj ukryli się przed frontem. Jak ja marzyłam aby położyć się chociaż na podłodze. Tam panowała taka ciasnota. Przychodzi nagle jeden z mieszkańców, ze zwiadu i mówi – Rosjanie podeszli pod wieś. No nic, pomału następnego dnia wracamy do domu. Patrzymy Rosjanie, takie chłopaczyny biedne, takie biedne to wojsko szło. Tak porównać z tymi Niemcami z 1939. Tamci uzbrojeni, najedzeni. Tata opowiadał później: - szli, zatrzymują się nagle i proszą aby dać im coś jeść. Co było to podałem tym wojakom. 

Droga powrotna to wspomnienie dwóch zabitych partyzantów, którzy podeszli najbliżej zabudowań. Idziemy dalej, pomiędzy lasem i wioską przestrzeń. Nagle pojawia się jeden, drugi samolot. W lutym nasza wioska była wyzwalana. Samoloty lecą, to my pod drzewo. Trzeba było wejść pod górkę i dopiero drogą do domu. Baliśmy się, ukrywaliśmy przez jakiś czas, póki nie zapanowała znowu cisza. Gdy doszliśmy do zabudowań, zapamiętałam zamordowanych. To był zwiad sowiecki, przy drodze leżeli. Podeszli do drogi bliżej. Krowę spaloną pamiętam. Gospodarz – sąsiad gdy pojawili się okupanci, ukrywał krowę w dole pod stodołą.  Na otworze ułożył badyle, kije i przykrywał starannie słomą. Do końca wojny krowę przechował. Później gdy szedł front, kilka domów spalono, miedzy innymi zabudowania tego gospodarza, który ukrył zwierzę. Krówka nie doczekała końca wojny.


Rodzinny album -15 XII 1981. Ojciec i córka - Mój małżonek z córką Bogumiłą
 
A mój sąsiad Majdyka przechowywał Żyda. Przyszedł do mojej mamy. Bracia mamy byli polityczni, nie tacy prości ludzie. Mówi – Ratujcie mnie, mam kryjówkę w lesie. Ukrywam Żyda. Kryjówka - ziemianka przykryta koniczyną, sianem. Pojawili się żołnierze niemieccy na koniach. Od zagrody do zagrody chodzą, żądają pożywienia dla swoich koni. Jeśli dostaną się do moich zabudowań gospodarczych, z łatwością odnajdą zakryty słomą, koniczyną otwór w ziemi. Jeśli przedostaną się do zabudowań to koniec. Przeżywał, że coraz mniejsza odległość dzieli ich od jego domu i zabudowań. Mój wuj podczas I wojny służył w armii austriackiej, dość swobodnie posługiwał się językiem rosyjskim. Podszedł do skośnookich, przywitał się i powiedział – Słuchajcie, tutaj jest owies, będziemy owies kosić, część oddamy Waszym koniom. Słomę zostawcie nam i sąsiadom. No pogadał, poszli w trzech chłopów, kosili. Część ziaren odstawili przez bramę. Nie próbowali przedostawać się już do zabudowań. Poprzestali na tym co otrzymali. Ten mężczyzna Żyd przeżył.


Strzelczyn. Z moimi uczniami
 
Wolność, wolność

W Sieradowicach budynek szkoły został zniszczony w 1939. Po zakończeniu wojny w 1945 roku przez dwa miesiące, do czasu wakacji uczęszczałam do szkoły w Bodzentynie. Kolejny rok szkolny 1945/46 - rozpoczęliśmy naukę w przystosowanych do tego celu pomieszczeniach w budynku prywatnym w Sieradowicach Drugich. Pracę w tym roku rozpoczął przedwojenny nauczyciel, nazywał się Gruszczyński. On w czasie wojny był partyzantem. Jego żonę zabili. Dwoje dzieci zostało. Jednym synem zaopiekował się Majdyka, co Żydem się opiekował. W drugiej wiosce mieszkał brat młodszy zamordowanej żony nauczyciela, on zaopiekował się drugim synem. Traktowali jak własne dzieci, no bo co mogli zrobić. Gruszczyński ukrywał się w lesie. Gdy zakończyła się wojna, opuścił kryjówki. Dzieci podrosły, ojciec zabrał odchowane, zamieszkał w Bodzentynie. I tak po raz pierwszy szkoła, jednoklasówka w naszej wiosce ożyła. Rozpoczęłam tu naukę w klasie III. Uczyło się pięć roczników, takie draby wysokie i obok małe, co ledwo zaczęło książki nosić. Rodzice żyli z gospodarki. Dalszą naukę kontynuowałam w szkołach w Bodzentynie. Tu między innymi powstało Liceum Pedagogiczne. Skończyłam tą szkołę w 1954. Otrzymałam nakaz pracy na ziemie zachodnie. W Koszalińskie skierowano 15 absolwentów, w szczecińskie 10. W tej drugiej grupie się znalazłam. Zbliżała się jesień. Pociągiem z Kielc udałam się do Szczecina. Tutaj trafiliśmy do biura, gdzie otrzymywało się konkretny przydział. Biuro Wydziału Oświaty znajdowało się na ulicy Janosika. Miałam tutaj znajomych. Wiedziałam, ze oni zamieszkali na terenie Powiatu Gryfińskiego. Gdy przyszła moja kolej, poprosiłam o przydział do pracy blisko znajomych. Skierowano mnie do Gryfina. Trafiłam do niewielkiej siedziby wydziału blisko torów. Powiedziałam prawdę, gdzie chciałabym rozpocząć pierwszą pracę. Pociągiem do Lisiego Pola bo tam bliżej i na piechotkę pokierowali. Pokierowali ludzie, stąd pieszo dotarłam do Rurki. Moi znajomi, którzy mieszkali w Rurce nazywali się Krzymińscy, odnalazłam ich. Rozpoczęłam pracę w szkole w Rurce. Wcześniej usłyszałam, że stamtąd nauczyciel uciekł, nie ma kto uczyć. On należał w czasie wojny do AK , „czy coś takiego” i w ten sposób się ukrywał. Szukał takich dogodnych miejsc do ukrycia. Przez jakiś czas czuł się tutaj bezpiecznie. Z jakiejś przyczyny opuścił wioskę, zniknął. 


Wspomnienia szkolne - Szkoła w Strzelczynie
 
Lekcja się kończyła, ręczny dzwonek do ręki, zadzwoniłam i lekcja zakończona

W szkole w Bodzentynie obiecali, że otrzymamy na zachodzie mieszkanie, dostaniecie to i to… Dostałam mieszkanie. Zapamiętałam, że brakowało klamki od drzwi wejściowych i pokoju. Wodę należało przynieść ze studni. Przed moim przyjściem zwożono ławki z innych pobliskich szkół. W tym budynku przed wojną również mieściła się szkoła. Pomieszczenia wewnątrz oświetlały lampy naftowe. Gdy w 1954 przybyłam tutaj zniszczeń wojennych nie było. W Rurce mało się zmieniło. Po liceum, proszę sobie dziś wyobrazić, że absolwentka rozpoczyna pracę w szkole. Przecież to jeszcze dziecko. Gdy tutaj zamieszkałam, przyszła kiedyś sąsiadka i tak powiedziała: - Pani tu już była jedna trzy tygodnie i uciekła. Później nauczyciel był i zniknął bez śladu. Kontrole przybywały z powiatu z wydziału oświaty. Sprawdzali co się dzieje. Do szkoły dzieci uczęszczały z wioski. Dobrze mi się z ludźmi układało. Cztery klasy funkcjonowały. W jednej klasie czternastu uczniów, w drugiej dwoje. Klasy łączone. Dziewiętnaście lat pracowałam w ten sposób, jako jedyny nauczyciel. Lekcja się kończyła, ręczny dzwonek do ręki, zadzwoniłam i lekcja zakończona. Byłam jedynym nauczycielem, mieszkałam w budynku szkolnym początkowo sama i zawsze powtarzałam – Nie, nikogo i niczego się nie boję. W nocy w budynku panuje cisza.

Szkołę w Rurce zlikwidowali w 1973

Oprócz mnie jedyną zatrudnioną osobą w szkole była sprzątaczka. Dwa razy w miesiącu udawałam się do Chojny pieszo. Po pobory, na zebrania w wydziale. Pierwszy pociąg do Gryfina, pamiętam odchodził o godzinie 5 35. Jeden pociąg, a powrotny po 15. Dzwonek ręczny, jedno pomieszczenie klasowe. Gimnastyka odbywała się przed szkołą i wewnątrz. Do dzisiaj zachowały się drabinki w środku. Trzecia i czwarta klasa rozpoczynała naukę po rana, cztery godziny, później pierwsza i druga. Z rodzicami dobrze się układało. Komitet Rodzicielski wspierał zabawy, uroczystości. Z Lisiego Pola przyjeżdżał nauczyciel, robił malutkie zdjęcia. Kilka tych zdjęć pozostało. Chce pan obejrzeć ? Zimą rano kobiety, woźne, które paliły w piecach rozpalały. Duża sala, okna pojedyncze wiało z wszystkich stron. Jedenaście stopni, to góra. Taki piec ile on mógł pogrzać ? Przyszedł okres, że takie małe szkoły likwidowano. Walczono o szkołę, bez powodzenia. Zlikwidowali w 1973 roku. Rodzice mówili – Chociaż nauczyciela naszego pozostawcie. Nadal pracowałam jako nauczyciel w szkole w pobliskim Strzelczynie. 

Rodzinna wędrówka w pobliżu kaplicy Templariuszy
 
Mój mąż Stanisław Siwiera przybył z rodzicami po wojnie z Uhrynowa koło Lwowa. Poznaliśmy się w Rurce. Ślub w 1956. Na świat przyszły nasze dzieci. Troje kochanych dzieci: Grażyna, Bogumiła, Mirosław. Wykształciłam dzieci, świadoma jak ważna jest wiedza, wykształcenie i niezależność. Córka Grażyna jest lekarzem. Bogumiła i Mirosław również ukończyli wyższe uczelnie. Mąż często mówił – Trzy fiaty straciliśmy, bo troje dzieci wykształciliśmy. Przeżyło się, przeżyło.




Wspomnień pani Leokadii Siwiery z Rurki wysłuchał autor publikacji Andrzej Krywalewicz w VIII i X 2020 roku.

Pani Leokadia  X 2020



Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszego artykułu nie może być powielana ani rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób (elektroniczny, mechaniczny), włącznie z fotokopiowaniem oraz kopiowaniem przy użyciu wszelkich systemów bez pisemnej zgody autora.

Prześlij komentarz

Nowsza Starsza