Milno, Pacholęta. Z Kresów Wschodnich na Zachodnie

Prezentujemy fragmenty wspomnień Pana Adolfa Głowackiego, który wraz z najbliższymi w Styczniu 1945 roku opuścił wieś rodzinną Milno położoną na terenie kresowego powiatu zborowskiego, województwa tarnopolskiego. Wieś w roku 1939 była zamieszkała przez około 800 rodzin oraz ponad 3000 mieszkańców. 20 sierpnia 1946 pociąg, do którego dołączony był wagon, w którym znalazła się rodzina Pana Adolfa, zatrzymał się na stacji w Chwarstnicy koło Gryfina. Stąd przybyli osadnicy wyruszyli furmankami do Ziemi Widuchowskiej. Całość wspomnień zostanie zaprezentowana w przygotowywanej do wydania książce.

Nazywam się Adolf Głowacki. Od stycznia 1945 do sierpnia 1946 wraz z najbliższymi pokonaliśmy ponad 1000 kilometrów z przedwojennego województwa tarnopolskiego na ziemie zachodnie. W sierpniu 1946 dotarliśmy do zrujnowanych Pyrzyc, po kilku dniach oczekiwania wagony, w których przemierzaliśmy drogę, po raz ostatni zostały dołączone do lokomotywy. 20 sierpnia 1946 roku pociąg zatrzymał się na małej stacji kolejowej Chwarstnica, w połowie drogi pomiędzy Pyrzycami i Gryfinem. Tutaj wyładowaliśmy nasz dobytek na trawiastym poboczu przy torze.

Zdjęcie rodzinne wykonane w Pacholętach. Rok 1957



Urodziłem się 7 III 1932, tak mam zapisane, ale data urodzin nie jest pewna. Z całą pewnością dnia 6 lub 7 marca. Urodziłem się nocą. Zegary były rzadkością, ludzi wstawali rano, gdy słońce wstawało, koniec pracy wyznaczał zachód słońca. Na 6 marca przypadała niedziela – dzień odpoczynku. Do dzisiaj aktualne jest przekonanie, że jeśli w niedzielę urodzony, to leń. Myślę, że z tego powodu rodzice jako dzień moich urodzin wskazali poniedziałek.

Otrzymałem na imię Adolf. Panie później nie raz problemy miałem z tym moim imieniem. W naszej wsi trzech Adolfów żyło blisko siebie, rówieśników. Sąsiadom urodził się syn, otrzymał na imię Adolf. Rodzicom to imię jakoś szczególnie przypadło. Nikt mnie tam nie nazywał Adolf, a Dolek. Kolegę podobnie. Trzeci imiennik przybył z matką i bratem z Ameryki. W Bukowinie się osiedlili.

Moja ukochana wieś Milno składała się z czterech przysiółków

Rodzice; ojciec Piotr, matka Stanisława, z domu Letka. Tak się złożyło, że moi dziadkowie żyli z sobą jeden rok. Minął rok po ślubie, babcia była w ciąży, dziadka Antoniego Letkiego zabrali na wojnę i już z wojny nie wrócił. Tak się złożyło, że przetrwał wszystkie bitwy wojny a zmarł po wojnie na czerwonkę. Babcia otrzymała po wojnie powiadomienie. Nie wiem, gdzie został pochowany. Ojciec pochodzi z Głowackich. Byłem jedynakiem do 1953 roku. W tym roku urodził się brat Czesław. Mieszkaliśmy w Milnie. Duża wioska składała się z czterech przysiółków. Idąc od zachodu kolejno: Podliski – stąd, że ta część wioski znajdowała się pod lasem. Po ukraińsku Pidlisky. Druga część to Krasowiczyna. Szczególnie ładnie była zlokalizowana. Kolejna to Kamionka. W pobliżu wzgórza bogate w wapienne kamienie i złoża kamienne. Myślę, że stąd nazwa przysiółka. I była jeszcze Bukowina. Tutaj mieszkałem. Ta nazwa przywędrowała z moimi protoplastami, którzy w XVI wieku przybyli tutaj z Małopolski, z wioski Bukowina. Dla upamiętnienia przenieśli nazwę tutaj. Ludzi żyło mniej więcej pół na pół. Z tym że Podliski i Krasowiczyna w większości zamieszkiwali-Ukraińcy, natomiast Kamionkę i Bukowinę – Polacy. W naszym przysiółku rozmawiali po polsku, bo tylko kilka rodzin ukraińskich mieszkało. Ukraiński znali wszyscy mieszkańcy. Posiadam trzy obrazy Bukowiny. Pierwszy utrwalił się pod wpływem zasłyszanych rozmów. Obraz z pierwszej wojny światowej. W pierwszym roku wojny ludzie byli ewakuowani pod Złoczów. Gdy wrócili z czteroletniej ewakuacji, zastali kilka całych chałup, bunkry, okopy i masę zniszczeń. Aż trzy cmentarze wojenne i kościół ze zwaloną wieżą. Taki typowy krajobraz powojenny. Ludzie od podstaw zaczęli odbudowywać całe Milno, również Bukowinę. Odbywało się w to okresie pandemii hiszpanki. Opowiadali, że ona pochłonęła więcej ludzi niż pierwsza i druga wojna razem wzięte. Straszne spustoszenie. Babcia i mama opowiadały, że zimą tak dużo ludzi zmarło, że nie nadążali z kopaniem dołów. Z mojej rodziny zmarli dziadkowie Letcy, dziadek Głowacki i prababcia Zawadzka. Nie nadążali z kopaniem dołów na cmentarzu. Do tego przyczyniła się mroźna zima, ziemia zamarznięta. W tym okresie chodziło głównie o to, aby wybudować jak najszybciej schronienie dla ludzi i zwierząt – najczęściej krówek, bo konie na wojnę zabrali. Budowali małe chatki z częścią inwentarską. Później budowano dwu pokojowe z kuchnią – przestrzenne domy.

Kołyska była zawieszona na bolcu wbitym w belkę

Urodziłem się w małej chatce. Moi rodzice pobrali się w 1930 roku. Ojciec wrócił z wojska. Mama wyszła za mąż bardzo młodo. Miała piętnaście lat. Ojciec mamy (mój dziadek) zginął. Została babcia z mamą. Same męczyły się na gospodarstwie, potrzebny był na gwałt mężczyzna. Wspólne podwórko, gospodarstwo. Tata nie chciał w takich warunkach mieszkać. W 1930 kupili sąsiednią działkę a rok później zaczęli budować dom, który zbudowali od podstaw. Urodziłem się w starej chacie z jednym okienkiem. Tak mama opowiadała. Stamtąd przenieśliśmy się do nowo wybudowanego budynku. Ja w wiklinowej kołysce, którą rodzice zawiesili na belce, bo wewnątrz stropy były z widocznymi belkami stropowymi. Kołyska była zawieszona na bolcu wbitym w belkę. Wychowywałem się w chacie dużej przestrzennej. Trzy okna się tutaj znajdowały. Wszystkie dochody szły na inwestycje związane z ukończeniem budynku, w domu się nie przelewało. Cały czas się oszczędzało. Budynek pokryty strzechą, później zmienili na blachę. Studnia wiejska gwarowo była nazywana kyrnicą. Było to wydajne, obudowane źródło. Wodę nabierało się przy pomocy haka, zwanego kluczką. Znajdowała się pół kilometra od rodzinnych zabudowań. Tata przed wojną jeszcze zdążył uruchomić studnię na podwórku. Ludzie ciężko pracowali. Niedziela, jakaś chwilka wypoczynku to był luksus. Tak codziennie to tylko praca. Narzędzia proste były w użyciu; sierp, kosa, cep, to takie podstawowe narzędzia. Drugi obraz mojej wioski to wieś wypełniona po brzegi, tętniąca życiem, odbudowana. Gdzieniegdzie jeszcze stały małe, biedne chatki, ale i tu przymierzano się do rozbudowy. Budynki wcześniej kryte strzechami w większości zostały pokryte blachą lub dachówką. Kościół wybudowany z piaskowca w okresie walk I wojennych utracił wieżę, która została też odbudowana. Aby sprostać wydatkom, tata podjął pracę jako zaopatrzeniowiec w sklepie kółka rolniczego. Pokonywał trzydziestokilometrową drogę do Tarnopola wozem. W pobliżu miasteczko Załoźce – tutaj rzadziej się zaopatrywał. Babcia pobierała rentę za dziadka, który zginął na wojnie. Nie wiem, dlaczego babcia nie wyszła ponownie za mąż. Znalazłem gdzieś zapisek, że wstąpiła do świeckiego zakonu franciszkanek. Prawdopodobnie jakieś śluby złożyła. Przed śmiercią prosiła, aby pochować ją w tym habicie, który przywiozła ze sobą na zachód. W habicie koloru brązu została pochowana w 1985 roku w Pacholętach.

Szkoła Podstawowa (wówczas Powszechna) w Gryfinie klasa VII - 26 VI 1947

Dzieciństwo, czas wolny spędzaliśmy w stałym kontakcie z naturą

Dom służył do spania, do jedzenia. Skrywaliśmy się w domu przed deszczem i „tęgim” mrozem i zadymką śnieżną. Latem to bieganina, łażenie po drzewach, kąpiele w jeziorze. Cały czas życie gromadne, rozstawaliśmy się na posiłki. Życie w ruchu i gromadzie. Zimą spędzaliśmy czas też na zewnątrz. Zjeżdżaliśmy z górek na saniach. Droga z jednej i drugiej strony kończyła się na górze, z której zjeżdżali. Rzadziej na nartach, bo były kosztowniejsze, masowo na sankach. Tata mi zrobił piękne sanie. Wzór dawnych tradycyjnych sań, wygięte płozy i inne elementy. Podkuł płaskownikami z blachy. Moje sanki najdalej jechały. Każdy chciał się przejechać na tych sankach.

Do szkoły przygotowywałem się w 1939 roku. Przed wybuchem wojny, były pogłoski, że coś się dzieje. Ja, moi rówieśnicy bardziej z zaciekawieniem, nie ze strachu oczekiwaliśmy na te wydarzenia. Dorośli inaczej, oni się bali. Wielu z nich przeżyło I wojnę. Jak wspomniałem, przygotowywałem się do szkoły. Mama uszyła torbę z płótna szarego ze sznurkiem, abym mógł przełożyć przez ramię. Dostałem piórnik, elementarz Falskiego i pęczek patyczków. Służyły do nauki dodawania i odejmowania. W tej chwili to może dziwić, wtedy to było powszechne, od tego się zaczynało. Zanim poszedłem do szkoły, nastąpiła mobilizacja. 22 sierpnia nocą goniec zastukał w okno, postawił nas na nogi, wręczył ojcu kartę mobilizacyjną. Godzinę otrzymał na przygotowanie, zbiórka została ustalona przed domem sołtysa. Noc się kończyła, zaczęło świtać. Ojciec zapakował do małej walizki przyrządy do golenia, coś do zjedzenia i ubrania. Razem z mamą wyszliśmy na zbiórkę. Pamiętam przed domem sołtysa pełno wozów i ludzi. Kobiety płaczą, sołtys wyszedł z listą, wyczytał nazwiska. Załadowali się na wozy, krótkie pożegnanie. Po krótkim pożegnaniu wśród płaczu dzieci i kobiet załadowali się na wozy. Mężczyźni, żeby dodać sobie wigoru, gdy kolumna ruszyła w kierunku Załozic zaintonowali piosenkę „Wojenko, wojenko cóżeś ty za pani…” Dziś jeszcze pamiętam, jak z dużego zakrętu wozy z turkotem zjechały i pieśń się oddalała, turkot cichł. Wróciliśmy do domu. Usiadłem bezradny, nie wiedziałem, czy to sen ,czy jawa. Do mnie to wszystko jeszcze nie docierało. Mama powiedziała do mnie –„Wypij mleko, zjedz chleb i pędź krowy”. To mnie przywołało do rzeczywistości. Na pastwisku cicho, żadnych śpiewów.
Nasz portret 1973 - 1974

Uciekali w kierunku granicy z Rumunią

Dwie szkoły istniały, polska i ukraińska. Dzieci ukraińskie chodziły do „swojej szkoły”, tam polskiego uczył nauczyciel Polak. Podobnie było w naszej szkole z tą różnicą, że ukraińskiego uczył nauczyciel ukraiński. 1 września poszedłem do szkoły, jednak lekcje się nie odbyły. Nauczyciele nas zebrali, usłyszeliśmy, że wojna wybuchła, lekcje się nie odbędą. Posiedzieliśmy jakiś czas razem. Minął krótki czas, nasi nauczyciele opuścili wieś, zabrali się z tymi, którzy przez wieś uciekali w kierunku granicy z Rumunią. Został jeden, który uczył ukraińskiego – był Ukraińcem. On siedział przy stoliku podpity i wyrywał z dziennika czyste kartki, które nam rozdawał. On siedział, kiwał się przy swoim stoliku, my siedzieliśmy w ławkach. Taka sytuacja ukrywała się przez trzy cztery dni. Zanim to nastąpiło, przez wioskę przewalały się tłumy wojska, wszystko ciągnęło na Zaleszczyki. Jak to mówią, wszystkie drogi prowadzą do Rzymu. W tym czasie wszystkie drogi prowadziły do Zaleszczyk. Nasza droga była zupełnie boczną. Wszystkimi bocznymi drogami uciekinierzy i wojsko ciągnęło w kierunku głównego traktu. Wojsko i cywile, przeważnie wozami i bryczkami, również rowerami, samochody rzadko, wojsko pieszo w chmurze kurzu.

Kilka sklepów istniało w naszej wiosce. Wyjazdy z rodzicami to Załoziec to była atrakcja. Miasteczko nie było duże, ucierpiało w czasie I wojny, podobnie pobliski zamek. Mieszkało tam bardzo dużo Żydów. Było tutaj dużo sklepów. Chodziłem z otwartą gębą, słodycze, pełne wystawy, w pobliżu sklepu mięsnego kiełbasa pachniała. Na rynku głośno, ludzie przywozili zboża, zwierzęta. Żydzi proponowali ceny mocno zaniżone, głośnymi okrzykami namawiali do transakcji. Na zakończenie transakcji uderzali mocno dłonią o dłoń. Zachęcali do przyjęcia ich warunków i obiecywali do postawienia symbolicznej wódki. Przybywający na rynek znali wartość rynkową towarów, nie ulegali kupcom żydowskim. Czasem rodzice kupili bułki, kawałek kiełbasy. Jakie to było święto.

Pamiętam, gdy po 17 września wkroczyli Rosjanie. Przywieźli ze sobą swoich urzędników, część urzędów obsadzili Ukraińcami. Przybyli również ich nauczyciele, czyli organizacja została wcześniej przygotowana. Byłem w I klasie. Wszystkich cofnęli o rok. Znalazłem się w zerówce. Nastąpiła ateizacja, ogłupianie. Proponowali, aby wołać – „boże daj nam kanfiety (cukierki)” i nic się nie działo. Po dłuższej chwili głośno wołaliśmy – „towarzyszu Stalin daj kanfiety” – nagle otwierały się drzwi, wnosili dużą ilość słodyczy w koszu. Śmieszne to było. Rozdawali zeszyty, piórniki, ołówki, stalówki i obsadki do pisania. Jedno trzeba przyznać, dbali o to, aby wszystkie dzieci chodziły do szkoły. Dzieciom z biednych rodzin dawali buty, aby mogły chodzić do szkoły.

Gryfino. Szkoła średnia stopnia licealnego. Klasa X - rok 1949

Na mityngach organizowanych na wiejskich placach obwieszczano o wolności od zwierzchnictwa obszarników

Zmieniła się rzeczywistość. Rosjanie często organizowali mityngi w pomieszczeniach szkolnych, na placach. – Jakie to szczęście ludność miejscową spotkało, że zostali uwolnieni z jarzma obszarników, panów. Teraz nas czeka już tylko świetlana przyszłość. Później zaczął się czas agitacji do kołchozów. Tutaj natrafili na opór ukraiński i polski. Pomiędzy jednymi i drugimi, tuż przed wojną, zaczynało się iskrzyć. Propaganda wobec ludności ukraińskiej przyłożyła się do tego mocno. Wobec kołchozów panowała jednomyślność. Do końca u nas w wiosce nie udało się założyć się kołchozu. Ludność obciążyli wysokimi kontyngentami zboża, nabiału i mięsa. Terminy były wyznaczone. Dobrobyt trochę się oddalał, ale nastąpiła nieograniczona swoboda w chwaleniu ojca narodu towarzysza Stalina. Przyszedł czas wywózek na Sybir. W pierwszej kolejności dotknęła tych, którzy służyli w armii Piłsudskiego i walczyli w bitwie pod Warszawą. Wywózki były organizowane zimą, bo latem obawiali się ucieczek. Nasze Podole miało nazwę zimne Podole. Zimy zawsze śnieżne. Nie wszystkich udało im się wywieźć, bo Niemiec zaatakował. Wojska rosyjskie ewakuowały się w panice, chaosie. Przewalała się piechota, artyleria, wozy pancerne. Jechało tego bez końca. Wkroczyli Niemcy. To już było inne wojsko. Patrzeliśmy na nich; ładne mundury, obuwie, plecaki. Robili wrażenie ludzi cywilizowanych. Zatrzymali się, to zaraz mycie, golenie. Pytali się o śmietanę, masło, jaja. Początkowo to było normalne wojsko. Potem pojawili się nacjonaliści, wprowadzający swoje uciążliwe, potworne systemy okupacyjne. W naszym życiu zmiany nie nastąpiły. Kontyngenty ich były bardziej uciążliwe. Na przemiał wyznaczali bardzo małe ilości zboża. Ryzykując ludzie żarna – kamienie gdzieś zdobywali, ukrywali i w ten sposób z małych porcji zboża z narażeniem życia pozyskiwano mąkę. Pod tym względem Niemcy byli nieprzyjemni, rygorystyczni. Nastał czas, że wielu ludzi, szczególnie młodych zostało wysłanych do robót przymusowych do Rzeszy.

Niespokojnie, niebezpiecznie

Gdy zaczęła się wojna, Ukraińcy zaczęli organizować grupy uzbrojone. Zdarzały się ataki i zabójstwa polskich żołnierzy, którzy przemieszczali się na Zaleszczyki. Nawet od nas jednego zabili, to był mąż ciotki mojej mamy. Później zrozpaczona chodziła prosiła popa, aby przekazali ciało zamordowanego. Nie udało się. W pobliżu Milna miała miejsce potyczka rosyjsko niemiecka. Rosjanie próbowali stawiać opór, ale szybko zostali rozbici. Pozostała na miejscu broń i różne mienie wojskowe. Ludzie szybko ruszyli w to miejsce, każdy z nadzieją, że coś uda się do domu przemycić; mundury, broń, pałatki. Później, gdy Ukraińcy powołali swoją milicję, ich ludzie chodzili od domu do domu i rekwirowali, co znaleźli. Ukraińcy mieli dużą przewagę nad Polakami. Uzyskali znaczne swobody, oddziały milicji zawiązały się w miastach, stąd organizacja przedostawała się na wioski. W pobliżu naszej wioski przebiegała dawna granica z czasów zaborów. Gdy pojawili się Niemcy dawną granicę oddzielały dwa obszary okupowane: Generalne Gubernatorstwo i Komisariat Rzeszy Ukraina z siedzibą w Równem. W jednej części obciążenia podatkami były niższe, w drugiej większe. Zaczął się handel, przemyt. Niemcy utworzyli punkt strażnicy.

Nie da się zaprzeczyć, wszyscy siedzą. W Pacholętach przy remizie 1960

Granica była pilnowana. Niemcy oficjalnie zapowiedzieli, że w razie ataków ukraińskich na Polaków, otworzą ogień do Ukraińców. Z czasem relacje z Niemcami ułożyły się, można powiedzieć dobrze. Ukraińcy bali się atakować. Sporo tych Niemców przybywało do placówki granicznej oddelegowanych, po czym wracało na front. Jednak wielu przebywało tu dłużej. Dzięki ochronie Niemców przetrwaliśmy. Później, gdy po raz drugi nadchodzili Rosjanie, wielu przekonanych było, że to ostatni dzień naszej egzystencji. 5 marca rano tego samego dnia wkroczyły do wioski Ukraińskie Oddziały SS Galicja. Byliśmy przekonani, że nas wymordują. Na szczęście nocą oni i placówka niemiecka w trybie alarmowym opuściła wieś. Utworzono placówki obronne i wystawiano warty, aby nie zaskoczyli nas banderowcy. W pobliżu znajduje się wieś Baszuki. Stamtąd usłyszeliśmy wieczorem wybuchy granatów, terkot karabinów a później głośne – URRRRRA-jakby ktoś atakował. Nasi mężczyźni zastanawiali się, kto z kim może tam walczyć, Niemcy uciekli… Minęła dobra godzina. Stałem z innymi chłopakami przy grupie dorosłych mężczyzn, gdy nagle pojawiła się rosyjska grupa zwiadowcza i krzyknęli – „ręce do góry”. Unieśliśmy. Po chwili pytanie – „Kto jesteście?” Później kolejne pytanie – „Gdzie germańcy?” Dopiero od nich dowiedzieliśmy się, co się zdarzyło. Banda ukraińska faktycznie szła na Milno, natknęli się na czołówkę wojsk rosyjskich. Część zginęła, resztę pognali do niewoli. Rano powitaliśmy ruskich jako wybawców. Liczyliśmy na to, że bandyci ukraińscy się nie pozbierają. Przecież ruskie zawsze ten aparat władzy mają bardzo silny. Potrafią wszystko stłumić. Szybko się okazało, że działania ukraińskie jak raz, zgrywają się z planami Stalina. Chodziło o to, aby Polaków jak najszybciej wypędzić stąd; pozabijać, wypłoszyć. Jak front się przesunął, Ukraińcy znowu zaczęli atakować. Naokoło mordy. W pobliżu wieś Ihrowica. Tam wspaniały człowiek, ksiądz z rodziną przy stole zostali zamordowani. Ten ksiądz wcześniej leczył ludność polską i ukraińska. Tej nocy w tej wiosce zginęło około 70 Polaków.

Adolf Głowacki i Piotr Czapla. Pacholęta 1948

11 listopada napadli na wioskę

Nas zaatakowali, żeby podkreślić wydarzenie nocą z 10 na 11 listopada. Zamiarem ich było wieś spalić. To się udało. Szczęśliwie Polacy cały czas czuwali, były placówki wystawione, trochę broni, ale bardzo mało amunicji. Zaatakowali od strony północnej i natknęli się na naszą obronę. Przywitali ich z karabinami i granatami, zaskoczeni się wycofali. Dopiero z drugiego końca wioski zaatakowali. Mama była na placówce, tam na zmiany warty pełnili. Ataku spodziewano się od strony północnej, stały tam warty rozstawione. Dwóch stało, gdy zaistniała potrzeba jeden zawiadamiał. Wtedy mężczyźni wyskakiwali z bronią. Jak raz wpadła do domu, gdy kolację jedliśmy. Zwinęła toboły, wrzuciła je do piwnicy. Miałem przygotowane książki do szkoły, zastanawiałem co z tym zrobić ? Dokumenty w torbie. Pod łóżko wrzuciłem, pomyślałem, tutaj nie znajdą. Później mama z babcią ubrały dzieci Zawadzkich. Pobiegliśmy na nasze podwórko, które znajdowało się po drugiej stronie ulicy. Ponieważ zaczął płonąć jakiś budynek, babcia z ogrodu wróciła po krowy. Mama pobiegła, aby sprawdzić, czy ciocia Anna Zając z dziećmi uciekła. Oni nieświadomi zagrożenia, zbliżającej się tragedii spokojnie spali. Mama ich obudziła, pomogła ubrać dzieci i dołączyła do nas. Gdy przez ogród wyruszyliśmy w kierunku pola, banderowcy biegli już ulicą. Zatrzymaliśmy się w zagłębieniu przy jeziorze, gdzie było już dużo kobiet z przemoczonymi, płaczącymi dziećmi. Później mama wychodziła z innymi kobietami na górkę, łuna coraz większa była. No to dołączyłem do nich – strasznie to wyglądało, ogromny wąż ognia, strzelały płomienie w górę, ryk bydła, wycie psów, bo były uwiązane. Sodoma i gomora.

Spłonęło 130 budynków, 15 osób straciło życie. Wielu ludziom zostały tylko ubrania, w których uciekli. Nieco wcześniej miały miejsce drastyczne zdarzenie; Kułajowej wyrwali język, wydłubali oczy, obcięli uszy… 9 grudnia napad na Gontowę; Olszewska została nabita na pal. Pączka owinęli słomą – podpalili. 22 grudnia Gontowa została spalona. Miazgowskiej obcięli głowę i nabili na sztachety ogrodzenia. Dwie inne osoby spłonęły żywcem w budynkach. 24 grudnia mordują w Gontowie 9 osób. Siedem kobiet zostaje bestialsko zakłutych nożami. Jedna z nich przeżyła, opowiedziała o tragicznych zdarzeniach.

Napady, które miały miejsce i kolejne nie pozostawiły złudzeń, co stanie się z nami, jeśli nie wyjedziemy. W grudniu trafiliśmy do Załoziec, gdzie stacjonował mały garnizon rosyjski. Bohaterowie UPA ograniczali się do heroicznego zdobywania bezbronnych wiosek. Miasto, nawet jeśli posiadało marną, minimalną obronę jak Załoźce, nie ruszali. Rosjanie nie chronili naszej ludności, lecz wręcz oświadczyli, że przesiedlenie postanowione, przedłużanie obecnego stanu niewskazane. Ku naszemu zdumieniu w Zaloźcach został uruchomiony Urząd do Spraw Ewakuacji. W urzędzie dostępne były druki kart ewakuacyjnych. W wigilię Bożego Narodzenia nocą zaatakowali naszą plebanię. Księdzu szczęśliwie udało się wymknąć. O świcie zginął Mikołaj Draganów. Grupie zaskoczonych kobiet jednym z mieszkań położonych w pobliżu kościoła, darowali życie w zamian za przyrzeczenie, że już więcej nie powrócą do wioski. Ja z mamą i sąsiadką spędziliśmy noc w piwnicy spalonego domu Zawadzkich. W pierwszy dzień świąt wyprowadziłem księdza do pożegnalnej mszy w naszym kościele. Smutna to była uroczystość, smutny ksiądz i grupka zgromadzonych parafian. Po raz pierwszy nasz kościół nie rozbrzmiewał radosnymi kolędami. Ludzie oczekiwali słów proboszcza. Markiewicz zaapelował, aby wszyscy opuścili wioskę, bo dość polskiej krwi wsiąkło w ziemię. Tym nabożeństwem pożegnaliśmy naszą ziemię. W tym ostatnim czasie naszego pobytu na ziemi naszych ojców, niektórzy jeździli jeszcze do wioski po resztki ukrytej żywności i paszę dla zwierząt, co zawsze wiązało się z bardzo poważnym zagrożeniem. W takich okolicznościach zginęło 8 osób w wigilię w Gontowie. U nas bandyci zamordowali 12 osób, które zostały na noc w Sylwestra. Dwie kobiety pozbawili życia kosą, jednej wycięli język i wydłubali oczy, a jedną udusili. Ta grupa złożyła ostatnią daninę krwi i życia ojczystej ziemi. Łącznie w Milnie zginęło 35 osób – 19 kobiet, 5 dzieci i 11 mężczyzn. W sąsiedniej Gontowie zostało zamordowanych 19 Polaków – 12 kobiet, 1 dziecko i sześciu mężczyzn.

20 stycznia 1945 roku

Pod urzędem ustawiła się kolejka po karty ewakuacyjne i przydział do transportu. Pierwsi ustawili się wegetujący na kwaterach mieszkańcy okolicznych siół. W połowie stycznia 1945 roku, kolumny wozów wyruszyły w kierunku stacji do Zborowa. Po krótkim oczekiwaniu każdy z nieogrzanych towarowych wagonów został zajęty przez kilka rodzin. 20 stycznia transport gontowiecko – mileński wyruszył do Przemyśla. Drugi transport (mileński) odjechał 30 stycznia przez Złoczów, Krasne, Lwów, Rawę Ruską w kierunku Zamościa.

2 lutego 1945 roku

Tragicznie rozpoczął się pobyt na gościnnej Ziemi Lubelskiej. Drugi dzień naszego pobytu: sanie podjeżdżały pod wagony i rozwoziły nas do pobliskich wiosek. Przy ognisku oczekiwali ludzie, grzali się i czekali na transport. Stefka Zawadzka umyła się, zaplotła w warkocz włosy, włożyła płaszcz i podeszła do ogniska się ogrzać. Stałem w tym czasie w pobliżu wagonu. W jednej chwili rozległ się huk, poleciały iskry, żar i dym z popiołem. Podmuch odrzucił ogrzewających się przy ognisku. Kilka osób leżało na ziemi. Osłupiały patrzyłem, jak czyjaś noga wyleciała w górę, zrobiła kilka koziołków i spadła na śnieg. Zeskoczyłem z podestu wagonu na dół. Córka Łucyków podniosła się na łokciach i zapytała gdzie moja noga… Obok leżała Stefka z poszarpanymi wnętrznościami. Po chwili jeszcze dwukrotnie poruszyła językiem i bezwładna zamarła. Natychmiast dwie odwieziono do Tomaszowa, gdzie Łucykowa zmarła w szpitalu. Pozostali wyszli bez poważniejszych obrażeń. Zapamiętałem, że niektórym odzież się tliła [...]

Wyjazd w nieznane – Ziemie Zachodnie

Wojna się skończyła. Powszechnie zachęcano do wyjazdu na ziemie poniemieckie. Władze zapewniały, że duże gospodarstwa z solidnymi zabudowaniami opustoszałe oczekują na zasiedlenie przez repatriantów. Powracający z wojny potwierdzali, że tereny poniemieckie są dobrze zagospodarowane i uprzemysłowione. Ludność mileńska oczekująca do wiosny została skierowana na ziemie odzyskane. W połowie maja 1946 ktoś z naszych trafił na taki transport w Zamościu. Janycha przekazała, aby babcia zabrała siostrzenicę Stefkę, bo Hanka (matka) z dwoma córkami zmarła z zimna, głodu, wycieńczenia na stacji w Zborowie. Oczekiwali pod gołym niebem, w nieludzkich warunkach od lutego do maja. Rozpoczął się okres spotkań, dyskusji, rozważań za i przeciw. Pokusa była nęcąca podobnie jak świadomość, ze wyjazd oddala nas od rodzinnej ziemi. W ostatnich dniach czerwca dotarła wiadomość o oczekujących, podstawionych wagonach. Podstawiono furmanki, wyruszyliśmy w kolejny etap tułaczki. Wraz z nami drogę do Bełżca przemierzyły nasze zwierzęta. W dobrych humorach, w słońcu oczekiwaliśmy na przyłączenie wagonów do transportu. Nasz skład liczył osiem wagonów. Dla ludzi i zwierząt podstawiono wagony kryte, na sprzęt i paszę platformy. Przed wyruszeniem przeżyłem z rodziną rzadką radość. Nieoczekiwanie zjawił się mój ojciec. Jechał z Niemiec na wschód do domu. W Zamościu spotkał naszych żołnierzy. Oni wyjaśnili sytuację Polaków za Bugiem. Wspomnieli, że dużo „naszych” przebywa wokół Tomaszowa, że prawdopodobnie jego rodzina również tam się znajduje. Bardzo prawdopodobne, że gdyby nie to spotkanie z żołnierzami w Zamościu, mógłby pojechać dalej i zginąć z rąk banderowców. Tydzień oczekiwania minął szybko. 7 lipca 1946 transport wyruszył na zachód. Otrzymaliśmy informacje, że skład docelowo wyrusza do Gryfina. Nazwa miasta nic nikomu nie wyjaśniała. W Rejowcu musieliśmy przeładować się do wagonów normalnotorowych, ponieważ dotąd Rosjanie poszerzyli tory. Do dalszej drogę przeznaczono kryte wagony towarowe i dwa osobowe. Nam z czterema innymi rodzinami przypadł wagon osobowy, bez ławek i wejściami z pomostów.

Pochód 1 majowy około 1960, kolumna Biura Projektów Budownictwa Wiejskiego

Świat oglądaliśmy z dachu wagonu

Podróż okazała się długa i męcząca. Trwała 44 dni. Wszędzie panował duży ruch i tłok. Przyglądaliśmy się długim składom pociągów z wojskiem i mieniem zdobycznym, które wywożono do Rosji. Składy te miały pierwszeństwo. Zapamiętałem, że wiele pociągów jechało podobnie jak nasz, z przesiedleńcami powracającymi z przymusowych robót i obozów. Nie brakowało różnego rodzaju szabrowników, kombinatorów, którzy jechali na zachód po łupy. Istna wędrówka ludów.

Wielodniowe postoje. Podczas jednego z nich, aby uniknąć nużącego oczekiwania, ktoś zdecydował, że przekupi kolejarzy. Maszynista, który podął się przyśpieszenia naszego wyjazdu, łapówkę wziął, ale nc nie załatwił i staliśmy dalej. W wagonach nie było żadnych urządzeń sanitarnych oraz takich, na których byłaby możliwość przygotowania posiłków. Posiłki przygotowywano na ogniskach w pobliżu wagonów. Na gwizd lokomotywy gorące garnki w pośpiechu ustawiano w wagonach, skład odjeżdżał. Na większych stacjach PUR organizował posiłki dla przesiedleńców-chleb i zupę. Warunkiem był postój pociągu. Nieprzewidzianym problemem okazało się żywienie naszych zwierząt. Skromne zapasy paszy się skończyły. Na postojach gdzie kto mógł, ścinał trawę i ładował do wagonu. Jeśli udało się po drodze nakłonić maszynistę do zatrzymania pociągu w pobliżu urodzajnej łąki lub pola, kto żywy pędził po naręcze siana lub snopek owsa. Nie byliśmy jedynymi tropicielami karmy dla zwierząt, co umożliwiało przeżycie naszych zwierząt. Miejscowi znali te praktyki, pilnowali i przeganiali rabusiów. Mijane miejsca, nazwy stacji pierwszy raz w życiu zasłyszanych znakomicie urozmaicały czas. Gdy postoje chodziliśmy po stacjach, a w czasie zdarzało się, że świat oglądaliśmy z dachu wagonu. Po drodze w Inowrocławiu wyładował się jako pierwszy Myszka Władysław, który w czasie wojny upatrzył sobie gospodarstwo. Do Tomaszowa przyjechał z wojska po rodzinę. Po drodze dołączono do naszego składu wagon z Klocami, Kozłowskimi, Pająkami. Rodziny zostały przesiedlone z powiatu Podhajce na początku 1945 w rejon Hrubieszowa. W podobnym czasie jak my, podjęli decyzję o wyjeździe. Na noc wagony były ryglowane, podobnie w wagonach ze zwierzętami zawsze ktoś nocował i blokował wagony od wewnątrz, ponieważ zdarzały się często kradzieże i rabunki. Mężczyźni, którzy powrócili z wojny, chodzili ubrani w mundurach. Pociąg zatrzymał się w Pyrzycach. Miasto mocno ucierpiało, zwłaszcza śródmieście. Na obrzeżach stały opustoszałe wille, nadające się do zamieszkania od zaraz. Przykre wrażenie robił ogólny bałagan; potłuczone szyby, porozrzucane pierze. Miastem chyba rządzili Rosjanie, bo dużo ich się kręciło. W Pyrzycach odżyliśmy. Przeminął problem z paszą dla zwierząt, gałęzie drzew uginały się od owoców. Kilkudniowy postój, ostatnim etapem naszej drogi okazała się Chwarstnica. Stąd rozwożono repatriantów po okolicznych wsiach. Trasa kolejowa Gryfino – Chojna była nieczynna. 20 sierpnia kazano nam wyładować się na trawiastym poboczu przy torze i czekać. Niedługo po odholowaniu naszego wagonu na stację wjechał kolejny pociąg z osadnikami. Przyjechali bezpośrednio z Horodenki (województwo stanisławowskie). Pomimo że w tym rejonie nie brakowało dobrych do osiedlenia wiosek, tego samego dnia załadowano nas na wozy i zawieziono do Ognicy nad Odrą. Krowy z trudem pokonały 40-kilometrową drogę przez Gryfino, Widuchową.

  Moją pasją moja praca zawodowa

Ognica. Nad łąkami unosiły się chmary krwiopijnych komarów

Wieś duża, niebrzydka z solidnymi zabudowaniami. Częściowo zasiedlona była przez rodziny powracające z Niemiec. Do Ognicy przywiózł nas Józef Włoch z Pacholąt. Gdy dorośli rozpoznali lepiej wioskę, zgodnie orzekli, że to nie jest wieś dla rolników. Otoczona Odrą, łąkami i lasem. Tylko od wschodu trochę miernej jakości ziemia. Nad łąkami unosiły się chmary krwiopijnych komarów, które żarły bezlitośnie. Daleko do stacji kolejowej i miasta. Grupy mężczyzn wyruszały na poszukiwanie innej wioski. My w tym czasie paśliśmy krowy, chodziliśmy po pustych wnętrzach zabudowań i strychach, zbieraliśmy różne rupiecie [...]

[...] W sobotę 8 września przyjechały wozy z Pacholąt i Żarnowa (Czarnówek), aby nas przewieźć do tych miejscowości. Posiadający konie swój dobytek transportowali na swoich furmankach. Nasza radość była tym większa, że znowu do nas podjechał uśmiechnięty i bardzo sympatyczny Józef Włoch. Poczęstowaliśmy pana Józefa smażoną rybą w śmietanie. My dość szybko załadowaliśmy nasz skromny dobytek na wóz, pod toboły wcisnęliśmy karabin niemiecki znaleziony w lesie i w drogę.

Mój ślub Urząd Stanu Cywilnego Szczecin Pogodno 21 VIII 1965

Ostatnia przystań

Do Pakulent wjeżdżaliśmy drogą polną od Brus (Dębogóra). Pokonaliśmy drogę, wzdłuż której rosły śliwki, wiśnie, jabłonie i czereśnie. Gałęzie uginały się pod ciężarem owoców, co robiło na nas duże wrażenie i skłaniało do uznania gospodarności niemieckiej. Przed nami ukazała się mała wioska, bardzo malowniczo położona, pośród wzniesień mocno pofałdowanego terenu. Z lewej strony obszar porastał lasek sosnowy, za nim łąki i kępy drzew liściastych, dalej przebiegał tor kolejowy. Z prawej strony mocno w górę pięły się pola, natomiast niżej za wioską rozpościerały się ogrody. Każda droga, która prowadziła z wioski, ciągnęła się w szpalerze owocowych drzew. Wioska mniejsza od Ognicy okazała się przytulna i dała się lubić. W pobliżu miasto i stacja kolejowa. Budynki w większości solidne, kilka wolnych i półwolnych nadawało się do zamieszkania. Zachowało się trochę mebli, sprzęt i maszyny rolnicze [...]

Lata mijają, dzieci, wnuki

Wspomnień Pana Adolfa Głowackiego wysłuchał autor publikacji w maju 2021 roku. Zdjęcia pochodzą z rodzinnego albumu bohatera publikacji.

Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszego artykułu nie może być powielana ani rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób (elektroniczny, mechaniczny), włącznie z fotokopiowaniem oraz kopiowaniem przy użyciu wszelkich systemów bez pisemnej zgody autora.

Prześlij komentarz

Nowsza Starsza