Potomkowie osadników z Świętego Stanisława i Józefa żyją w Góralicach


Pani Alicja Saja z Góralic w gminie Trzcińsko Zdrój. Urodziłam się 21 Lipca 1933 roku w Świętym Stanisławie. Nie stara taka wieś, znajdowała się na terenie przedwojennego województwa stanisławowskiego, w powiecie kołomyjskim. Wieś pełniła funkcję Gminy. Tam się urodziłam, tam mieszkałam do końca wojny. Gdy nastał rok 1945, to wywieźli nas stamtąd na zachód. Rodzice moi; Mama Karolina z domu Rzepka, jej rodzice; mama pochodziła z Kolbuszowej, tatuś Władysław Warchoł z okolic Płaszowa. Spotkali się na wycieczce koło Częstochowy, przez jakiś czas korespondowali ze sobą, po jakimś czasie się pobrali. Przyjechali na wschód, kupili „kawał” ziemi, która częściowo była wykarczowana i zalesiona. Ze strony taty, babcia miała na imię Marianna, dziadziuś Jakub Warchoł. Moje rodzeństwo: Emil (1935), Alfreda (1940), gdy wojna wybuchła siostra była małym dzieciątkiem. Najmłodsza siostra otrzymała na imię Zdzisława, urodziła się w 1949 roku. Święty Stanisław, powiat kołomyjski, w województwie stanisławowskim Zabudowania wioski były budowane na początku XX wieku, w ten sposób do powstającej wioski przybywały młode małżeństwa, którzy kupowali parcele, budowali zabudowania gospodarstw rolnych. W 1921 roku wieś przyjęła nazwę Święty Stanisław. Na zrębach Słobódki Leśnej powstała nasza wieś. Po sąsiedzku znajdowała się wieś Święty Józef. Dwie parcele leśne: Las Księży i Las Zementa, pomiędzy którymi rodzinna wioska Święty Stanisław. 

Mama Karolina Warchoł

Centryfuga - mleko, wirowane, kręcone przy użyciu korby mleko, oddzielało śmietanę

W pobliżu wieś Skupówka w większości zamieszkała przez ludność ukraińską i Otynia, gdzie znajdował się rynek, tutaj robiliśmy zakupy, znajdowała się o prawie piętnaście kilometrów od naszej miejscowości. Jako dziecko siedmiu, ośmioletnie jeździłam z tatusiem na zakupy. Otynia przez miejscowych nazywana była miasteczkiem żydowskim. Najbliższa stacja kolejowa znajdowała się w Kołomyi i Otyni. Rodzice pobrali się w Lipcu 1932 roku. Tata posiadał działkę w pobliżu lasu. Rodzice zdecydowali, że na tej działce zostanie zbudowany dom dla naszej rodziny. Zanim to się stało, mieszkaliśmy w domu babci Rzepki Kazimiery. Dom babci zbudowany był z drewna, gliny i słomy. Nasz dom zbudowany został z drewna, wymalowany na jasno brąz, kryty dachówką. Duży, ładny dom. Wychowywałam się w większości czasu w domu babci. W mojej rodzinie, gdy się urodziłam, ciotki, wujkowie byli już starszymi ludźmi, przyjęli z radością moje pojawienie się na świecie. Byłam noszona na rękach. Gdy po dwóch latach urodził się młodszy brat Emil, dokonano podziału miłości.
Rodzice mieli ziemię, jednak nie za dużo, i kawałek lasu. Później zdecydowali o dobudowaniu do budynku domu pomieszczenia mleczarni, wewnątrz którego była ustawiona duża maszyna, przykręcona do podłogi. Musiałam mocno głowę do góry zadzierać, aby zobaczyć tę maszynę. Co ciekawe, ludzie tam przynosili mleko, wirowane, kręcone przy użyciu korby mleko, oddzielało śmietanę. Mleko zabierali ludzie do swoich potrzeb. Urządzenie nazywało się centryfuga. Przez jeden dzień można było śmietanę przetrzymywać w metalowych dziesięciolitrowych bańkach. Czasem, gdy było chłodno, bańki w chłodnym pomieszczeniu, przygotowane do skupu, przechowywane były dłużej niż dzień. Bańki pełne śmietany, tata odstawiał własnym transportem do Korszowa. Czasem udało mi się z tatą pojechać. Mama zajmowała się sadem, ogrodem, pomagała tacie w mleczarni. W Świętym Stanisławie została wybudowana piękna szkoła. Przy szkole istniały pomieszczenia tak zwanej ochronki, czyli oddział miejscowego przedszkola. W ochronce pracowały zakonnice. Do tej ochronki uczęszczałam. Byłam dziwnym dzieckiem, musiałam mieć wszystko swoje; sztućce, kubek, talerz, w przeciwnym razie, gdy w zasięgu ręki nie było osobistych przedmiotów, smutna próbowałam opuścić pomieszczenie.

Alfreda i Alicja

...dowiedzieliśmy się, że wybuchła wojna

Wychowywałam się między ludźmi dorosłymi, dzięki czemu nauczyłam się wielu życiowych ważnych czynności. Po rocznej ochronce, we wrześniu miałam rozpocząć naukę w klasie pierwszej. Tata zrobił mi teczkę z cielęcej skóry, boki wykonał z drzewa. Była sztywna, zakładało się teczkę na plecy. Rano wyszykowana czekałam do wyjścia do szkoły. Nagle słyszę przez uchylone okno „zawirowanie”, głośne, wesołe rozmowy wespół ze śpiewami, okazało się, że to młodzi ludzie rano najpewniej wracali z potańcówki albo uroczystości. Utkwił mi mocno w pamięci ten wyjątkowy piątkowy wrześniowy poranek. Po zjedzonym śniadaniu, nagle pojawił się ktoś, dowiedzieliśmy się, że wybuchła wojna. Tata powiedział, że stało się nieszczęście, nie możemy wyjść z domu. Krzyki, wrzaski, płacz, mamy żegnały się z synami, mężowie z żonami i dziećmi. U taty pojawiły się dolegliwości z płucami, leczył się. Nie został wcielony od razu do wojska, poszedł później. Zostaliśmy wszyscy razem. Przyszli Sowieci. Zatrzymali się w Świętym Stanisławie „na dłużej”. Nastała władza bolszewików, wywózki na Sybir. Później miała miejsce taka sytuacja, że Niemcy szli, „gonili” na wschód. To mógł być rok 1941 lub 1942. Widziałam na własne oczy w tumanach kurzu i pyłu jednostki pancerne i zmechanizowane przejeżdżały nieopodal rodzinnych zabudowań. Okupacja niemiecka nasz dom był dość zacny. Przez pewien czas stacjonował w nim niemiecki sztab i kilka osób odpowiedzialnych za łączność. Kanonierzy i inni żołnierze zamieszkali w innych domach. Cała wioska była zajęta przez Niemców. Przebywało tutaj kilku oficerów i obsługa. My otrzymaliśmy do życia jedno pomieszczenie i komórkę w tym samym budynku. Nie znam ich stopni wojskowych. Jeden z oficerów był chyba najwyższy rangą. Miał kucharza i adiutanta swojego. Tacie kazali szybko wyprowadzić konie i krowy z obory, bo oni chcieli tam swoje zwierzęta rozlokować. Tacie coś się zaplątało, sprawiał wrażenie, że się ociąga, nie wiem, co on im zawadzał. Jeden z Niemców podszedł do taty, zaczął krzyczeć, pobił tatę. Rozeźlony zaprowadził tatę pod ścianę stodoły, nie wiem, może chciał rozstrzelać. Tego „szychy” najważniejszego nie było. Tak prosiłam tych, którzy pastwili się nad tatą, pocałowałam w buty, całowałam ich po dłoniach, prosiłam, aby puścili tatę. Krzyczeli coś, dobrej ich woli i zamiarów widać nie było. Nagle zajechał na podwórze ten rangą najwyższy, mnie wziął na ręce, przytulał. Później okazało się, że miał córkę w moim wieku, również blondynkę. Tacie dali spokój. Przyglądałam się im w każdy kolejny dzień, ten najważniejszy przynosił mi słodycze. Kucharz pochodził ze Śląska, mówił bardzo dobrze po polsku, miał na imię Karol. On często rozmawiał z mamą, „gdy te Niemcy” ich nie widzieli. Kucharz miał na imię Karol. Kiedyś powiedział: - „Wiesz Karola, oni, te Niemcy będą uciekać, aż skarpetki pogubią”. My później od mieszkających w naszym domu Niemców traumy nie zaznaliśmy, poza zdarzeniem, o którym opowiedziałam. Niemcy rozpoczęli budowę schronu, wybrano dużo ziemi, uformowała się skarpa. Powstały we wgłębieniach piwnice. Głośne alarmy powietrzne wzbudzały strach, panikę. Wtedy z każdej strony wioski biegli dorośli, dzieci, w piwnicach szukaliśmy bezpiecznego schronienia. W pobliżu naszej wioski był parów, czyli niezbyt głęboka dolina, o płaskim wyrównanym dnie i spadzistych zboczach. Gdy Niemcy jeszcze się bronili, ukryli w parowie działa i ciężki sprzęt obronny, duże działa i lufy, nazywane tygrysami. Nasz dom od parowu był oddalony o około 400 metrów. Gdy się okopywali, był hałas. Ludności cywilnej radzono, że w przypadku długotrwałych, głośnych ostrzeliwań, nalotów należy buzię otwierać, aby bębenki nie popękały. Później zapełniono schron kocami, innymi przedmiotami. Gdy był nalot, ludzie biegli do schronu, tam przebywali czas jakiś. Podczas jednego z bombardowań, miała miejsce ciekawa sytuacja. W wiosce stacjonował niemiecki wojskowy samolot zwiadowczy. Został tak zbudowany, że posiadał z tyłu podwójny pionowy stabilizator. U mojej babci za stodołą rosła piękna, duża brzoza. Pod tą brzozą rozkładaliśmy chodniki wykonane ze sznurka i koce. Nagle wzniósł się do góry mały, zwiadowczy samolot. Starsi ludzie powtarzali głośno, że za jakieś dwie godziny będzie nalot. I tak rzeczywiście było, po trzech godzinach pojawiły się radzieckie samoloty wojskowe, głośno nawoływano o nalocie. Zbombardowali górę, gdzie Zuzia Warchoł mieszkała, domy i zabudowania płonęły. Nasza strona wioski ocalała. Potem gdy nalot ustał, opuściliśmy schron, patrzę w kierunku brzozy, pod którą się bawiliśmy, drzewo przegięte, obok w ziemi głęboki lej. Najprawdopodobniej pilot z góry porzucone pod brzozą chodniki ze sznurka i inne przedmioty, które służyły nam do zabawy, mylnie uznał za ukrywających się pod starą brzozą wrogów albo zwyczajny przypadek. Przeżyliśmy ten widok okropnie, nie było brzozy, nie było stodoły, w pobliżu rozrzucone leżały chodniki. W tym czasie gdy schron podczas uderzenia tej bomby, częściowo się zawalił, moja mama z siostrą Alfredą przebywały właśnie w tej części schronienia. Alfreda utraciła częściowo słuch. Lekarze stwierdzili, że ona w tym czasie ogłuchła o tego huku. My otwieraliśmy buzie, a ona była za mała. Ona została częściowo przysypana ziemią. Przysypani warstwą ziemi i cegłówkami z pośpiesznie zbudowanego schronu, zostali sprawnie wydobyci.

21.07.1949 roku powiedzieliśmy sobie -Tak.

Gdy naloty później stały się „normalnością”, to każdy kolejny alarm przyjmowaliśmy z radością, nasza mama zamiast do schronu, udawała się w kierunku naszej kuchni, gdzie mogła swobodnie ugotować obiad, taki jak należy, z czego my cieszyliśmy się niezmiernie. Bo normalnie za niemieckiej okupacji nie mieliśmy do własnej kuchni dostępu. Korzystali z niej wyłącznie mieszkający w naszym domu oficerowie, a raczej ich obsługa. My korzystaliśmy z letniej kuchni, która znajdowała się w pomieszczeniu gospodarczym. Niemcy dość długo przebywali na naszych terenach. Naukę rozpoczęłam w tym czasie w klasie pierwszej. Pamiętam, nie było książek, dostępne było czasopismo z ilustracjami, wydawane przez redakcję niemiecką w języku polskim, nazywało się Ster. To nam można było tylko mieć. Nauczyciel nazywał się Boczar. Jak on wszystkiego się bał. Szkoła znajdowała się na górce. Mieliśmy zeszyty, nauczyciel pisał na tablicy; z jednej strony matematyczna w kratkę, z drugiej strony w linie. My robiliśmy notatki na tabliczkach. Nauczyciel Boczar kazał nam przynieść patyczki powiązane dwadzieścia sztuk, pięć kompletów. Przyszłam do taty, powiedziałam – „Tato, pan nauczyciel kazał nam zrobić, przynieść patyczki”. Tata odpowiedział – „Po co Ci patyczki, co Ty liczyć nie umiesz? Po co patyczki, jeśli Ty umiesz dobrze liczyć?” Faktycznie bardzo dobrze liczyłam, daleko dalej niż moi klasowi rówieśnicy. Przyszliśmy do klasy, lekcja się rozpoczęła. Nauczyciel kazał patyczki wyłożyć na ławki. Wszyscy powyjmowali, ja nie mam. Nauczyciel zapytał: -„Czemuż nie masz patyczków?” Odpowiedziałam – „Nie mam, tata nie kazał robić. Umiem liczyć”. Odpowiedział – „Ja Ci tu dam!” Raptownie przylał w rękę piórnikiem za to, że próbowałam dyskutować. Kazał mi jeszcze klęczeć. Później, gdy się dowiedział, że umiem liczyć, stał się łaskawy dla mnie, miał wyrzuty sumienia. Przeżyłam to zdarzenie, miałam uraz do szkoły. U mojej babci były żarna, co się tak mełło. W tym czasie brakowało żywności, prawie głód. Kto był zaradniejszy, zboże zorganizował. Wspomniany nauczyciel cierpiał głód, pomimo że rodzice dzieci, których uczył, jemu pomagali. Kiedyś dostał worek pełen zboża. Przyszedł do babci mleć. Na kamiennej płycie znajdował się mniejszy kamień, zwany rozcieracz. Używając dopasowanej tyczki, uruchomiało się rozcieracz. On tego nie umiał robić, „gdy się rozkręcił”, nie był w stanie w czasie tego kręcenia dosypać ziaren do środka, zatrzymywał, a zanim ponownie rozpędził, to leciał gruby śrut zamiast mąki. Babcia i jeszcze ktoś pomogli chłopu, mąkę zmielono, a co później śmiechu było, gdy babcia opowiadała o tej akcji. Nauczyciel, jaki był szczęśliwy, gdy z pełnym workiem mąki wracał do domu.

Tata bardzo ładnie strugał w drzewie. 

Dużo strugał; zabawki, konie. Cały płot był u nas drewniany, dookoła naszej posesji były sztachety, ale każdy słupek był wyrzeźbiony i pomalowany. Bardzo to lubił. Moja mama bardzo chciała być nauczycielką, ale mojej babci nie było stać, opłacić czesnego, ale cały czas o tym marzyła. Bardzo dużo czytała. Nie było biblioteki. Mój tata z mamą, zawsze wieczorem prowadzili naradę. Mówiła – „Władziu, już przeczytałam książki. Jak myślisz, wybrałbyś się tam wypożyczyć do Śniadeckiej?” Ta kobieta miała bogatą w książki bibliotekę. Tata odpowiadał – „A pomyślę, będę miał czas, pójdę po książki”. Bardzo dużo czytała. Ulubionym piosenkarzem po wojnie był Grechuta, natomiast mojego małżonka była Irena Santor. Ziemia w naszej wiosce była iłowata, nieprzepuszczalna, tak dziwnie były robione zagony. Nie raz, gdy orali zagon, poszłam w pole, patrzyłam. Pierwsze skiby do siebie, był zagon, bruzda i znowu kolejny zagon. Jak przyszedł deszcz, woda bruzdami spływała, nic nie wymokło i były piękne zbiory. Żniwa to sierp, kosa, mocarnie. Ziarna później jeszcze młynkowali, przesiewali, żeby nadawało się jeszcze do użytku. Częściowo zapamiętałam, bo gdy dziecko ma osiem lat, to jest ciekawe świata, obserwuje, próbuje jak najwięcej zrozumieć. Wokół naszej miejscowości znajdowały się takie jeszcze miejscowości: Bednarówka, ludność tam była mieszana. Obok znajdowała się Maryhilf, była to wioska, w której sami Niemcy mieszkali. Skopówka, tutaj sami Ukraińcy. Otynia natomiast była mieszana, około siedemdziesięciu procent stanowili Żydzi. Miasto było siedzibą rabinatu. Co do Maryhilf zamieszkałej przez Niemców, to mniej więcej dwa miesiące przed wybuchem wojny do wioski dotarł zorganizowany transport kilku dużych samochodów z przyczepami. To był taki pierwszy sygnał, kiedy Niemcy swoich z naszych terenów zabierali. Co się okazało? Nasi ludzie, którzy mieszkali w lichych budynkach, tam się wyprowadzali, zasiedlali, bo domy zostały opuszczone. Nawet moja ciotka Marysia jeden z opustoszałych budynków sobie upatrzyła. Krótko tam mieszkali. Już było wiadomo, że szykują wojnę na Polskę. My się nie domyślaliśmy, a wyjazd Niemców z naszych terenów był takim pierwszym sygnałem. Po prostu zabrali ich do swoich. Parasol jak spadochron. Taka była ciekawa sytuacja. Urodziłam się 21 Lipca, żniwa rozpoczynały się w sierpniu. mieliśmy dość dużo pola, podobnie jak babcia. Niestety była sama, bo jej mąż wypłynął na statku do Ameryki na zarobek. Tam zginał, nie wrócił. Została z trzema córkami. Dwa tygodnie po moim urodzeniu, rodzice zdecydowali się babci pomóc. W gorący dzień rodzice udali się na pole babci, pomóc w pracach. Snopy zboża były układane w mendle. Aby uchronić mnie przed promieniami słońca, duży parasol ułożyli pod kopkę zboża, które mendel nazywali. Parasol uwiązali do becika i do tej kopki. W pewnym momencie jak wiatr zawiał, kopka się odsunęła, mnie parasol jak spadochron do góry uniósł. Mama biegła na gwałt za unoszącym mnie parasolem, żeby dziecko uratować, udało się. Chwyciła mnie mocno, w ten sposób zatrzymała unoszący się w powietrzu parasol. Podobno ten parasol, który mnie uniósł, przypominał spadochron. Później tę historię przywoływano często we wspomnieniach rodzinnych. W naszej wiosce mieszkali Polacy i kilka mieszanych rodzin. Mieszkaliśmy na głównej ulicy. Dwa sklepy w wiosce istniały: polski i żydowski. Dowid nazywali się Żydzi, właściciele sklepu, natomiast polska rodzina, właściciele drugiego sklepu nazywali się Salachowie. Sklepy znajdowały się w domach tych rodzin, zajmowały jedno – dwa pomieszczenia parteru. W mojej klasie trzy dziewczynki, reszta „same” chłopaki, specyficzna klasa. Kościół znajdował się w Świętym Józefie. Moja komunia. Zakonnice nam przygotowały na powietrzu długi stół nakryty białym obrusem. Podali nam kakao i bułeczki. Poczęstowaliśmy się wszyscy, pomodliliśmy wspólnie, poszliśmy do domu. Komunia się zakończyła, zdjęć nikt nie robił. Kościół był piękny, bardzo duży.

Szkolne spotkanie z gośćmi w czasach PRL. Pani Alicja z prawej strony obok swojego taty

Eksponaty z kościoła; hostia, krzyż, obraz świętego Józefa i inne cenne wyposażenie pokonały długą drogę z „nami — kresowymi” wygnańcami. Znajdują się kościele w Góralicach. 

Kościół podobnie ja w Świętym Stanisławie jest pod wezwaniem świętego Stanisława Szczepanowskiego, nie Kostki. Po wojnie przedwojenne, bogate wyposażenie kościoła, zostało wzbogacone o bardzo ładne obramowania z luster, które pochodziły z pałacu w Dobropolu, a posłużyły do zbudowania bocznych ołtarzy. Obraz świętego Stanisława namalował po wojnie pan Przytacznik. W środku prezbiterium stał ołtarz drewniany. Obrazy świętego Józefa i Stanisława. Na co dzień był eksponowany obraz św. Józefa. Na uroczystości, święta był wystawiany obraz św. Stanisława. Człowiek klęczał i za pomocą korbki, którą skutecznie kręcił do końca, aż obraz został zaprezentowany w całej okazałości. Panowie Jan Małysa i Franciszek Zieleń, sprzymierzeńcy naszego kościoła, opiekowali się świątynią. Ładnie to wyglądało. Nie wiem dlaczego, potem gdy przyszedł do Parafii ksiądz Anatol, wyposażenie; ambona, ołtarze zostały z kościoła usunięte. Podobnie piękne żyrandole usunął, nie przetrwały. Hostia i krzyż ze Świętego Józefa, tak jak powyżej wspomniałam, służą do dziś. Po roku, dwóch odwrót. Po naszych rodzinnych ziemiach przemieszczały się teraz wojska sowieckie. Strzelali do Niemców, bombardowali z dwóch stron. Mniej niż połowa zabudowań ocalało. Nasz dom ocalał. Zatrzymało się sporo wojska. Niemcy uciekali. Budynki w kierunku Lasu Zementa przetrwały.



Wyjazd na ziemie zachodnie. 

Od początku to było tak. Przyszło zawiadomienie; że mamy się spakować, „zabrać wszystko”, zostanie zorganizowana wywózka do Kołomyi, stamtąd kolejna już w nieznane. Oni nie mówili konkretnie gdzie, mówili, że na zachód. Co można było zabrać? Zabrać z sobą rzeczy można było bardzo mało. Jedna rodzina mogła zabrać z sobą jedną krowę. Przywilej ten obowiązywał rodziny, w których dzieci nie miały ukończone szesnastu lat. Ludzie przerabiali metryki. Pamiętam, że w taki sposób zmieniono metrykę urodzenia mojego wujka Józefa Warchoła. Odmłodzony na zawsze, musiał później dwa lata dłużej pracować, aby uzyskać emeryturę. Wszystko po to, aby krowę zabrać z sobą. Ograniczona była ilość rzeczy, jakie można było z sobą wziąć. Częściowo podesłali jakieś furmanki. Dla przykładu u nas, jak tata poszedł do wojska, nie było już konia, ukradli. Podobnie nie funkcjonowała już nasza rodzinna mleczarnia. Odwieźli nas na dworzec kolejowy w Kołomyi. Wysadzili nas przed dużym barakiem, który przypominał namiot. My opuszczaliśmy nasze domy, na nasze miejsce przyjeżdżali Łemkowie. Nasz pies z jedną z przybyłych rodzin pozostał. Na drugi dzień przyjechał pociąg, był bardzo długi. Podstawiono puste wagony i rozdzielano rodziny do kolejnych wagonów. Krytych bydlęcych wagonów, czyli tak zwanych towarowych mogło być ze czterdzieści. Po jednej części wagonu ładowano bydło, po drugiej ludzi. Przeważnie po cztery rodziny w jednym wagonie. Gdy rodziny były mniejsze, to po pięć rodzin ładowano do jednego wagonu. Ludzi jak mrówek. Spali, jeden na drugim. Kawałek koca, chodniki, słomy trochę było i w kącie spało się na tych betach. Obok siano, no bo wiadomo, krowa chce jeść, trochę wiader z piciem, czyli wodą. Niektórzy nasi okazali się przezorni, zabrali z sobą przygotowane trójnogi, które posłużyły w czasie długiej drogi do ziemi nieznanej do gotowania ciepłej strawy. Pod trójnogiem rozpalało się ognisko, natomiast „na” ustawiało się garnek. Wszyscy z całej wsi w jednym transporcie. Dużo się tych ludzi nazbierało. Część ludzi dołączyli z „obrzeży” Złotyni, nie z samego miasta, ludność polska, co zamieszkiwała okoliczne wioski. Zapamiętałam, że między innymi ze Skupówki znaleźli miejsce obok w wagonach. Części nie były oddzielone, po wejściu do wagonu ścieżka oddzielała dwie części wagonu. Ze Świętego Józefa nie jechali w tym transporcie. Oni przyjechali później. Pojechaliśmy, to był początek lipca.

Rodzice Karolina i Władysław troje dzieci Alicja Alfreda i Emil


Jechaliśmy i jechaliśmy, minęły ze dwa tygodnie, gdzieś tak pod koniec lipca dojechaliśmy do miejscowości „Psie Pole”. Organizatorzy naszego transportu wyprowadzili z wagonów konie i objechali okoliczny teren, wrócili, mówili zgodnie – „To się nie nadaje do zamieszkania, to jest takie miasteczko, ładne miasteczko, częściowo zniszczone. Tutaj może zdecydowalibyśmy się wysiąść, szukać na zboczach domków, ale okazuje się, że pola zostały już wykoszone”. Zastanawiali się, czym będziemy karmić, jak zimę przetrwać? Słyszało się, jak coraz głośniej jeden po drugim powtarzał – „Nie wysiadamy”. Ludziom nie spodobało się, że wioska, w której pobliżu pociąg się zatrzymał, nie była tradycyjną wioską, a miasteczkiem. Myśmy w międzyczasie, podrostki z wagonów, oddaliliśmy się do tego miasteczka. Wchodzimy po schodach, do jednego z opuszczonych domów, czuć silny zapach, zastanawiamy się, głośno mówimy do siebie – „Co to jest za zapach?”. Dostajemy się do środka, okazało się, że to była lokalna, mała gorzelnia, pachniało chmielem, kwiatami, ziołami. W dużym pomieszczeniu znajdowała się kadź pełna alkoholu, po zamocowanych drabinach weszliśmy do góry, patrzymy, a w wypełnionej po brzegi kadzi pływają utopieni żołnierzy rosyjscy, dwóch ich pływało. Co się tutaj stało, trudno było w tym przestrachu cokolwiek stwierdzić. Wokół wzdłuż ściany stały skrzynki z wódką. Przerażeni wróciliśmy do wagonów. Odechciało się nam młodym opuszczać wagony. Blisko miejsca, gdzie zatrzymał się pociąg, płynęła rzeka. Ludzie przemęczeni dwutygodniową drogą w gorącym lipcu, opuszczali wagony, szli do chłodnej wody, myć się, kąpać, bo to przecież wszystko brudne. Postój w pobliżu Psiego Pola miał miejsce w końcu lipca 1945 roku. Tak w wyniku braku akceptacji, aby wagony opuścić w Psim Polu, postój na bocznicy dwóch wielkich lokomotyw, do pierwszej doczepionych kilkadziesiąt wagonów do przewozu zwierząt, które pchała druga lokomotywa, wydłużył się do kilku dni. Ludzie podtrzymywali, że nie chcą tutaj zamieszkać i ubłagali, aby zawieźli nas w „inną stronę”. Jak nas zaczęli wieźć, tak żeśmy jechali i jechali do 24 sierpnia, przez Poznań, Stargard, Pyrzyce. Podczas postoju w Poznaniu, na uboczu, jakieś bomby, pociski wybuchły. Sztaby żelastwa spadały blisko wagonów, myśleliśmy, że nas pozabija.


Pociąg zatrzymał się na stacji w Rowie. Wtedy wioska po niemiecku nazywała się Rufen.

Przyszedł mężczyzna zawiadujący pociągiem, powiedział – „Dalej Was nie powieziemy, dalej tory prawdopodobnie zaminowane, niesprawdzone”. Ludzie zaczęli się wyładowywać wzdłuż toru, do pobliskiego lasu wyprowadzali i przywiązywali bydło. Trochę czasu upłynęło, pole pomiędzy torem a lasem, i po przeciwnej stronie wypełniło się ludźmi. Znowu ta nasza rada się zebrała, przewodził grupie Janek Małysa. Znowu koni dosiedli i odjechali szukać domów opuszczonych. Pojechali do Bań, Swobnicy, Dłuska, dojechali do Góralic. Wioska im się spodobała. Duże domy, stodoły, takie jak trzeba. Transport-przejazd od stacji w Rowie do Góralic, w jakim stopniu można było sprawnie organizować, mimo wszystko się przeciągał. Wojsko Polskie, które stacjonowało w Góralicach pomagało w naszym transporcie. Aby wszyscy z przybyłych w bydlęcych wagonach opuścili kolejowe łąki, to minął dobry tydzień. Mogło przyjechać w naszym transporcie ponad dwieście ludzi. Część jeszcze Niemców mieszkało, kobiet z dziećmi i starsze osoby. Jedna z Niemek miała na imię Inga, piękna była, o jak nasze chłopaki się spoglądali na nią. Ta Inga miała młodsze dzieci, mama do niej zachodziła, bańkę dwulitrową pełną mleka zanosiła albo mówiła – „Ala, idź tam, zanieś mleko, tam jest dziecko, nie mają kury, krowy”. Tak swoją drogą to w Góralicach nie było zwierząt hodowlanych, nie było krów, nie było ani jednego konia. Wyglądało na to, że Niemcy, którzy ewakuowali się stąd wcześniej, zabrali zwierzęta z sobą. Niemcy, którzy pozostali, byli tu jeszcze kilka miesięcy. Później wyjechali. Nikt z nich nie został, pozostali autochtoni. Mieszkało kilka rodzin autochtonów, oni mówili o sobie, że są Polakami. Zapamiętałam trzy rodziny autochtonów; Murawscy, Ustępczuki i Witkowscy. Od nich później wiele się dowiedziałam. W części mieszkało Wojsko Polskie, w budynku koło gorzelni stał ładny dom, stacjonował sztab. To był bardzo ładny dom, tam później organizowane były potańcówki. Rosjanie zajmowali budynek w pobliżu szkoły. Tym samym mieszkań do zamieszkania nie było zbyt dużo. W kościele początkowo odprawiała msze miejscowa Niemka, pani pastorowa, która miała kilkoro dzieci. Miałam koleżankę Krystynę, ona bardzo dobrze mówiła po niemiecku. Była zresztą bardzo ciekawą osobą. Matkę miała Polkę, ojciec był Czechem, nazywał się Wrana. Oboje rodzice zostali wywiezieni w czasie wojny do pracy przymusowej do Rzeszy. W ten sposób znaleźli się w Chojnie, poznali się u miejscowego bauera, pobrali. Matka Krysi pracowała w chojeńskim szpitalu jako salowa. Podobnie jej ojciec również pracował w szpitalu, dokładniej w szpitalnej piwnicy doglądał zwierzaki, na których były dokonywane doświadczenia. Po wojnie tutaj się osiedlili, zamieszkali w małym domu blisko murów miejskich. Później rodzice Krysi zdecydowali się zamieszkać w Góralicach, tutaj się poznałyśmy i zaprzyjaźniłyśmy. Mówiła po polsku, po czesku mocno zaciągała, i swobodnie po niemiecku, o czym wspomniałam. Gdy odbywała się msza odprawiana przez pastorową, Krysia po cichu tłumaczyła słowa niemieckie. W Góralicach w dużej sali znajdowało się zboże. Rosjanie grabili równo, co się dało, wyciągali. Zamieszkaliśmy blisko gorzelni. W budynku, w którym zamieszkaliśmy, oprócz nas trzy rodziny mieszkały. Przecież gorzelnia była czynna, należało tylko ją puścić w ruch. Rosjanie wymontowali te wszystkie gorzelniane urządzenia, maszyny, kadzie z mosiądzu. Podobny los spotkał piekarnię wiejską. Co się dało, rozmontowali, wywozili na rampę miejscowej stacji kolejowej. Zamieszkaliśmy w budynku czterorodzinnym. Ciasno, a gdy takie warunki, człowiek pragnie sobie to życie polepszyć. Zapamiętałam, że w tym późniejszym czasie, gdy podobnie jak inni mieszkańcy Świętego Stanisława zamieszkaliśmy w Góralicach, pojechałam kiedyś z tatą furmanką do Bań. Tam jest wojnie wyglądało miasteczko, ta część, w której szukaliśmy domu nie była mocno zniszczona, nie odczuwało się, że tam wojna była. Budynki w większości były w tym czasie niezasiedlone. Budynek na rynku kusił, jednak tata po jakimś czasie przemyślał, powiedział: - „Żeby tutaj była stajnia, mamy konia, mamy krowę, gdzie zwierzęta ulokujemy? Gdzie ja tutaj pracę znajdę? Brakuje zaplecza gospodarczego. To nie są odpowiednie warunki do pracy i życia z ziemi. To nie jest prawdziwa wieś”. Banie nam odpadły i w taki sposób zostaliśmy w Góralicach. Gdy przypomnę sobie ten wyjątkowy czas, gdy tutaj zamieszkaliśmy, to uświadamiam sobie, że w Góralicach żyją potomkowie ze Świętego Stanisława i Józefa. I tak to życie nam się rozbudziło. Muszę opowiedzieć, co się wydarzyło później.
                                                   

Moja kochana nauczycielka, jaką zapamiętałam — Rozalia Kardyś

Nasza kochana nauczycielka Rozalia Kardyś, o której ludzie przyjaźnie mówili „Pani Kardysiowa”, która z nami przyjechała w transporcie, gdy opuściła wagon w Rowie, wysiadła, nic najprawdopodobniej nie zjadła, poszła przed siebie szukać budynku szkoły. Później, gdy już rozpoczął się proces naszego osiedlania w Góralicach sytuacja się powtórzyła. Znowu poszukiwania. Okazało się, że szkoły jako takiej nie było, była tylko jedna klasa. Prawdopodobnie istniała przed wojną tylko szkoła wiejska z klasami 1-4. My takie podrostki, zaraz po rodziców, aby pomogli przy sprzątaniu odnalezionych pomieszczeń szkolnych. Okazało się, że w tym budynku istniał szpital wojskowy, było pełno bandaży, odpadów medycznych. Ile żeśmy mogli, tak my podrostki i nasi rodzice porządkowaliśmy poszpitalne pozostałości, a było tego nie mało. Przez kilka dni uporządkowaliśmy, można powiedzieć, już błyszczało. Pod koniec sierpnia, pani Kardysiowa, gdy uznała, że szkoła nadaje się do przyjęcia pierwszych uczniów, pojechała do Dębna do zalążka przyszłego Kuratorium, tam poprosiła o zgodę na otwarcie szkoły. Szkoła na naszym terenie została uruchomiona jako pierwsza 1 września 1946 roku, tak jak na wschodzie było, rozpoczęła swoje funkcjonowanie. Klasy 1-3, pierwsze spotkania i lekcje. Kochana nauczycielka to była nauczycielka. Zebrała uczniów. Pierwszy dziennik z listą uczniów zachował się, muszę na spokojnie odnaleźć. Poradziła sobie z powojennymi problemami, prawdziwy nauczyciel. Prowadziła chór, teatrzyk, grała na skrzypcach, organizowała jasełka, prowadziła chór kościelny, lekcje religii. Nie wychodziła prawie do domu, mieszkała w szkole. Jej mąż gotował obiady, przynosił w trojaczkach do szkoły, żeby żonę pożywić. Podobnie inni ludzie się zachowywali, gdy widzieli, że Kardysiowa całe dni spędza w szkole. Chodziła w butach na wysokich obcasach, w kapeluszu. Latem w koronkowych rękawiczkach i pończochach ze szwem prostym z tyłu. Prawdziwa piękna kobieta. Moja kochana nauczycielka, jaką zapamiętałem. Rozalia Kardyś pochodziła z Pieczkiewiczów. Była mężatką, nie miała dzieci. W czasie wojny nie wykonywała zawodu nauczyciela, była zmuszona się ukrywać. Organizowała tajne nauczanie, byłam jedną z siedmiu uczniów biorących udział w zajęciach. To był czas okupacji niemieckiej. Nie o jednej porze chodziliśmy. W budynku, w którym odbywały się zajęcia, było pomieszczenie-komórka, w którym nie było światła. Na zewnątrz nie przebijało się w szparach drewnianych ścian światło. Bocznym wejściem na umówione godziny udawaliśmy się do prywatnego domu naszej ukochanej nauczycielki po dwie osoby, nauczanie trwało dwie, trzy godziny. Budynek znajdował się w Świętym Stanisławie na ulicy położnej blisko naszego rodzinnego domu. Edukowała nas dobrze, dzięki czemu byliśmy odpowiednio przygotowani do dalszego etapu szkolnego w Góralicach. Zapamiętałam, jedzie na motocyklu Niemiec. Ja ze starszą koleżanką idziemy w kierunku domu pani Kardysiowej z zeszytami pod pachą. Przerażona, powiedziałam do koleżanki Wilhelminy Szmucer –„Wila, co my zrobimy? Nie zdążymy tych zeszytów w tej chwili już wyrzucić”. Na pobliskiej trawie leżało końskie łajno. Wila niosła torebkę, nagle zatrzymała się i zaczęła zbierać wysuszone łajno, wrzucała do torby. Niespodziewanie żandarm na motocyklu zatrzymał się koło nas, zapytał co ona tam robi. Ona wyjęła ręką jeden z zasuszonych placków, uniosła do góry, po czym wyjaśniła, że to dobry nawóz do ogródka. Z jego szybkiej reakcji wynikało, że dobrze rozumie, do czego będą miały zastosowanie zbierane na trawie wysuszone placki. Pokiwał kilkakrotnie głową, odjechał. Oj były przygody… Kto dziś może się pochwalić takim zasobem różnorodnym wiedzy, aby poprowadzić tak wiele różnych zajęć z uczniami?

Grono pedagogiczne w Góralicach. Pierwsza po lewej Kardyś Rozalia

Kobieta cudowna i ze wszech miar wszechstronna. 

Była nauczycielką od wszystkiego, wszechstronna, nie bała się żadnego przedmiotu prowadzić. Założyła w Góralicach pierwsze koło gospodyń wiejskich. Nauczycielka trzech pokoleń; moich rodziców, mojego pokolenia i moich dzieci. Zaczęliśmy się uczyć w tej szkole, wiek uczniów był różny. Podzieliła uczniów cudem na trzy klasy. Nam się marzyło, aby naukę jak najszybciej ukończyć. Pani Kardysiowa otrzymała oficjalne potwierdzenie, że jeśli uczeń jest zdolny, to może jednocześnie w jednym roku ukończyć dwie kolejne klasy. I tym sposobem umożliwiono niektórym uczniom w jednym roku ukończenie klasy czwartej i piątej. Pod koniec roku szkolnego na jeden miesiąc przeszliśmy do Trzcińska-Zdroju, żeby nas przeegzaminowali i wydali świadectwo ukończenia klasy piątej. Udało się. Gdy rozpoczęłam naukę w nowym roku szkolnym, pracę w naszej wiejskiej szkole rozpoczął mój mąż Franciszek Saja. Przyjechały i rozpoczęły pracę dwie nauczycielki; Janina Kucaj oraz Wisława Wolska I tym sposobem w szkole pracowało już trzech nauczycieli. Klasę szóstą ukończyłam. Problem pojawił się w kolejnym roku, ponieważ mała ilość uczniów uniemożliwiała utworzenie klasy siódmej. Nasza siedmioosobowa grupka rozpoczęła kolejny rok szkolny w szkole w Trzcińsku. Też wspaniali nauczyciele tam pracowali, Panowie: Przetacznik, Sokólski, Zwoliński. Gdy ukończyliśmy klasę siódmą pojawiło się nowe wyzwanie, wybór szkoły. W Trzcińsku uczyliśmy się języka francuskiego. Nauczycielka bardzo ładnie uczyła tego języka, nam się tak bardzo ten język spodobał. Byliśmy zdecydowani kontynuować naukę francuskiego. Szukaliśmy szkoły. Moja mama bardzo chciała, abym poszła do szkoły pedagogicznej. Mówiła, tam w Myśliborzu jest taka szkoła. Naukę rozpocząć można po siódmej klasie. Dowiedzieliśmy się, tam religii nie ma, francuskiego nie ma. Nie ma takiej możliwości, aby tam kontynuować naukę. Odpowiedzieliśmy zbuntowani solidarnie – „Nie pójdziemy!” Znaleźliśmy szkołę w Stargardzie – „Liceum Krawieckie”. Tutaj nauczali religii, francuskiego. Rodzice byli zaradni, tak potrafili zorganizować, że było nam dobrze. Krowy prowadziliśmy na pastwisko, pod pachą koc i zeszyty, zawsze znalazł się czas, aby się pouczyć. Obok pastwiska płynął strumyk. Kiedyś powiedziałam do kolegi Ryszarda Murawskiego – „Chodź, popatrzymy na ryby”. Poszliśmy, a w tym czasie blisko koca pojawiła się krowa, zjadła zeszyty… W tych pionierskich latach nauczycielom nie płacili nadal żadnej pensji. Nasza nauczycielka Pani Kardysiowa nasza pracowała za „Bóg zapłać”. Ludzie ją wspierali, ludzie jej pomagali, aby przeżyła godnie. To był rok 1946. Z Kuratorium zapewniali, że otrzyma zapomogi, przywozili paczki z pomocą żywnościową uzyskiwaną z międzynarodowej organizacji UNRRA. Powiedzieli tak, że, jak nauczyciel trafi do danej wioski, to na społeczeństwie wioski spoczywa obowiązek pomocy zatrudnionemu nauczycielowi. Zarządzili na zebraniu, że będą karmić nauczycieli.

W kolejnym roku pracę w naszej szkole rozpoczął Franciszek Saja, tak swoją drogą to mój przyszły małżonek. Pojawiła się wówczas taka propozycja, aby samotny nauczyciel, w każdym dniu spożywał obiad w innym domu, według ustalonego porządku. Od budynku szkoły codziennie jadł obiad w kolejnym domu. Nasz dom stoi naprzeciw szkoły. Gdy przyszła kolej na nasz dom, mama bardzo dobre kartacze robiła. Na obiad zrobiła tych knedli i zupę jarzynową. Franciszek Saja zatrzymał się patrzy na stół, łzy w oczach się pojawiły. Powiedział – „Wreszcie nie kogut i nie rosół”. Mieszkał naprzeciw. Mama zaproponowała, że jeśli odpowiada takie jedzenie wiejskie, to zaprasza każdego dnia na obiad. Tak zostało. W tym czasie chodziłam do szkoły w Stargardzie, mnie wtedy w domu nie było. Po wojnie mieszkanie otrzymywał nauczyciel żonaty, samotny zaś nie miał szans. Mój przyszły małżonek mieszkał kątem u obcych. Podczas przychodzenia na obiady, pojawiła się propozycja rodziców, aby mnie poślubił co było gwarancją polepszenia sytuacji życiowej. Moi rodzice postanowili porozmawiać ze mną. Miałam ukończone szesnaście lat, zbliżałam się ku końcowi ukończenia nauki. Tak uradzili rodzice. Gdy przyjechałam zapytali czy się zgodzę? Ja się roześmiałam a po cichu pomyślałam – „Ale będą mi koleżanki zazdrościć. Będę miała męża nauczyciela”. Po wojnie zawód nauczyciela cieszył się dużym szacunkiem społecznym. Miałam przyjaciela serdecznego, Rysia Murawskiego, z którym krowy pasłam. On wyjechał do Poznania, bardzo ładnie rzeźbił. Telefonów nie było, nie odzywał się. Ktoś z wioski złą robotę zrobił, powiedział, że on tam kogoś ma, że o mnie zapomniał. Pomyślałam, jak on o mnie zapomniał, wyjdę za mąż. Początkowo to był rozsądek, później przyszedł czas na uczucie. Urodził się w roku 1920. Korczunek to wioska rodzinna małżonka, znajdowała się koło Daszawy, powiat stryjski, województwo stanisławowskie. Podczas łapanki trafił do transportu kolejowego, jechali do Oświęcimia i partyzanci wysadzali pociąg. To był transport wojskowy czołgów, broni. Za lokomotywą zostały dołączone trzy wagony pełne zatrzymanych podczas łapanek ludzi. W jednym z tych wagonów znajdował się mój mąż. Wagony miały zostać odłączone w Oświęcimiu. Zapobiegawczy plan przewidywał, że w razie napadu na wagony, partyzanci skupią się na wagonach bezpośrednio za lokomotywą. Faktycznie miało miejsce uderzenie odwetowe na Niemców. Partyzanci wysadzili w ten sposób, że trzy wagony i lokomotywa zostały pominięte, przejechały, natomiast kolejne wagony z militarnym transportem zostały wysadzone. W rezultacie wagony z ludźmi wykoleiły się, niewiele ucierpieli, przez okna wychodzili i każdy w swoją stronę uciekał. Wypadek miał miejsce blisko Oświęcimia. Jakimś cudem małżonek i jego kolega znaleźli się szczęśliwie pod Krakowem. Byli ubrani w pasiaki, w mijanych wioskach nikt nie chciał ich przyjąć, miejscowi bardzo obawiali się o życie swoje i najbliższych. Bo przecież gdyby udowodniono, że ktoś udzielił pomocy, zasada faszystów była natychmiast w życie wcielana, a niewinnych rozstrzeliwali. Rozeszli się z tym kolegą pod Krakowem. Dalszą drogę pokonywał już sam, również nocą, dojrzał oświetlony w oddali punkt, gdy podszedł bliżej okazało się, że to dom samotnie stojący pod lasem. Przemęczony zdecydował, że jeśli nie otrzyma pomocy, usiądzie na schodach świadomy konsekwencji. Ludzie okazali życzliwość, wpuścili do środka, w pokoju spały ich dwoje dzieci. Domownicy wysłuchali wyjaśnień męża, w jaki sposób się tutaj znalazł. Okazało się, że ona Franciszka, jej mąż Franciszek i mój mąż również Franciszek. Ulitowali się, powiedzieli – „A weźmy tego Franciszka”. Zrobili w stercie dziurę, w której małżonek się ukrywał. W dzień siedział w stercie ukryty, aby dzieci nie widziały, nie zdradziły. Na noc zaś przychodził do domu, tutaj miał przygotowany ciepły posiłek. Przebywał tam jakiś czas, a potem wyruszył na poszukiwanie rodziny. Później wyruszył na poszukiwanie rodziny. W drodze na wschód dowiedział się, że tam nie już, po co jechać. Rodzina spod Tarnobrzegu nakreśliła prawdziwą sytuację, z której jednoznacznie przedstawiła się nowa sytuacja polityczna, przesunięcie granic, wyjazdy na zachód. Od nich dowiedział się, gdzie szukać swoich. Dojechał do Dębna. Rodzinę odnalazł w Dargomyślu. Mąż należał do partyzantki. W dzień się ukrywali. Okazała wierzba rosła nad wodą, pod drzewem sieć wielkich korzeni opłukanych przez wodę. Przesiadywali pod tą wierzbą, nocą czasem jedzenie przynieśli. Mieli tam takiego chłopaka, Niemcy próbowali dostać się do struktur partyzantów i poprzez tego chłopaka dowiedzieli się kto jest kim. Młody, życia nie znał, zdradził, gdzie mąż ukrywał się z drugim kolegą. W taki sposób męża złapali i w taki sposób dostał się do transportu kolejowego do Oświęcimia. Co ciekawe, po wojnie ten chłopiec denuncjator zamieszkał w Dębnie. Mąż spotkał chłopaka, jego nie winił. Gdy tylko ukończyłam szkołę w czerwcu, odbył się nasz ślub w roku 1949. Dwa lata po ślubie urodził się nam syn Ryszard, później Irena, Grażyna, Zosia, Jurek. Doczekaliśmy się trzynastu wnuków, dwadzieścia sześć prawnuków, jeden praprawnuk. Przeżyliśmy razem pięćdziesiąt dwa lata. Małżonek zmarł w 2002 roku. Przez cały czas bardzo oddany szkole, zaangażowany, społecznik. Bardzo chciałam opowiedzieć o swoim życiu. Teraz odczuwam radość jakby spełnienie. Historia życia mojego małżonka zasługuje na osobną opowieść.

Nasze dzieci

Ryszard

Irena

Grażyna

Zofia

Jerzy



                                         Goście, Goście. Czerwiec 2023






[1] F. Ciuruś, Wieś Święty Józef i okolice na Pokuciu, Ząbkowice Śląskie 1998, s. 42-49.

Pani Alicja Saja podzieliła się wspomnieniami z autorem publikacji Andrzejem Krywalewiczem w Marcu i Czerwcu 2023 roku.

Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszego artykułu nie może być powielana ani rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób (elektroniczny, mechaniczny), włącznie z fotokopiowaniem oraz kopiowaniem przy użyciu wszelkich systemów bez pisemnej zgody autora



Prześlij komentarz

Nowsza Starsza