Przyśniła mi się mała stacyjka, krajobrazy z okna wagonu, samotna wędrówka do wyśnionego domu...


Po przyjeździe do Polski

Pan Henryk Barszczewski wiosną, dokładniej w maju 1959 roku ostatnim transportem, który wyruszył z obszaru przedwojennego powiatu grodzieńskiego do Polski z Polakami, dotarł z najbliższymi do północno zachodniej Polski. Pociąg zatrzymał się w Chojnie.

Moja białoruska klasa. Mój kolega z kraju po prawej stronie, ja drugi z lewej strony patrząc na zdjęcie

Urodziłem się w roku 1947 we wsi  Baranowo w powiecie grodzieńskim. W roku 1957 odwiedziła nas moja ciocia Józefa Jaros z domu Barszczewska z mężem. Pochodziła z tej samej wsi, gdzie mieszkaliśmy. Kilkanaście lat wcześniej bo w 1941 roku – 2 lutego ciocia została wywieziona z czwórką dzieci na Syberię. Tam przebywała sześć lat. Do Chojny przybyła pociągiem w 1946 wraz z  wieloma Sybirakami. Tutaj zgromadziło się bardzo dużo Sybiraków. Małżonek cioci, a mój wujek, przybył w tym czasie do Godkowa. Gdy dowiedział się, że jego żona i dzieci dotarli do pobliskiej Chojny, szedł pieszo po torach z Godkowa, wówczas kolej nie działała na trasie Szczecin- Chojna, a ważniejszą trasą była trasa kolejowa Stargard - Godków.

Ja w szóstej klasie w Chojnie

                  
Moja VII klasa Szkoły Podstawowej. Wychowawca Kazimierz Stranc

Wracając do tragicznych wydarzeń z 1941 roku, droga na daleki wschód Rosji zakończyła się dla cioci i jej dzieci na stacji kolejowej Kwitok i większe miasto, które znajdowało w okolicy nazywało się Tajszet, wokół znajdowało się kilka wiosek, Zołotaja Gorka (Złota Góra) i Udacznaja, co znaczy w wolnym tłumaczeniu: miejscowość z sukcesami, gdzie „zamieszkiwali” głównie polscy zesłańcy. Do czasu „wywózki”, do roku 1941 ciocia mieszkała w miejscowości, która nazywała się Zarubicze, bo wyszła za mąż za Piłsudczyka, który otrzymał tam ziemię od Państwa. Pewnej nocy przyjechali NKWD-iści, zdecydowanie zażądali opuszczenia domu. Przed domem stał już przygotowany wóz, a ponieważ to było blisko naszej miejscowości, to w ogromnych zaspach śniegu jej ojciec i bracia przyglądali się, jak ciocia z dziećmi wsiadają na drewniany wóz. Jak wspominała moja kuzynka, jej ojciec (mój dziadek) strasznie płakał, nasza babcia, a mama naszej cioci już nie żyła. Małżonka cioci (mojego wujka) wówczas w domu nie było.

Stare drzewo, pamiętające nas

Mój ojciec był takim rdzennym Polakiem. Nie uznawał obcych, nieproszonych gości. Po wojnie ojciec trzykrotnie wstępował i występował z kołchozu. Dopiero w roku 1949 został zmuszony do wstąpienia do kołchozu i po jakimś czasie został on koniuszym, opiekował się końmi. Wówczas nam się trochę polepszyło, ponieważ część sieczki, którą dawało się koniom rodzice w nocy przynosili do domu. Można było mieć krowę i chyba dwoje świń, owce, kury, gęsi i kaczki, a mój tata gospodarzył na sporym gospodarstwie po swoich rodzicach, 15 hektarów ziemi, trzy hektary lasu i dwa hektary łąki i był przyzwyczajony do pracy na roli. W 1949 roku, gdy ostatni raz wstępował do kołchozu nie ujawnił, że zdaje całość ziemi. Osiem i pół hektara zapewniało mu pozostanie na wsi. Nie wspomniał o tych 15 ha ziemi, bo bał się, że jego rodzinę wywiozą na Sybir. Jeszcze wówczas odbywały się takie zsyłki. W ogóle to on został zmuszony, oddać gospodarstwo dla kołchozu. Jeszcze przed oczyma moimi stoi scena, jak przechodząca obok domu nasza kobyła, zarżała, a mama, gdy to usłyszała, płakała. Widok był przerażający.

Kościół w Kwasówce. Tam byłem ochrzczony

Wracamy do roku 1957, kiedy przyjechała ciocia ze swoim mężem do swojego rodzinnego domu, do Baranowa. Ta wioska była świadkiem przemarszu wojsk rosyjskich. a później niemieckich, ponieważ przez Baranowo przebiegała ważna droga. Zobaczyła, że my żyjemy o wiele gorzej niż przed wojną. Postanowiła, że w ramach repatriacji, która wówczas zaczynała „raczkować”, przyjedziemy do niej do Chojny. Ojciec ciągle myślał o tym, czy ma z naszej rodzinnej wsi, która znajdowała się 14 kilometrów od granicy z Polską, wyruszyć do nieznanego kraju. Z początku puszczali do kraju wszystkich Polaków i ludzi polskiego pochodzenia, pozwalali wyjeżdżać również ludziom do dalszych krewnych, którzy zamieszkiwali w granicach Polski. Mówiąc „polskiego pochodzenia” mam na myśli Polaków wyznania prawosławnego. Ponieważ w naszej wsi mieszkali Polacy katolicy, Polacy prawosławni, Rusini katolicy i Rusini prawosławni. To był taki swoisty „mętlik”. Po wojnie Rosjanie uporządkowali to, ponieważ oni wiedzieli najlepiej, jak sobie z tym złożonym problemem poradzić – uśmiecha się pan Henryk. Zdecydowali, że katolicy to Polacy, prawosławni to Rosjanie. To było takie dzikie, nienormalne. Ja miałem kolegów, którzy byli Polakami, ale prawosławnymi, oni, a raczej ich rodziny, nie mogli wyjechać. W roku 1958 zmieniły się przepisy, dotyczące wyjazdów Polaków „do ojczyzny”. Mogły opuszczać teren ZSRR osoby, które wyjeżdżały do najbliższej rodziny. Mój tata mieścił się w tej kategorii i złożył wszystkie dokumenty w Grodnie. Czekał na swój wyjazd aż półtora roku. Rozpoczęła się wyprzedaż całego majątku. Dom wykupił kolega ojca, krowę sprzedali znajomym, jałówkę sprzedali rodzice bratu mojej mamy. Owce tata woził do Grodna. Kury, gęsi, kaczki, sieczkarnię sprzedał. 

Dom rodzinny w Baranowie

W maju 1959 roku ostatnim transportem, który wyruszał do Polski z Polakami, wyjechaliśmy na podstawie zaświadczenia. Wyglądało to tak. My niepełnoletni, czyli mój brat, moja siostra i ja jako Giennadij wraz z mamą zostaliśmy wpisani na jednym zaświadczeniu. Tata i pełnoletnia siostra otrzymali indywidualne zaświadczenia. Przyjechałem tu do Polski ze świadectwem ukończenia trzech okresów klasy V. Tam rok szkolny kończył się w maju.  Przyjechaliśmy do Chojny 15 maja 1959 roku.  Przed wyjazdem do Polski  miałem sen. Przyśniła mi się droga spędzona w pociągu, zmieniające się krajobrazy i widoki. To wszystko widziałem śniąc. W wagonie ze mną moi najbliżsi, oczekiwanie i nadzieja. Ale to jeszcze nie wszystko. W końcu snu pojawiła się mała stacyjka i moja samotna wyprawa piesza do domu cioci w którym zamieszkaliśmy.  A więc jak wspomniałem do celu dotarliśmy 15 maja 1959 roku. Pociąg się zatrzymuje, stacja kolejowa niezbyt duża, oczekujących na pociąg kilkunastu. Wśród nich mój wujek i kuzyn z  wozem pocztowym, pracował na poczcie, oczekiwali przed dworcem. Zapakowaliśmy pomału nasz ręczny dobytek do samochodu, wyglądał jak „busik”, a pozostały nasz dobytek przywieziono w wagonie towarowym z Giżycka, gdzie byliśmy w Punkcie Repatriacyjnym. My z kolei pomału pieszo oddalaliśmy się od stacji do miasta. W pewnej chwili dochodzimy do murów obronnych, po lewej stronie w oddali widoczne ceglane budynki dawnego zakonu. I w tej chwili wydarzyło się coś, w co trudno uwierzyć. Gdy wujek wskazał odległą ulicę jako cel naszej drogi, zacząłem biec, ile miałem sił. Zatrzymałem się przed budynkiem, który wyglądał identycznie jak we śnie, w moim śnie. Pomimo, że ulica była zabudowana wieloma podobnymi do siebie domami, ja zatrzymałem się właśnie przed tym domem. Wierzyć się nie chce. Jak tu nie wierzyć w przeznaczenie. Symbolicznie tak właśnie zakończyła się moja wędrówka.

Szkoła Podstawowa w Baranowie

Jeszcze rok szkolny trwał. Moja ciocia była rezolutną kobietą, takim ludzkim „swędem” postanowiła mnie zaprowadzić do szkoły. Posługiwałem się takim specyficznym językiem,  nazywany „triastianką”- nie polski, nie rosyjski, ani białoruski. Obejmował on słówka z języka polskiego, białoruskiego i kilka wyrazów rosyjskich, ale to kilka. Ciocia zaprowadziła mnie do dyrektora szkoły Mariana Spławskiego (słynna postać chojeńskiej oświaty) i wpisała mnie na listę klasy piątej. Powstał problem, jakie mi nadać imię. Wpisano prawidłowe imię Henryk. Pochodziłem miesiąc i zdałem do szóstej klasy. Wielu nauczycieli podeszło do mnie z lekką litością. Z niektórych przedmiotów byłem hen, hen… do przodu, z matematyki, fizyki, chemii, geografii, no i oczywiście z języka rosyjskiego. Tam poziom był dużo wyższy, nie było różnicy w poziomie nauczania pomiędzy szkołą na wsi i w mieście. Nauczyciele realizowali program  państwowy. Muszę szczerze wyznać, że moja wiedza z tych przedmiotów odpowiadała wówczas poziomowi nauczania w polskiej szkole średniej. Zamieszkaliśmy w nowym zupełnie dla nas miejscu. Z początku miasto miało w planie wyremontować nam domek wolno stojący Na ulicy Malarskiej, obok domu cioci. Przyszło ówczesne kierownictwo miasta i zdecydowało, że nie mogą tego zrobić, ponieważ koszty remontu są zbyt duże. Pewnie, gdyby mój ojciec więcej coś znaczył, to by zrobili. Ale mój tata biedny człowiek, czyli po co, po co jemu osobny domek. Mieszkaliśmy „po rodzinach”. Mieszkałem u kuzyna całe trzy miesiące. W końcu na ulicy Klasztornej otrzymaliśmy mieszkanie, gdzie obecnie znajduje się cukiernia.

Sąsiadki nasze w Baranowie. Helena - kuma mojej siostry i Maria najlepsza koleżanka mojej mamy

Opowieść mojej mamy

Nie pamiętam dokładnie kiedy to było, ale już Niemcy byli w Grodnie i okolicy, wśród tubylczej ludności odbywały się wędrówki z jednej miejscowości do drugiej. Niedaleko naszej miejscowości, która nazywała się Baranowo, znajdowało się miasto Indura, wielkości naszej dawnej Chojny. W tej miejscowości było ponoć 60% Żydów, którzy nie znali języka polskiego. Wiem stąd, bo tam u nich pracował mój kuzyn, który tak się „wykształcił” u swoich „pracodawców”, że poznał swój fach i doskonale znał ich język. Pewnego dnia moja mama postanowiła zabrać dopiero co narodzonego swojego syna, a mojego brata, zawiniętego w chustę, do domu swojego ojca, który mieszkał we wsi Ćwiklicze. Ta wieś znajdowała się w dole między górkami a jeziorkiem, albo stawem i do wsi schodziło się z górki, że w zasadzie ona nie była widoczna. Wieś słynna była z wielkich fortów z czasów I wojny światowej. Mieszkali w niej sami Polacy. Mama musiała pokonać drogę polną ok. 10 km., ale w pewnym momencie musiała wyjść z zagajnika na drogę główną, prowadzącą z Indury do Grodna. Podczas próby wychodzenia z tego zagajnika zauważyła, że tą drogą idzie kolumna wojska niemieckiego, prowadząca Żydów z Indury do Grodna, prawdopodobnie do getta. Wtedy szybko cofnęła się do środka tego lasku, zatkała dziecku chustą usta, by nie płakał i tak ukryta przesiedziała ten czas. Wspominała, że gdyby się ujawniła, a nawet, gdyby próbowała coś im rzucić, to na pewno by została zastrzelona. Potem udało się jej wreszcie wyjść z ukrycia i trafić do domu swojego ojca. A w domu już znajdowały się starsza siostra z dwiema córkami, brat z trójką dzieci, starsza córka mojej mamy, czyli moja siostra, no i dziadek. I wszyscy w dwuizbowej chacie.  Proszę sobie wyobrazić, że mój dziadek, a umarł w 1957 roku, pokonywał na pieszo tę drogę do swojej córki i tego samego dnia wracał. W roku 2015 ja z kuzynem postanowiliśmy tę samą drogę pokonać i doszliśmy tylko do drogi, że później musieliśmy dzwonić do domu, by drugi kuzyn nas zabrał. 

Świadectwo ukończenia trzech okresów klasy 5-tej


Moja VII klasa Szkoły Podstawowej.  Sami mężczyźni. Wychowawca Kazimierz Stranc

Rok 1978 - moja pierwsza wyprawa w rodzinne strony

Po raz pierwszy postanowiliśmy, że po 17 latach pobytu w Polsce odwiedzimy swoje rodzinne strony. Udaliśmy taksówką do miejscowości, znajdującej się przed Indurą, w sumie ponad 30 km, do wsi Bojary, gdzie mieszkała moja kuzynka. Tam znajdował się pałac, posiadłość hrabianki Zarubickiej, tak ją nazywała ludność, a w tym czasie znajdował się zakład produkujący spirytus i był spory kołchoz. Po kilku dniach pobytu u niej postanowiliśmy pojechać do naszej wsi rodzinnej Baranowa. Jednak kuzynka uparła się i postanowiła nas poprowadzić ścieżkami polnymi do naszej wsi. Na początku pokonaliśmy małą rzeczkę Bojarkę, następnie weszliśmy na ścieżkę główną i w pewnym momencie kuzynka zatrzymuje nas i pokazuje na prawą stronę i pyta, czy poznajemy. Pamiętam, że tam stała nasza ogromna stodoła, nie zwożono ziarna, czy słomę, siano do domu, tylko tam przechowywano. Tu było nasze pole. „Tylko” 15 ha. Szliśmy ze spuszczonymi głowami i bardzo smutni. Następnie pokonaliśmy mościk na drugiej rzeczce Likówce i od tyłu podeszliśmy pod swój dom. Byłem pierwszy, który rozpoznałem swój ogród, łąkę, chlew i inne zabudowania. Poszliśmy do domu kumy mojej siostry, pani Heleny i tam przenocowaliśmy. Ja byłem bardzo podniecony i pobiegłem do domu, w sumie pokonać trzeba było 20 metrów. Wspomnienia odżyły.

Taki znak po białoruski stoi przy wjeździe od strony Kwasówki
                                
W 1984 roku odwiedziłem ponownie Grodno, w czasie mojego pobytu na kursie w Moskwie. Wówczas zatrzymałem się u córki swojej kuzynki. Jej mąż był wówczas kierownikiem bazy transportowej i załatwił busika w celu wyjazdu do mojej rodzinnej wsi Baranowo. W sumie 17 km. Postanowiłem ze sobą zabrać kolegę z ławki szkolnej swojego kolegę, który był wtedy znanym architektem w Grodnie. Odnalazłem z pomocą córki kuzynki, numer telefonu do niego i zadzwoniłem, proponując mu wyjazd do naszej wsi. Następnego dnia w umówionym miejscu czekał na nas, mieszkał naprzeciwko dworca kolejowego, wyruszyliśmy. Po przyjeździe do wsi, stanęliśmy na miejscu, gdzie stał jego dom, a następnie udaliśmy się do mojego domu, w którym mieszkał wtedy syn kolegi mojego ojca, Przyjęli nas bardzo ciepło, wspominaliśmy zabawy, które odbywały się w naszym największym na wsi domu. Potem przyjechaliśmy do innej wsi, a teraz jest miasto Grodno, gdzie mieszkała nasza kuzynka Władysława. Tam również przyjęto nas gościnnie i wydawało mi się, że zostaniemy, jak dawniej, kolegami. Wspominaliśmy to, że on często bywał u mnie i moja mama mu dawała zupę i inne strawy, by on jakoś mógł przeżyć. Po prostu pochodził z patologicznej rodziny, samotna matka go wychowywała, potem przez kilka lat był w Domach Dziecka. Następnie umówiliśmy następnego dnia u niego w domu. Gdy byłem w jego mieszkaniu, co mi rzuciło się w oczy, że w pokoju stoją ogromne półki przy całej ścianie i na nich polskie przedwojenne książki i czasopisma. Z czasopism polskich zauważyłem wydanie „Arkady”. Ogarnęła mną straszna zazdrość i złość. Zapytałem skąd je posiada. Powiedział, że chodził po domach i ludzie mu oddawali, znajdując na strychach. Przypomniałem, że rodzice trzymali pełny kufer starych polskich książek, a on natychmiast zareagował, czy ten kufer jeszcze jest. Nie wiem, powiedziałem. Na pamiątkę mi podarował książkę wydaną w 1938 roku „Wiersze poetów litewskich”, którą trzymam u siebie jako coś bardzo cennego. Nastąpił bardzo trudny okres w świecie politycznym i w żaden sposób nie mogła mi rodzina załatwić zaproszenia. Namawiałem kuzyna, by on nawiązał kontakty z tym architektem, ale nic z tego się nie wyszło. W następnych latach mojego pobytu w Grodnie wszedłem do jednego ze sklepów, skąd był widok na jego biura i sprzedawczyni opowiedziała mi o jego smutnym losie. Pijaństwo, rozwód (żona Finka, śpiewała w tym teatrze, który on projektował), a ostatnio, gdy byłem ostatni raz w Grodnie w 2018 roku, spytałem kuzyna, czy cośkolwiek wie o Leonidzie, odpowiedział, podobno „nie żyje”. Taki już bywa los.

Moi krewni w Koptiówce, niedaleko Ćwiklicz
                                             
Bardzo serdeczne podziękowania składam naszej cioci, która bardzo dużo pomogła nam w zagospodarowaniu się na początku naszego samodzielnego egzystowania w Chojnie. Dała 2 spore świnie, kurę z kurczakami, 8 kaczek, narzędzia do uprawy ogrodu, z tego, co ja pamiętam, itd. Serdecznie dziękuję jej w imieniu naszej rodziny. Zawsze wspominamy ją bardzo serdecznie.

Krzyż katolicki w Baranowie

Chojna, XII 2021

Wspomnień pana Henryka Barszczewskiego wysłuchał autor publikacji Andrzej Krywalewicz w X 2018, XII 2021

Wspomnienia pana Henryka Barszczewskiego znalazły się wśród innych pięknych opowieści w książce pt. „Skarbiec pamięci” . Książka została wydana pod koniec roku 2021 przez Książnicę Pomorską im. Stanisława Staszica w Szczecinie i Biuro Dokumentacji Zabytków. W roku 2012 Biuro Dokumentacji Zabytków w Szczecinie i Książnica Pomorska ogłosiły konkurs historyczno-literacki, którego hasłem przewodnim zostało motto Europejskich Dni Dziedzictwa „Tajemnice codzienności”. Każdego kolejnego roku komisja konkursowa ogłaszała nowy konkurs w nawiązaniu do rozmaitych haseł przewodnich związanych z tematyką Zachodniopomorskich Dni Dziedzictwa. Autorzy prac rozwiązywali postawione przed nimi zadania w różny sposób. Część uczestników tworzyła opowieści literackie, inni badali historię swoich rodzin, miejscowości, małych ojczyzn.




Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszego artykułu nie może być powielana ani rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób (elektroniczny, mechaniczny), włącznie z fotokopiowaniem oraz kopiowaniem przy użyciu wszelkich systemów bez pisemnej zgody autora.

Prześlij komentarz

Nowsza Starsza