Milno na Podolu. Wspomnienia kresowe.

Nazywam się Maria Majkut, z domu Krąpiec. Mieszkam od 1946 roku na Szczecińskiej Ziemi, dokładniej to w Pacholętach, w Gminie Widuchowa. Urodziłam się  19 marca 1927 roku. Rodzice: Jan i Maria. Rodzeństwo: Anna, Bronka ja trzecia i Józek najmłodszy. Moja rodzinna wioska, 150 numerów nazywała się Milno. Zabudowania wioski rozciągały się na długości ośmiu kilometrów. Do wioski przylegały przysiółki – Krasowiczyna, Bukowina, Paświsko, Podliski. My mieszkaliśmy za wioską. Nasza kolonia nazywała się Paświsko i należała do przysiółka Bukowina. U nas czternaście lub piętnaście gospodarstw. Zaraz przecież mogę policzyć. Pani Maria rozpoczęła wymienianie nazwisk sąsiadów sprzed około 80 lat.
Zespół muzyczny powstał w latach powojennych w Pacholętach

- „Jednak piętnaście.” Z jednej strony łąki, z drugiej zabudowania. Wokół domu lasy i pola. Nasz dom podobnie jak budynki sąsiadów był z drewna i gliny, pod strzechą. Wewnątrz dwa pokoje, zresztą w większości budynków znajdowały się tradycyjnie dwa pokoje. Zabudowania podobne do siebie. Jeden z sąsiadów powrócił z Francji, gdzie pracował. Rozpoczął budowę domu i musze przyznać, że jego dom różnił się od pozostałych, był – jak by to powiedzieć – nowoczesny. W pewnym oddaleniu od naszego domu, kilka lat przed wybuchem wojny, tata rozpoczął w sadzie budowę nowego domu murowanego i krytego blachą dla naszej rodziny. Niestety w domu tym nigdy nie zamieszkaliśmy. W przydomowym sadzie rosły jabłonie, grusze i śliwy. O takie „różniste” drzewa rodziły co roku ładne i dobre owoce. Mówiliśmy, że nasz dom stojący na wzniesieniu to „chacinka”, natomiast nowy dom budowany w sadzie, na niższym obniżeniu nazywaliśmy chatą.



Rodzinna fotografia rodziny Krępców wykonana w 1954 w Pacholętach. Najstarsi to moi rodzice Jan i Maria. Tutaj również dwie moje siostry Anna i Bronisława z dziećmi i brat Józef z żoną Anną i córką Marią

W oborze krowa, był okres, że dwie krowy hodowaliśmy i cielaka. Krowa się ocieliła zimą, to już do wiosny cielak ładnie podrósł. Koń był, ale gdy Niemcy przyszli to jedną z krówek i konia zarekwirowali. Jedna krówka pozostała a drugą zabrali. W domu rozpacz. Stałam przed domem, patrzę a od strony Żyda Wuzera, nasza krówka wraca od Niemców. Uciekła. Wróciła przez uchyloną bramę. Minęło kilka minut, biegną, szukają krowy. Sklepów istniało kilka; jeden z nich prowadzony przez kółko rolnicze, drugi przez miejscowego Żyda, trzeci to sklep kościelny – nazywany tak ponieważ właściciel był mocno wierzący. Przed świętami zachęcali do robienia zakupów w ten sposób, że darowali kilogram cukru za darmo. W Milnie żyła ludność mieszana. W naszej kolonii w Paświsku Polacy, w kolejnej kolonii Kamionce żyli obok siebie Polacy i Ukraińcy. Podliszki – tam zdecydowanie więcej Ukraińców.

W wiosce znajdował się kościół zbudowany przed I wojną światową, w miejscu starszego, rozebranego. Wzniesiony został w jednej z części Milna – w Bukowinie. W czasie I wojny trafiony, uszkodzony. Wieża kościoła odbudowana kilka lat przed wybuchem II wojny światowej. Szkoła powszechna siedmioklasowa. Budynek z drewna i późniejszy, dobudowany, murowany. Do szkoły uczęszczały dzieci z kilku części wioski. Przy szkole znajdowało się duże podwórko. Rozpoczynały się lekcje o ósmej. Przykładowe lekcje: pierwszy język polski, język ukraiński, religia, gimnastka.  Bez znaczenia była narodowość. Zbliżało się święto narodowe. Wielu uczniom przydzielono role. Do dzisiaj pamiętam wiersz, którego się nauczyłam na pamięć. Uroczysty apel odbył się w największej izbie szkolnej. Oto zapamiętany wiersz:

 Wiersz o Piłsudskim i o wolnej Polsce

- Miała Polska biedę z sąsiadami trzema, zabrali nam ziemię
(i wówczas chórek dzieci) – Nie ma Polski nie ma
A nasz biedny naród tylko ściskał pięści, jeno czekał takiej chwili aż mu się poszczęści.
Zrywa się nasz dziadek za Polskę wojować.
Będzie Polska Komendancie jeno nas poprowadź.
A my wojowali w głodzie, poniewierce bo Polsce oddaliśmy nasze serca.
Żołnierskie mogiły drogę nam znaczyły
Bośmy Polsce dali wszystkie nasze siły
 Aż wybiła godzina wygranej, przyszedł dzień wymarzony od dziada, pradziada
Nasza Polska zrzuciła kajdany
(i znowu chórek dzieci) – W ten dzień 11 listopada !!!!!
Zapamiętałam dobrze pieśń „Witaj majowa jutrzenko ”. Po czym pani Maria zaśpiewała pieśń.

Lata młodości

W pobliżu większe miasto Załoźce. Kilka lat przed wojną na Kamionce ludzie się zorganizowali w partię Mikołajczyka – PSL. Do pobliskiego miasta wielu mieszkańców Milna udawało się we wtorki i piątki na targ pieszo lub furmankami. Jajka, kury wziął pod pachę i szedł na rynek. W Załoźcach nad groblą ruiny zamku.

- „Jak wyglądało życie ?”

- Krowy się pasło, przy domu pomagało. Gdy ciepło było udawaliśmy się do pobliskiej rzeki, jeziora. Ech ile radości wtedy było. Mama zawsze powtarzała uśmiechając się  - Idź i się utop, do domu nie przychodź. Blisko źródło, które zmieniało się w strumyk o nazwie Badunia. W jeziorze utopilo się dziecko z Kamionki. Tam przynosili pranie. Pod koniec lata len w snopkach w strumyku. Pozostawał zanurzony w wodzie przez około miesiąc. Później len płukano i rozkładano na łąkach w pobliżu rzeczki aby wybielał i wysechł.  

Święta Bożego Narodzenia to obowiązkowo pasterka. Wcześniej tradycyjna wigilia – wtedy nazywana wieczerzą. Tata przynosił „dziaducha” czyli snop słomy. Dzieci cieszyły się pachnącym zbożem, pomimo, że grudzień, zboże zachowało swój zapach. Wcześniej w stodole strzepywał kruche części słomy po czym stawiał w kącie „dziaducha” i rodzice stawali w kierunku snopka - „dziaducha” - mówili: (pierwszy tata) – Winszuje Was z tymi świętami świętymi abyście przy  zdrowiu i życiu doczekali do przyszłego roku. Po roku do stu lat, póki nam Pan Bóg życia wyznaczył. Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. (i wówczas mama mówiła) – Na wieki wieków. I wtenczas zasiadaliśmy do wieczerzy. Opłatkiem się dzieliliśmy i przystępowaliśmy do kolacji. W nagrzanym, ciepłym pokoju pachniało zbożem, choinką i potrawami.

Wojna

I Ruskie byli i Niemcy potem, ale w Milnie nie odczuliśmy czegoś strasznego. Pobliską szosą przemieszczały się wojska. Ale to wszystko odbywało się gdzieś „dalej”. Za Niemca ludzi wywozili do roboty. Zasada była taka. Gdzie jedno w rodzinie było dziecko, to pozwolili zostać. Gdzie więcej to zabierali. Siostrę Bronisławę to spotkało. W czasie transportu wozem kilkunastu młodych osób do miejsca, skąd odbywała się dalsza zorganizowana wywózka, jedna z osób odważyła się zeskoczyć z wozu i uciec w kierunku lasu. Po chwili kolejne osoby, młode kobiety i mężczyźni, odważyli się na to samo. W ten sposób, gdy woźnica dotarł do celu, okazało się, że wóz jest pusty. Bronia później przez dość długi czas ukrywała się. Uniknęła wywózki.

Stary jesion

Na naszym podwórku rósł duży jesion. Od strony Wołynia szła fala napadów na naszych. Jak wtedy, tak dzisiaj widzę siebie, stojącą za drzewem, gdy obserwuję i nasłuchuję. Mam przed oczyma widok na pole. Pełniłam funkcję obserwatora. Mój czas mijał, ktoś mnie zmieniał. W nocy dorośli przejmowali obserwację. W "sadku" gdy tata wybudował schron, głośno powiedział w naszej obecności. Gdyby Ukraińcy mordowali, tutaj schronienie znajdziemy. Wieko drewniane, przysypane grubą warstwą ziemi, unoszone było do góry. Na nim dla niepoznaki, dla kamuflażu rósł krzew porzeczki albo agrestu.  Przedtem już kilka schronów powstało ale niesolidne, nasz był solidnie wykonany. Gdy rozpoczęły się mordy, sąsiedzi jeden blisko drugiego ściśnieni tam przebywali. Pomiędzy ludźmi przebywałam, duszno bardzo. W pewnej chwili nie wytrzymałam, powiedziałam  - "Duszę się, powietrza brakuje" - szybko opuściłam schron, udałam się w kierunku pola.  W tym niespokojnym czasie, gdy pełnilismy wartę za starym jesionem w naszym domu, w jednym pokoju spało, przebywało kilkanaście osób z przysiółka. Pierwsze napady, mordy miały miejsce we wrześniu. Zaatakowali między innymi polski dom, który stał samotnie w pobliżu lasu. Później w październiku zaatakowali kolejne zabudowania i młyn Bronka Pomysa. 1 listopada miał miejsce  napad na zabudowania Gontowy. 11 listopada 1944 miał miejsce napad Ukraińców na Milno. Atak miał miejsce w nocy. Po tym uciekliśmy do Załoziec. To co mogliśmy, zabraliśmy z sobą. Trafiliśmy do obcych, w trzy rodziny. Akcja była zorganizowana. Oni tam byli powiadomieni przez wójta lub sołtysa. Dla uciekinierów przygotowano odpowiednie miejsca. Myślę, że to była połowa października 1944 roku. Kto mógł uciekał z dobytkiem, zwierzętami. Po naszej ucieczce miały miejsce kolejne napady. Bandyci z UPA atakowali wioski, miasta omijali. Nawet Załoźce, gdzie przebywaliśmy i gdzie obrona miasta była mizerna – ominęli. W tym miejscu warto abym wspomniała, że w tym mieście gdzie byliśmy jednymi z wielu ukrywających się, stacjonował mały garnizon rosyjski. To dla nas nie miało znaczenia, ponieważ od Rosjan nie uświadczyliśmy żadnej pomocy. Wręcz przeciwnie, wiele razy słyszeliśmy, że wyjazd – przesiedlenie ludności polskiej jest zatwierdzone a opóźnianie wyjazdu może mieć poważne konsekwencje. W mieście rozpoczął swoją pracę Urząd do spraw Ewakuacji. Z tego co pamiętam, karty ewakuacyjne były tam od jakiegoś czasu przygotowane. Przebywaliśmy tutaj do połowy stycznia 1945. 

Tata wyruszał pieszo, aby doglądnąć kwokę, która siedziała na gnieździe

Gdy zapadał ciemny wieczór, wielu naszych wyruszało pod osłoną księżyca do swoich rodzinnych zabudowań do ukrytych pakunków, zwierząt. W taki sposób zostało zamordowanych kilka osób w Wigilię na Gontawie, później w Sylwestra została udaremniona ucieczka kolejnych kilkunastu osób – zostali zamordowani w potwornych mękach. Tata nasz kilkakrotnie wyruszył pieszo aby doglądnąć kwokę, która siedziała na gnieździe. A gdy wykluły się pisklęta szczęśliwie przetransportował w koszyku.

Małżonek z córką Czesią. Rok 1953

Trudno sobie wyobrazić, że dorobek całego życia, ziemia ojców, miejsca które wydają się dla człowieka święte, można ot tak w jednej chwili pozostawić i już tam nie powrócić. W żaden sposób nie będzie można wpłynąć na dalszy los tych miejsc. Nikt właściwie nie wie dokąd wyrusza, pozbawiony swojego dotychczasowego życia. Wyjazd dawał nadzieję na przeżycie.

Przyszedł czas na ostatnie nabożeństwa Świąt Bożego Narodzenia na rodzinnej ziemi. Ksiądz głośno powiedział, że nie ma już na co czekać, należy przygotować się na wyjazd gdzieś w nieznane. W pierwszych dniach stycznia coraz więcej ludzi ustawiało się w kolejce przed Urzędem do spraw Ewakuacji, aby uzyskać wspomniane karty ewakuacyjne i karty przydziału. I w takich okolicznościach w II połowie stycznia wyruszyliśmy w szeregu furmanek do stacji kolei do Zborowa. Stłoczeni po kilka rodzin w towarowych, nieogrzanych wagonach dojechaliśmy do Bełżca koło Tomaszowa Lubelskiego.

Dotarliśmy do Bełżca  w trzecim transporcie mileńskim 15 lutego. Rozmieszczono nas w gospodarstwach, które należały do Ukraińców. Akcja przesiedleńcza w tym czasie odbywała się dwustronnie. Ukraińców z obszaru, który miał należeć do Polski, przesiedlano za Buk na ziemie nazywane Kresami.

Z córką Czesią - lata 50 te ubiegłego stulecia

Warunki do życia tutaj były słabe. Szanse na powrót do ziemi ojców żadne. Do Urzędu w Tomaszowie zaczęły zgłaszać chęć wyjazdu na zachód rodziny mileńskie. Na początku lipca wyruszył transport na zachód. W wagonie z nami znalazły się jeszcze dwie rodziny. Transport trwał około półtorej miesiąca. Po drodze postoje, przygotowywanie obiadów na ogniskach w pośpiechu  Gdy zagwizdała lokomotywa gorące garnki wrzucano do wagonów. W większych miastach organizowano Państwowe Urzędy Repatriacyjne. Tutaj otrzymywaliśmy ciepłą stawę w postacie zupy i chleb. Jak to w życiu pojawiło się wiele problemów. Jednym z nich były braki w pożywieniu dla naszych zwierząt. Podczas postojów jak kto mógł, ścinał trawę i w ten sposób gromadzono zapas. Innym sposobem było nakłonienie maszynisty do zatrzymania się w „szczerym polu”. Transportowano do wagonów snopki słomy, siana. Miejscowi poznali takie praktyki i zdarzyło się, że agresywnie przeganiali. Wiem, że to było nieuczciwe z naszej strony ale to wszystko dla naszych zwierząt, aby przeżyły długą drogę i takie dziś wydaje się dziwne. W czasie drogi do naszych wagonów dołączono wagony z repatriantami z powiatu Podhajce. Gdzie to miało miejsce, czy już na ziemiach „odzyskanych”  ? Nie wiem, nie pamiętam.

Powojenna fotografia z kuzynami wykonana w Pacholętach

Gdy wjechaliśmy na ziemie poniemieckie, zwracaliśmy uwagę na zadbane, murowane budynki, zakłady przemysłowe ale jednocześnie przerażała ilość zniszczeń, gruzu – szczególnie w miastach.

Pociąg zatrzymał się na stacji w Pyrzycach. Tutaj odetchnęliśmy my i zwierzęta. Oddalaliśmy się od stacji. Kosiliśmy, obcinaliśmy trawę dla krów, której tutaj w pobliżu dworca było dużo. Kilkudniowy postój. Gdy zbliżała się noc, ryglowaliśmy drzwi wagonu, nie było bezpiecznie. Środek miasta bardzo zniszczony, im dalej od miasta, to dużo opuszczonych domów jednorodzinnych. Dużo Rosjan szczególnie w zrujnowanym śródmieściu. Po kilku dniach jeszcze jeden – ostatni etap drogi do Chwarstnicy. Oczekiwał na nas na małej stacji kolejowej pan Józef Włoch. Taką otrzymał misję. Załadowano nas na wozy za panem Józefem udaliśmy się w kolejną drogę. Dojechaliśmy do wioski położonej nad Odrą – do Ognicy. Ponad 40 kilometrowy odcinek okazał się szczególnie ciężki dla naszych krów, które mocno spowalniały drogę. Przez Gryfino, Widuchową dotarliśmy nad Odrę. Na miejscu nikt z przybyłych nie chciał tu pozostać. Ziemi jak na lekarstwo, dużo wody a co za tym idzie bardzo dużo komarów. Z jednej strony Odra, blisko łąki i lasy. Dobre dwa tygodnie tutaj mieszkaliśmy. Jeśli miałabym powiedzieć co utkwiło mi w pamięci – odpowiem – pierze. Podobnie jak w Pyrzycach i mijanym Gryfinie, również tutaj pierze walało się i zalegało w pobliżu domów, zabudowań, krawężników, na trawie. Nasze mamy, babcie zbierały pierze i upychały do znalezionych wsypów. Gromadziły znalezione różne przedmioty tak potrzebne w gospodarstwie domowym. W tym czasie wielokrotnie grupy mężczyzn wyruszały do okolicznych wiosek w poszukiwaniu domów do zamieszkania. Dotarli miedzy innymi do Krzywina, które spodobało się naszym. Stanowiliśmy dobrze zorganizowaną grupę 16 rodzin. Znowu pod przywództwem sympatycznego Jóżefa Włocha wyruszyliśmy w drogę. 9 albo 10 września przybyliśmy od strony Dębogóry do Pakulent.

Nasz wiejski ludowy zespół - duma wioski, Gminy, Regionu.

- Jak zapamiętałam Pacholęta?

- Ładna, przytulna wieś. Do wioski docierało kilka dróg polnych, które były alejami owocowymi.  Dużo budynków murowanych i z gliny i belek. W środku kościół z kamieni, wnętrze zniszczone. Mówiono, że w środku kościoła Rosjanie zdetonowali materiały wybuchowe. Na terenie cmentarza pomnik upamiętniający miejscowych mężczyzn poległych w I wojnie światowej. Pierwszym Polakiem, który tutaj zamieszkał był Jan Garstecki. Jako jeniec wojenny, pan Jan trafił tutaj do pracy w gospodarstwie. Z 16 rodzin – 9 zamieszkało w Pacholetach, 7 – w Czarnówku. Do końca 1945 roku i w kolejnym mieszkało jeszcze sporo Niemców, najczęściej w majątkach zarządzanych przez Rosjan. Jednym z takich miejsc był Lubicz, gdzie Rosjanie utrzymywali wielkie stada bydła przeznaczone do wysłania do ZSRR. Czas mijał szybko, zbliżała się zima. Jak przetrwać mrozy, zimno ? Skoszono trawę. Zorganizowano sadzenie ziemniaków oraz żniwa. Zboża ustawiano w stogach na polach i opustoszałych stodołach. Maszyny rolnicze podłączono do kieratów, w ten sposób rozpoczęło się młócenie. Z alei owocowych zrywaliśmy owoce, które później suszono w dachówkach, piecach chlebowych. Brakowało trzody chlewnej, koni i krów. Brakowało odzieży, obuwia, natomiast sprzęt kuchenny, naczynia, garnki – można powiedzieć były w nadmiarze. Pierwszy pociąg odjechał z naszej stacji w II połowie 1946. Przez kilka kolejnych lat stary wagon pozbawiony siedzeń i kół pełnił funkcję poczekalni kolejowej.

Mój małżonek Franciszek Majkut przyjechał jako jeden z pierwszych mieszkańców wioski.  urodzony w 1931 roku. Ja z rodziną i innymi mieszkańcami po roku, na wiosnę. W 1950 roku odbył się nasz ślub – dokładnie 15 sierpnia 1950 roku. Doczekaliśmy się dwóch córek; Czesi, urodzonej w 1952 i Ali, która przyszła na świat w 1962. W kolejnych latach przyszedł czas na wnuków – czworo – Edyta, Darek, Tomek i Damian i prawnuków – troje – Bartosz, Natalka, Zuzia.

 

50-ta Rocznica Naszego Ślubu

Autorka wspomnień Pani Maria Majkut A.D. 2021

Zafascynowani byliśmy przez długie lata pracą w gospodarstwie, ponieważ na Kresach brakowało ziemi, natomiast tutaj było jej w nadmiarze. Teściu mój wielokrotnie powtarzał – „Cieszcie się, że jest na czym pracować; zboża, pszenicy, ziemniaków i innych plonów tutaj dostatek. Żyć się chce.”




Pacholęta Kościół filialny pw św. Jana Chrzciciela. Dwie tablice: wewnątrz - upamiętniająca Ojczystą Ziemię przybyłych po wojnie i zewnątrz świątyni - upamiętniająca stałych powojennych osadników wioski Pacholęta.

Wspomnień Pani Marii Majkut wysłuchał autor publikacji Andrzej Krywalewicz w Kwietniu 2021 roku.

 Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszego artykułu nie może być powielana ani rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób (elektroniczny, mechaniczny), włącznie z fotokopiowaniem oraz kopiowaniem przy użyciu wszelkich systemów bez pisemnej zgody autora.

Prześlij komentarz

Nowsza Starsza