Żurawie kolejowe witały tułaczy na dworcach Śląska i Pomorza

Pan Władysław z bratem Franciszkiem. Fotografia wykonana Grzybnie w 1950 roku
                            
Władysław Błaszkiewicz, Urodziłem się 9 czerwca 1938 rok w Czernielowie Mazowieckim. Gmina Borki Wielkie, w powiecie tarnopolskim województwa tarnopolskiego II Rzeczypospolitej. Miejscowość znajdowała się na krańcach stepów, tam lasów nie było. Prawdziwy las dopiero zobaczyłem na Pomorzu Zachodnim. Wcześniej nie wiedziałem co to las, podobnie jak nikt ze starszych ludzi. W samym Czernielowie i pobliskich wioskach gospodarstwa nie były oddzielone płotami, ogrodzeniami. Zwyczajnie drzewa nie było, płotów oddzielających działki z zabudowaniami nie było. Drzewo było tak drogie, że nikogo nie było stać na płoty, bramy z drzewa. Teren górzysty, w niektórych miejscach, należało serpentyną wjeżdżać do swoich gospodarstw. Jeden dom niżej, inny wyżej, przypominało gniazda na drzewach. Przez wioskę płynęła rzeka Gniezna, która swoje źródła miała w pobliżu Zbaraża, bardzo tam dużo źródeł było na polach, wypływała z bagnistego jeziora. Małe strumyki, łączyły się w większe, czym dalej płynęła, tym była większa. W Czernielowie rzeka rozdzielała się na dwie strugi, jedna płynęła w kierunku młyna wodnego. Tutaj turbina młyna była napędzana wodą z rzeki. Dwa mosty zbudowano. Dziadek i starsi ludzie opowiadali, że wcześniej, gdy młyn wodny nie został jeszcze zbudowany, teren był bardzo bagnisty. Ludzie opowiadali, że słychać było różne pluski, odgłosy jakby ktoś szedł, zjawy i duchy przemieszczały się po bagnistych rozlewiskach. To tylko lokalne legendy, opowiadane z pokolenia na pokolenie. Obok znajdował się Czernielów Ruski, tam więcej prawosławnych mieszkało. Wszyscy mieli obywatelstwo polskie.

Pan Władysław z małżonką Weroniką. Pomimo, że pochodzą z tej samej miejscowości, poznali się i zakochali na Pomorzu Zachodnim po wojnie


Dziadek dwa razy wypływał do Ameryki, pracował w kopalni

Tata Jan Błaszkiewicz, mama Agnieszka z domu Chabza. Rodzeństwo; Franciszek i Aniela. Przemysłu żadnego w Czernielowie i okolicy nie było. Rodzice mieli gospodarstwo rolne. Z nami mieszkali dziadkowie od strony taty; babcia Barbara, dziadek Franciszek. Dziadek dwa razy wypływał do Ameryki, pracował w kopalni. Pierwszy raz wypłynął przed I wojną światową. Po raz pierwszy w rejs do dalekiej Ameryki wyruszył w Hamburgu, po raz drugi z Triestu. Dziadkowie od strony mamy również pochodzili z Czernielowa. Mamy ojciec, mój dziadek Chabza, podczas I wojny służył w austriackiej armii, w walkach pomiędzy wojskami austriackimi i rosyjskimi zginęło dużo żołnierzy, bitwa zakończona porażką Austriaków, mój dziadek jako jeniec został wywieziony na Sybir, gdzie przebywał przez kilka kolejnych lat, do końca I wojny światowej. Przez lata zsyłki pracował tam u miejscowego gospodarza. Mama mamy, moja babcia Anna. Dom rodzinny mogę pokazać na starej mapie wioski. Znajdował się w środku wsi, po drugiej stronie znajdował się dom ludowy, dalej za nim folwark. Z górki, na której został zbudowany rodzinny dom, był dobry widok na rozproszone domy, zabudowania, ścieżki, strugi. W Domu ludowym znajdowała się ładna scena i widownia. Przed budynkiem znajdowała się trybuna na dwóch słupach, tutaj odbywały się ważne uroczystości i święta narodowe. Na trybunie stali zaproszeni na uroczystości goście, którzy przyjeżdżali z Tarnopola i innych pobliskich ośrodków. W budynku znajdował się sklep, z tyłu mleczarnia. Mój brat za czasów ruskich i niemieckich uczęszczał na zajęcia do szkoły. W dziewięćdziesięciu procentach wieś zamieszkała była przez Polaków. Dużo małżeństw było mieszanych. W pobliżu Tarnopol i Zbaraż. Z Tarnopola do Czernielowa było ze 14 kilometrów taką lepszą drogą, a polnymi drogami, pomiędzy działkami było z 9 kilometrów.

Rok 1914 lub 1915. Franciszek Błaszkiewicz. Fotografia wykonana w Ameryce, gdzie pracował w kopalni

Dziadek Franciszek Błaszkiewicz. Zdjęcie wykonane w czasie II wojny światowej

Gdy byłem mały, zachorowałem. Rodzice zawieźli mnie do Tarnopola, tam przyjmował lekarz, który na wszystkich chorobach „się znał”. Przepisał krople, nazywane „żelazo”. Przyrosłem, zdrowie się polepszyło. W tym czasie wzięliśmy udział w odpuście w pobliskim Zbarażu, patron Antoni był bardzo popularny. Z całej okolicy się zjeżdżali. Po tym odpuście mama wielokrotnie wspominała, że zacząłem przyrastać.

Ukrywali się na cmentarzu w grobowcu właścicieli folwarku

W wiosce znajdował się duży folwark. Żyły trzy rodziny żydowskie; Szniła, Mechyl, i trzecia rodzina, nazwisko zapomniałem. Mama wiele razy opowiadała, o odwiedzinach w listopadowy wieczór, ktoś w okno zastukał. To zdarzenie miało miejsce „za Niemców”. Mama wyszła na dwór. Żydówka stała pod oknem, poprosiła, aby dać coś zjeść. Mama przyniosła chleb i mleko. Powiedziała – „W samym środku wioski mieszkamy, ktoś zobaczy, Ciebie zabiją, nas zabiją”. To była Klara. Ludzie mówili, że ona i Mundek ukrywali się na cmentarzu w grobowcu właścicieli folwarku. Oni najprawdopodobniej zbiegli z jakiegoś transportu albo z getta w Tarnopolu. Mało, właściwie to nic nie wiedzieliśmy o ich przeszłości, znaliśmy imiona. Ludzie wiedzieli, w jakiej ciężkiej sytuacji się znajdują, ryzykowali, pomagali do końca. Ukrywali się w okolicy Czernielowa, widocznie tutaj czuli się bezpiecznie. Przeżyli grozę niemieckiej okupacji. Gdy pojawili się Ruskie, przestali się ukrywać. Prawdopodobnie Mundek nie przeżył. Dołączył do oddziałów wojska, poszedł walczyć z Niemcami. Zginął. Klara po wojnie wyjechała na Śląsk, na jednym z dworców śląskich sprzedawała pieczywo. Gdy zatrzymał się na tym dworcu pociąg z mieszkańcami wioski, zmierzający na ziemie odzyskane, napotkali nieoczekiwanie Klarę w kiosku z pieczywem. Wzruszona płakała i dziękowała. Później przysyłała do „naszych” listy z Ameryki Południowej, gdzie znalazła swój dom, założyła rodzinę.

Babcia Barbara Błaszkiewicz. Zdjęcie wykonane w czasie II wojny światowej

Siostra Aniela Błaszkiewicz 

Franciszek Niewidziajło. Był jednym z nas. 18 marca 1945 brał udział w zaślubinach z Bałtykiem w Kołobrzegu

Uważam, że warto powiedzieć o naszych chłopakach z Czernielowa i okolic, którzy brali udział w walkach na wielu frontach II wojny światowej. Walczyli w Powstaniu Warszawskim. Pokonali Wisłę, dotarli do Warszawy. Brali udział w walkach powstańczych. Walczyli o Kołobrzeg. Z sąsiadującej z Czernielowem Stryjówki pochodził Franciszek Niewidziajło. Był jednym z nas. On 18 marca 1945 roku brał udział w zaślubinach z Bałtykiem w Kołobrzegu. Wtedy to późnym popołudniem wypowiedział, stojąc na murze wschodniego pirsu portu w Kołobrzegu, historyczne zdanie „Przyszliśmy, Morze, po ciężkim i krwawym trudzie. Widzimy, że nie poszedł na darmo nasz trud. Przysięgamy, że Cię nigdy nie opuścimy. Rzucając pierścień w Twe fale, biorę z Tobą ślub, ponieważ Tyś było i będziesz zawsze nasze”. Wielu naszych chłopców sforsowało Odrę na wysokości Siekierek i Gozdowic. Dotarli do Berlina, Łaby.

W 1944, w marcu, gdy przyszli sowieci do Czernielowa, ogłosili pobór. Wszyscy mężczyźni od 18 do 50 roku życia podlegali poborowi. Szli w kierunku Zbaraża, z mamą odprowadzaliśmy tatę, który wtopił się w dużą grupę powołanych. Ostrzegano nas, abyśmy zawracali do domów, ponieważ co jakiś czas pojawiały się na niebie, nisko lecąc, samoloty wojskowe. Nadeszła niedziela, mama szykowała mnie do kościoła. Przez wioskę szła kolumna wojsk sowieckich. Szli od strony kościoła. Pojawił się samolot niemiecki, taki kukuruźnik, leciał nisko, w ślad za żołnierzami. W pewnej chwili zaczął intensywnie ostrzeliwać tak mocno, że ze ściany spadło lustro. Żołnierze rozproszyli się, zapanowało zamieszanie, chowali się w piwnicach domów, do których dobiegli. Ten sam samolot rzucił dwie bomby, spadły po przeciwnej stronie drogi. Wybiegliśmy za stodołę, schowaliśmy się. Po przeciwnej stronie ulicy stały dwa słupy, do których przymocowany był sznur do suszenia prania. Pilot niemiecki z kukuruźnika przekonany, że wystające słupy to działa wojskowe, zaczął w pewnej chwili intensywnie je ostrzeliwać.

Dziadkowie pojechali śladem eskortowanych polskich jeńców

Mój tata Jan, urodzony w 1898 brał udział w trzech wojnach. Po raz pierwszy, gdy odrodziła się Polska, został wcielony w 1920 do wojska we Lwowie, początkowo do kawalerii, po przysiędze został powołany do Korpusu Ochrony Pogranicza. Po raz drugi w 1939 podczas wojny obronnej bronili przepraw na mostach drogowych, kolejowych. 18 września ruskie ruszyli od wschodu na Polskę, Polacy otrzymali rozkaz, aby cofać się do Rumunii. Przez kilka dni ewakuowali się na południe. Po drodze Rosjanie otoczyli nasze wojsko, dostali się do niewoli, pędzili naszych na obszar ruskiej Ukrainy. Zatrzymani to była pokaźna grupa wojska, trzymali się w grupach ze względu na to, gdzie mieszkali, skąd pochodzili. Porozumiewali się, któremu uda się uciec, to powiadomi rodziny zatrzymanych kolegów, że zatrzymani są eskortowani w głąb Rosji. I faktycznie udało się uciec jednemu z grupy, do której tak nieoficjalnie przynależał również tata. To była grupa chłopaków pochodzących z kilkunastu wiosek wokół Czernielowa. Ten żołnierz dotarł do swojej wioski, jednak już na drugi dzień wypełnił zobowiązanie, udał się do rodzin przetrzymywanych w niewoli żołnierzy, między innymi do rodziców taty (moich dziadków). Dziadek Błaszkiewicz i dziadek Kabza zaprzęgli konie do wozu, pojechali śladem eskortowanych polskich jeńców. I tak pokonali 40 kilometrów, udało się ich dogonić. Wokół dużego folwarku, pilnowani przez wartowników, kilkuset a myślę, że więcej jeńców. Tata opowiadał, że w środku podwórka stał stół, przy którym siedziało dwóch oficerów. Każdy jeniec kolejno podchodził do stołu, kładł rękę na stole. Oni dotykali, macali dłonie. Mówili – Jak są odciski, pęcherze, dłonie spracowane to jesteś jednym z nas i kierowali na jedną stronę. Jeśli masz gładkie dłonie, nie ma śladów pracy, nic nie ma, to jesteś „pan”, po czym kierowali na przeciwną stronę. Tata opowiadał, że na dłoniach kolejarzy, lekarzy, oficerów zawodowych i innych, którzy nie pracowali fizycznie, nie było odcisków. Natomiast taki gospodarz, chłop, robotnik miał dłonie zniszczone, oni inaczej, ulgowo byli traktowani. Duże znaczenie miało również pochodzenie zatrzymanych. W przypadku żołnierzy, którzy zamieszkiwali tereny kresowe, położone po wschodniej stronie, byli kierowani do grupy traktowanej lepiej. Pochodzący z Wielkopolski, Mazowsza, Warszawy i innych dużych miast z zachodniej części Polski, kierowani byli do tych gorszych. Tatę potraktowali, że robotny rolnik, dodatkowo z tych terenów, wypuścili. Podobnie kilku innych chłopaków z tej czernielowskiej grupy, chyba zresztą wszystkich ich wypuścili. Dziadkowie czekali na wozie przed majątkiem. Szczęśliwie powrócili do domów. Po raz ostatni tata wziął udział w wojnie w roku 1944, gdy ogłoszono pobór do wojska. Trafił i walczył w Armii Kościuszkowskiej, gdy przez Czernielów w kierunku Tarnopola szli. Doszedł do Lublina, gdzie mocno się zaziębił, silne zapalenie oskrzeli przekształciło się w astmę. Trafił do oddziału szpitalnego. Pamiętam, że gdy przychodziły listy od taty lub kolegi siostry, który był urodzony w tym samym roku co siostra, siadaliśmy na drewnianych stołkach, w skupieniu słuchaliśmy. Zawsze na początku listu było napisane: „Niech będzie pochwalony…”. Później pojawiały się informacje, kto z naszych zginął, kto ranny, kto żyje. Wojna się skończyła. Tata wrócił do domu.


Moja mama Agnieszka Błaszkiewicz na starej fotografii z 1920 roku

Tata Jan Błaszkiewicz na fotografii z 1939

W naszym domu trzy lub cztery radiotelegrafistki w mundurach

Oddziały partyzanckie sowieckie. Na Wołyniu nie mieli schronienia, tam lasy liściaste. Przyjdzie zima, liście opadają, niemieckie samoloty latały, bombardowały, ostrzeliwały, nie mieli gdzie się ukryć. Na zimę uciekali w polskie i słowackie Karpaty. Latem wracali na Wołyń. W Czernielowie powołana była milicja obywatelska, zasilane przez niepełnoletnich chłopaków, dostali karabiny, nocami wyznaczano warty. W tym czasie, gdy ich partyzanci przemieszczali się w Karpaty, do wioski dotarły potężne oddziały wojska i generał Żukow. Główna ulica Czernielowa została zamknięta. Ludzi z innych terenów do wioski nie wpuszczano. Gdzie kończyły się ulice prowadzące do miasta stali wartownicy. Od pola, gdzie się ulica kończyła, w domu gospodarza zamieszkał Żukow. On miał do dyspozycji samolot, dwupłatowiec, stał na łące za rzeką Gniezna. Wartownik pilnował przez całą dobę. Stał dwupłatowiec do jesieni. Później, gdy padały coraz silniejsze deszcze, nie mógł wystartować. Przywieźli z folwarku kilka okazałych drzwi, konie z folwarku przyprowadzili, kilka prób i w końcu się udało. Uruchomili, odleciał. Ludzie zapamiętali, że generał jeździł po wiosce na białym koniu, z jeszcze jednym oficerem. W naszym domu zorganizowano stację telefoniczną, do radiostacji podłączono przewody do wielu telefonów. Pamiętam, oni to wszystko ustawili, podłączyli, gdy babcia była w polu. Wróciła, patrzy z daleka i widzi wszędzie kable, wzięła za kable i pociągnęła. W ten sposób wtyczki przewodów centrali ręcznej wypadły. Na miejscu znajdowały się trzy lub cztery radiotelegrafistki w mundurach. Gdy zobaczyły szkody na własne oczy, natychmiast zareagowały. – „Babuszka co Ty zrobiłaś?” – usłyszała babcia. Wojsko kolumnami szło przez Czernielów. Na nasze podwórko zajechał oficer na koniu, zapytał o wodę. Do menażki wlał wody, po czym podał koniowi i spojrzał w uchyloną na oścież bramę do stodoły. Przyglądał się przez dłuższą chwilę naszym zadbanym koniom. Wszedł do stajni, wyprowadził konia, obejrzał. Zdjął siodło ze swojego i włożył na naszego konia, po czym się oddalił. Nasze konie jak Szpaki, a zostawił nam takiego przysadzistego „Mongoła”. Mama płakała. Pobyt wojsk sowieckich, generałów, sztabu był związany z długotrwałą obroną Tarnopola.



Mój tata Jan Błaszkiewicz stoi po lewej stronie

Droga na zachód. Postój miał miejsce przeważnie przy łąkach folwarków „takich niczyich, opuszczonych przez ludzi”

Kończy się wojna. Wieś opustoszała. 1945 zaczęli mówić, że Polski już tutaj nie będzie, tereny zostaną przyłączone do Ukrainy. Manifest wyszedł, że granice zostaną przesunięte na zachód, każdy mógł sam zdecydować o swoim losie. Zamieszanie się zrobiło, jedni mówili, że wyjadą, inni, że zostaną. Którzy zdecydowali się pozostać, otrzymywali obywatelstwo sowieckie. Strach się zrobił. Powstało w Czernielowie specjalne biuro, gdzie ludzie chcący wyjechać, zostawiali tutaj podania. Wszyscy, którzy czuli się Polakami, składali podania. Trzy transporty z Czernielowa zorganizowano. Wyjechaliśmy w Matki Boskiej Zielnej 1945 rok. Przejeżdżaliśmy przez Tarnopol, Lwów, Kraków, gdzie przyglądałem się wieżom kościołów, cały Dolny Śląsk, postój dłuższy w Mikulczycach. Oczywiście w czasie drogi pociąg zatrzymywał się, należało zwierzęta napoić, nakarmić. Postój miał miejsce przeważnie przy łąkach folwarków „takich niczyich, opuszczonych przez ludzi”. Ludzie mieli przy sobie kosy, sierpy, widły, trojaczki na garnki, na których stawiało się garnek. Przed wyjazdem kowale, dwóch ich było w wiosce, masowo wykonywali trojaki „na trzech nogach” z prętów grubych jak palce, które w czasie drogi ustawiano blisko wagonu, pod spodem rozniecano ogień. To nie było trudne do zrobienia, a jak życie ułatwiało. W wagonie znaleźli się: rodzice, dziadkowie jedni i drudzy, rodzeństwo i obcy ludzie. Z nami zwierzęta: dwa konie i dwie krowy. Świń, owiec nie było. Trzy tygodnie trwała nasza droga z Czernielowa w okolice Gryfina, później Lisiego Pola. Wydaje mi się, że było dwóch maszynistów, kierownik pociągu i jeszcze ktoś. W kilku miejscach dłuższe postoje. Pociąg pokonywał odcinki drogi. Na stacjach duże żurawie zaopatrywały rurami parowozy w wodę. Ludzie z wiadrami podchodzili do żurawi, które podstawiali, przechwytywali wodę. Wagony różne znajdowały się w składzie. Nam wypadła węglarka. Rodzin innych w wagonie znalazło się pięć. Dziadek maty uplótł z żytniej słomy, służyły nam do przykrycia. W pobliżu w worku znajdowała się „jakaś” mąka, zboże. Podczas postojów mama na trojaku przygotowywała ciepły posiłek, najczęściej mleczny. Pociągiem nigdy wcześniej nie jechałem. Babcia trzymała mnie mocno za nogę, gdy zaglądałem z góry, jak pociąg jedzie. „Najwięcej mlekiem żyliśmy”. Do Czarnowa skład dojechał. Transport ludności ze wschodu wspierany był przez utworzone Urzędy Repatriacyjne. Oni decydowali, gdzie kolejny skład pociągu zostanie skierowany.

Karta tożsamości babci Barbary Błaszkiewicz wydana w 1922 roku

„W Czernielowie zostawiliśmy ziemię, pierwszą klasę. Tutaj granica, Niemców dużo. Nie będziemy się wyładowywać, nie opuścimy wagonów”

Gdzieś tutaj kierownik pociągu głośno oznajmił, - że należy wysiadać, opuszczać wagony. Gdy ludzie zobaczyli, że taka pod Czarnowem, Gryfinem licha ziemia, piach sam, głośno sprzeciwiali się, mówili – „W Czernielowie zostawiliśmy ziemię, pierwszą klasę. Tutaj granica, Niemców dużo. Nie będziemy się wyładowywać, nie opuścimy wagonów”. Kobiety to głośno krzyczały, w taki to sposób wyrażając swój niepokój. Mówiły: - „Wracamy na Ukrainę”. Kierownik przyglądał się, obserwował, po czym pociąg został zawrócony na południe do Lisiego Pola. Ponownie kierownik opuścił wagon, aby głośno oznajmić z pobliskiej łąki – „Tutaj ziemia lepsza, pociąg ani do przodu, ani do tyłu stąd nie odjedzie”. Między stacją a torami, łąka, do dzisiaj, gdy tamtędy przejeżdżam, przypominam sobie te chwile, gdy pociąg zatrzymał się w Lisim Polu. Symboliczny, jakże ważny koniec i początek. Kto mógł to „darł pieszo” do wioski. Na łąkę do rozładowujących się przyjechał między innymi sołtys Grzybna. Z tatą porozmawiał, mówił, że ziemia nie najgorsza, dużo domów opuszczonych, nie zasiedlonych, na polach buraki i pszenica. Sołtys nazywał się Tomasz Zyga, on tutaj osiedlił się wcześniej, gdy powracał z Rzeszy, gdzie w czasie wojny był robotnikiem przymusowym. Tata odjechał. Droga do wioski zajęła dużo czasu. Później przyszedł czas na nas. Tato od początku zdecydowany był tutaj zamieszkać.

W jednym domu zamieszkała moja rodzina, dziadkowie od strony mamy z dziećmi, siostra taty. Szybko upłynęła pierwsza zima na nowej ziemi. Wiosną każdy poszedł na swoje. Początkowo zachowała się niemiecka nazwa wioski. Gospodarstwa były opuszczone. Oprócz sołtysa w Grzybnie zamieszkiwały trzy rodziny, które podobnie jak sołtys Zyga, zatrzymały się tutaj w drodze powrotnej z robót z Rzeszy: Czarnecki, Janicki, Ogrodowiak, Zyga. Przybywali i osiedlali się Polacy ze wschodu, osadnicy wojskowi. Później z „centrali” przyjeżdżali. W pobliskim majątku przebywali żołnierze Ruscy. Pozostały kobiety niemieckie z dziećmi i starsi ludzie, inwalidzi. W dzień pracowali w majątku, zbierali buraki, ziemniaki albo w chlewni majątku.


Zdjęcie domu rodzinnego w Czernielowie wykonane w minionym stuleciu w latach 70 tych

Trzy groby jak piramidy

W pierwszym roku szkoły nie było, nauki nie było. W 1946 została uruchomiona szkoła w Strzelczynie. Po zakończonych lekcjach na spokojnie zjadłem posiłek i rodzicom pomagałem w gospodarstwie. W celu zaspokojenia braków żywności wywołanych wojną wprowadzono obowiązkowe dostawy żywności. W Grzybnie podobnie jak w innych pobliskich wioskach zakładano kołchozy. Moi rodzice, podobnie jak wielu innych, odmówili przystąpienia do organizowanego kołchozu. Z gminy przyjeżdżało trzech partyjnych „ważniaków”, chodzili od gospodarstwa do gospodarstwa, przeszukiwali piwnice, obórki, strychy. Rodzice wykopali szeroki i głęboki rów, gdzie ustawili pełne zboża beczki, przysypali ziemią. Każdy sposób był dobry, byle skuteczny. Kilku sowieckich żołnierzy pilnowało majątku pozostawionego w folwarku i tych Niemców, którzy pozostawali w Grzybnie jeszcze w 1945 roku, najczęściej to kobiety z dziećmi, osoby starsze. Ziemniaki, które posadzili jeszcze Niemcy, były wykopywane rękoma pozostającej w wiosce ludności niemieckiej, zebrane trafiały do miejscowej gorzelni, nadzorowanej w całości przez wspomnianych sowieckich żołnierzy. Troje z nich zatruło się spirytusem w niewyjaśnionych chyba okolicznościach. W pobliżu hydroforni w Grzybnie zostali pochowani na wzniesieniu, skarpie. Miejsce ich pochówku to były piramidy barwne i gwiazdy. Uczęszczałem do szkoły zbiorczej w Strzelczynie. Na dzień rewolucji październikowej, wszyscy uczniowie z nauczycielką udawali się w to miejsce z kwiatami, śpiewali pieśni patriotyczne, deklamowali wiersze wychwalające bohaterów Związku Radzieckiego. Do końca lat 40 tych zachowały się groby. Po śmieci Stalina dyscyplina się rozluźniła, groby jeszcze przez jakiś czas przetrwały, później pochowanych przed Grzybnem żołnierzy ekshumowano, i pochowano na cmentarzu wojennym, chyba w Chojnie. Pamiętam, że starsi wiele razy przywoływali trzech pochowanych żołnierzy, zatruli się spirytusem w miejscowej gorzelni, ich groby miały kształt małych piramid.


W Baniawicach

Na początku wieś otrzymała nazwę Baniawice, później Grzybno. Tutaj zdecydowało pozostać jedenaście rodzin z Czernielowa Mazowieckiego. Jedną z nich jest rodzina mojej małżonki Weroniki. Trafili tutaj sami, bez ojca, który był na wojnie. Dopiero później do nich dołączył. Urodziła się 1 stycznia 1944 roku. Rodzinnych stron nie pamięta. Ślub wzięliśmy w 1963 roku. Już sześćdziesiąt lat razem. W roku 2010 roku zamieszkaliśmy w Gryfinie. Na świat przyszli kolejno trzej nasi synowie: Kazimierz, Leon, Jan, który imię otrzymał po moim ukochanym tacie. Doczekaliśmy się sześciu wnuków i ośmiu prawnuków. W 2012 roku udaliśmy się w rodzinne strony. Wioska tak bliska sercom naszym zachowała wiele z przedwojennego wyglądu. Odnalazłem dom rodzinny. W domu nikogo nie było, nie udało się wejść do środka. Kilka zbliżających się godzin tutaj spędziliśmy. Napotkaliśmy przez ten czas dwóch chłopaków na rowerach i dorosłego mieszkańca. Gdy zapytali, co tutaj robimy, odpowiedziałem – „Stąd pochodzę, tutaj się urodziłem”. Odnalazłem rodzinne groby, przetrwały. Władysław Błaszkiewicz i małżonka Weronika pochodzą z Czernielowa Mazowieckiego. Poznali się, w sobie zakochali na ziemi pomorskiej, gdzie zamieszkaliw1945roku.

W rodzinnej wiosce przetrwał rodzinny grobowiec

Bohater opowieści z małżonką Weroniką
 
Wspomnień Pana Władysława wysłuchał autor publikacji Andrzej Krywalewicz w Lutym 2022 roku

Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszego artykułu nie może być powielana ani rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób (elektroniczny, mechaniczny), włącznie z fotokopiowaniem oraz kopiowaniem przy użyciu wszelkich systemów bez pisemnej zgody autora.

Rysunki autorstwa Patryka Stańczaka z wioski Wilcze (Gmina Barlinek)

Prześlij komentarz

Nowsza Starsza