Jeniec w poszarpanym ubraniu

Nazywam się Adolf Chmura. Urodziłem się w Niedzielę Wielkanocną, 5 kwietnia 1931 w Kornelówce. Wioska średniej wielkości, nie duża, niemała. Rodzeństwo; najstarsza Sabina, później w kolejności Czesław (przed wojną zdał egzamin do szkoły lotniczej, dalsze plany udaremniła wojna), Wacek, Stefan. W czasie wojny Czesław z Wackiem zostali wywiezieni na roboty do Rzeszy. Dom rodzinny z drewna, blachą kryty. W Horyszowie był kościół parafialny. W wiosce przydomowe studnie częściej były na korbę, rzadziej pompowe. Na naszym podwórku była studnia na pompę. W czwartki odbywał się w Zamościu jarmark, jeździłem tam z rodzicami. Gdy rodzice szli na zakupy, siadałem i pilnowałem koni. Młode konie były niespokojne, trzeba było pilnować koni.

Od lewej Adolf Chmura z rodzicami i bratem. Zdjęcie wykonane po 1945 roku


Dużo ludzi przyjeżdżało do Zamościa

W mieście wszystkim handlowano, no jedynie wódką oficjalnie nie handlowano, poza tym wszystko było. Zamość bardzo ładny, ogród zoologiczny tam był. W wiosce działał sklep z towarami spożywczymi. Rodzice zajmowali się rolnictwem. Mamusia z zawodu była krawcową, gdy nadchodziły święta, gospodynie chciały dobrze wyglądać, przynosiły materiały na suknie, dom nasz się zapełniał ludźmi. Tata działał w sejmiku w Lublinie, jeździł do tego miasta najprawdopodobniej raz na kwartał, może częściej. Był, można powiedzieć łącznikiem. Później ważne informacje na miejscu omawiał. Do naszego domu bardzo dużo ludzi przychodziło. Wiem, że w niedzielę były organizowane spotkania Związku Młodzieży Wiejskiej „Wici”, odbywały się w sadzie. Tam politykowali każdej niedzieli. Mówiło się o wojnie kilka lat przed jej rozpoczęciem. Ludzie zapowiadali, że ta wojna będzie. W naszej wiosce szkoła drewniana czteroklasowa. Jeden nauczyciel pracował. Od domu do szkoły droga w jedną stronę wynosiła 1.5 kilometra. Starsze rodzeństwo to byli uczniowie starszych klas, codziennie pieszo pokonywali siedmiokilometrową drogę do wioski Udrycze. Z pierwszej do drugiej klasy przeszedłem, gdy wojna wybuchła. Tata pochodził z wioski zza Lublina, pracował na kolei jako zwykły robotnik, przy układaniu torów. Mamusia jak wspomniałem, była krawcową. Dziedzic spod Lublina mocno się zadłużył, po czym sprzedał swoje duże gospodarstwo. Pośród rodzin, które zdecydowały się część ziemi pod budowę domu odkupić od dziedzica, znaleźli się moi rodzice. Część pieniędzy zapłacili dziedzicowi, później kolejne kwoty wpłacali dla rządu, bo to już później nie była ziemia dziedzica, zresztą on wyjechał za granicę, został odnaleziony, gdy wojna wybuchła. W ten sposób rodzice w pierwszej połowie lat 20 tych w Kornelówce się pobudowali. To właściwie był przysiółek Kornelówki, nazwany Kopanina. Duże drzewa z obszaru zakupionej działki wykarczowali, małe drzewa pozostawili. Początkowo zbudowali maleńki domek, dla bydła ojciec mały szałas zrobił. Zimą zwierzęta przebywały w ziemiance. Taki stan trwał z dwa lata. Później pomału zbudowany został nasz dom. Część zabudowań przetrwała do dzisiaj.

Z rodzinnego albumu Pana Adolfa. Fotografia wykonana w I połowie XX wieku
                      
We wrześniu 1939 rozpoczął się rok szkolny

Szkoła działała nadal za okupacji. Uczyło się po niemiecku i po polsku. Zapamiętałem naloty. Drzewo czereśni rosło gdzieś w odległości sto, sto pięćdziesiąt metrów od domu. Tam pod drzewem stał wóz drabiniasty i zimowe sanie. Gdy wojna się zaczęła, prycze tam w pobliżu drzewa ustawiliśmy. Niemieckie samoloty bombardowały okolice, pod czereśnią spędzaliśmy noce. Podobnie jak moi bliscy, inne rodziny, co mieszkały po sąsiedzku, również ewakuowały się na noc z domów. U nas do lasu niedaleko było, wiem, że inni w lesie spali w nocy. W pobliżu zabudowań niskie graby rosły, tam również noce spędzaliśmy. Zimą w stodole w sianie często spaliśmy. Koce, pierzyny zabieraliśmy z sobą, czym kto mógł, się okrywał. Zasadniczo to w nocy spało się w ubraniu. Straszne to było. W dzień wracaliśmy do domu, przecież trzeba było zorganizować obrządek zwierząt. W czasie wojny w pobliżu wioski zamieszkali volksdeutsche.

Małżonkowie Maria i Adolf i znajoma rodziny. W oddali Kościół Mariacki w Chojnie. Lata 60 XX wieku

Mężczyzn ustawili wzdłuż drogi i co dziesiąty wystąp…

Na początku wojny z pobliskich wiosek ludzi wysiedlali. Całe rodziny, nikt nie zwracał rodziny, że są dzieci, chorzy. Swoich przywozili, to byli najczęściej tacy, którzy kolaborowali z Niemcami, z innych krajów. Dwa trzy gospodarstwa scalali i w ten sposób powstawało duże gospodarstwo. Wobec wielu z nich partyzanci w nocy organizowali akcje, wypędzali ich. Szczególnie opornych, którzy nie godzili się opuścić zabudowań, rozstrzeliwano, co wywoływało potworne w skutkach działania odwetowe Niemców. Jedna z akcji odwetowych miała miejsce w Kornelówce. Żandarmi – zabójcy, furmankami, bo u nas niczym innym by nie dojechał, od drogi traktowej, tak zwanej „ceglanki”, dwukilometrową drogą szutrową dojechali do wsi. Mężczyzn ustawili wzdłuż drogi i co dziesiąty wystąp, co dziesiąty wystąp, rozstrzeliwali. Ludzie się zorientowali, zaczęli uciekać, wówczas seriami z karabinów maszynowych strzelano do uciekających. Wówczas w naszej wiosce zabili dwudziestu czterech mężczyzn. Zabronili zgromadzeń, pogrzebów. Nawet na cmentarzu zabronili pochówków, ale jakoś to przeszło. Taką akcję, gdy butni z psami do Udrycze jechali, widziałem na własne oczy. Udrycze wysiedlali, psy były złe, pospuszczane, do psów również strzelali. To nie idzie opisać, co tam się działo. Kornelówka i Dębowiec ostały się, natomiast pobliskie Czołki, Udrycze, Sitno zostały wysiedlone. Nasza wioska nie została wysiedlona, ponieważ znajdowała się blisko lasu. Opuszczone domy zajmowali.

Z rodzinnego albumu. Chojna lata 70 XX wieku

Każdy nadal pracował na swojej roli

W Zamościu były stragany. Ojciec dowoził do Zamościa produkty, pochodzące z naszego gospodarstwie; masło, jajka, śmietanę. W produkty zaopatrywali się właściciele trzech straganów. Gdy wojna wybuchła to już nie było możliwości swobodnego handlu. Zaczęły się kontyngenty, trzeba było z każdego hektara zboże oddać, podobnie było z mlekiem, mięsem wieprzowym. W każdym razie ojciec musiał oddać dwa świniaki, dopiero kolejne mogły pozostać w chlewie. Niemcy straszni byli, strasznie się zachowywali. Partyzanci coraz silniej się uaktywniali, co przekładało się na coraz agresywniejsze działania odwetowe okupantów. Kiedyś stałem przed domem, podszedł do mnie Niemiec, krzyczał w moim kierunku „bandyta mały”. Wzruszyłem ramionami, że nie wiem, on kolbą mnie w piersi gwałtownie uderzył. Usilnie domagał się, abym wskazał, gdzie znajduje się „baza” partyzancka. No cóż, takie to były czasy.

Siostra Sabina i szwagier Feliks Petru, pseudonim Kmieć

Wspomniałem o partyzantach, którzy podejmowali od początku okupacji akcje, działania sabotażowe, dywersyjne. Siostra Sabina i szwagier Feliks Petru, pseudonim Kmieć, działali w partyzantce. Siostra przed wojną podjęła naukę w Gimnazjum w Zamościu. Feliks pochodził z wioski Łabunie. Podjęła pracę w fabryce syropów. Sabina była łączniczką w AK. Feliks chciał po wojnie wyjechać za granice. Siostra świadoma, że mama jest poważnie chora i z innych przyczyn, nie wyrażała zgody, mówiła, nie ujawnisz się, zachowamy spokój. Nas braci było czterech, siostra jedna, myślę, że ta świadomość utwierdziła ją w przekonaniu o słuszności swojej decyzji. Nie ujawnił się, mieszkali w Warszawie. Siostra pracowała w Głównym Urzędzie Statystycznym, została dyrektorem. Szwagier z wykształcenia był inżynierem. Sabina i Feliks zostali pochowani na cmentarzu Powązki w Warszawie. Rodzicom w czasie wojny nic się nie stało. Koniem jeździli na folwark, odrabiali w ten sposób. Z rodzicami i Stefanem przeżyliśmy czas wojny.

Wyprawa rodzinna

Jeniec w poszarpanym ubraniu

Za okupacji niemieckiej, gdzieś w pobliżu pojawili się jeńcy radzieccy, pilnowani przez żandarmów niemieckich. Wśród nich przebywał młody oficer Rosjanin. Pojawił się w pobliżu zabudowań uciekinier, jak się okazało, był to oficer, który zbiegł z miejsca, gdzie przetrzymywani byli jeńcy. Głodny, przerażony, w poszarpanym ubraniu niepewnie szedł przed siebie, a naprzeciwko jego kroczył w przeciwnym kierunku mój ojciec. Trudno jest mi w tej chwili powiedzieć, co spowodowało, że zaufali sobie wzajemnie i ojciec Rosjanina otoczył opieką. Gdy był już na tyle silny, aby samodzielnie pokonywać poważne wojenne wyzwania, zdrowego, odżywionego zaprowadził do lasu, do radzieckiego oddziału, który tam stacjonował, o czym wiedzieli tylko wtedy nieliczni. Major później dołączył do oddziałów radzieckich podążających w kierunku stolicy III Rzeszy, do Berlina. Później pojawił się niespodziewanie w naszym domu ten major, gdy przepełnieni zwycięstwem żołnierze sowieccy powracali do swoich domów, powracali przez Zamojszczyznę. Wdzięczny odnalazł nasz dom. Dzisiaj niestety nie mogę przypomnieć jego imienia. Niemcy i folksdojcze się ewakuowali, przyszli żołnierze sowieccy. Pomału zapanowała stabilizacja. Urząd Bezpieczeństwa poszukiwał, prześladował niewygodnych i obcych ideologicznie partyzantów. Natrafiono również na miejsca pobytu szwagra. Został zatrzymany i uwięziony. Sytuacja bardzo trudna, którą można porównać tylko do dramatu. Z majorem Rosjaninem był podtrzymywany kontakt listowny, adres do niego był w domu strzeżony. Wysłano list do majora z prośbą o pomoc. Rozprawa odbywała się w zamojskim sądzie. Major jako świadek mówił przekonywająco, w pewnej chwili uderzył gwałtownie w blat biurka, powiedział – „Kogo wy osądzacie? Oswobodziciela, bohatera wojennego?” Argumenty okazały się przekonujące, ponieważ wyrok został zamieniony z kary śmierci na dożywocie. Gdy nastał Gomułka, został wypuszczony. Powrócił do żony do Warszawy.

Marysia była najładniejsza

Po wojnie kontynuowałem naukę, jednak w pewnej chwili pojawił się w moim życiu dylemat, czy rozpocząć pracę w charakterze nauczyciela, czy kontynuować naukę? Zdecydowałem się na pierwsze rozwiązanie. Wykształcenie, jakie posiadałem w tamtym okresie, wystarczało do podjęcia pracy. W 1950 roku przydzielono mi pracę w szkole wiejskiej w Wólce. Uczyłem dzieci i siebie uczyłem. Raz w miesiącu jeździłem do Warszawy, do szkoły, w której podjąłem się nauki pedagogicznej. W oddalonej o ponad 10 kilometrów Wólce, w jednej z izb domu rodzinnego zorganizowano szkołę. Jako nauczyciel poznałem swoją przyszłą małżonkę Marysię. Tak swoją drogą to zamieszkałem w wynajętym pokoju, w domu należącym do matki chrzestnej Marysi.

Poznałem 17 letnią Marysię w Wólce, w szkole. Przed Bożym Narodzeniem odbywały się Andrzejki, na które mnie zaproszono do szkoły. Zainteresowałem się tą właśnie dziewczyną, pytałem jej ciotecznego brata, kim jest ta dziewczyna. Była najładniejsza ze wszystkich.

Małżonkowie Maria i Adolf przed blokiem w Chojnie na ulicy Jagiełły. Lata 60 XX wieku

Moja małżonka Maria z koleżanką

Edmund Winiarski

Edmunda poznałem w Zamościu. On wówczas studiował w Warszawie pedagogikę specjalną. Zaraz pojechaliśmy do Warszawy, przyjęli mnie na kierunek pedagogiki specjalnej. Gdy rozpocząłem studia zaoczne, otrzymałem jednocześnie skierowanie do podjęcia pracy w szkole specjalnej. Otrzymaliśmy trzy oferty pracy, w trzech szkołach w województwie szczecińskim. Do wyboru przedstawiono nam Chojnę, Świnoujście, Szczecin do wyboru. Wybraliśmy małe miasto na południu województwa – Chojnę. Przyjechaliśmy do nieznanego miasta pociągiem w lipcu 1958 roku. Pracę rozpoczęliśmy w Zakładzie Wychowawczym z pierwszym dniem nowego roku szkolnego 1958/59. Dotychczas w budynkach istniały sale Państwowego Liceum Pedagogicznego, które zostało zlikwidowane w 1958 roku, uczniowie tej szkoły kontynuowali naukę w Ośnie Lubuskim.

Szkoła w przedwojennym szpitalu

Przed rozpoczęciem nowego roku szkolnego i zarazem pierwszego roku działania nowej chojeńskiej placówki edukacyjnej, pomieszczenia przedwojennego szpitala, później przystosowane dla szkoły pedagogicznej, zostały w miarę ówczesnych możliwości, dostosowane do nowych funkcji. Łóżka metalowe, sienniki pochodziły raczej z czasów szpitalnych. Podobnie pościel była biała poszpitalna, firany, szafki ustawione przy łóżkach. Przez kolejne lata mojej pracy, co jakiś czas odnajdywałem ślady-pamiątki przedwojennego chojeńskiego szpitala w salach, budynkach gospodarczych, a nawet w ogrodzie. Dawna sala operacyjna została zmodernizowana i pełniła zupełnie inną funkcję. W klasach stały ławki. Stołówka dawnej dla pacjentów, również została przystosowana do nowych czasów. W kuchni rozpoczęły pracę trzy kucharki. Początki były trudne. Od pierwszych dni, jak to w życiu, pośród nas, kadry, założycieli, ścierały się różne koncepcje organizacji i działalności szkoły. Posiadaliśmy różne zdania i wyobrażenia co do przyszłości szkoły. W budynku głównym szkoła. Po prawej stronie, gdy stoimy na wprost wejścia, w miejscu, gdzie dziś stoi internat, znajdował się budyneczek zwany gospodarczym. Tutaj w jednej z części zamieszkaliśmy w skromnym mieszkaniu. Po sąsiedzku znajdowała się pralnia, w budynku tym znalazł się również garaż na samochód. Później budynek został rozebrany, na jego miejscu zbudowano obiekt, którego piętro stanowiło internat dla dziewcząt. Na dole znalazły się biura. Otrzymaliśmy mieszkanie w mieście. Po lewej stronie, gdy staniemy na wprost szkoły, znajdował się internat chłopięcy, obecnie w tym budynku, odremontowanym znajduje się Dom Dziecka. Pomiędzy wspomnianym budynkiem a szkolnym, do dzisiaj stoi mniejsza budowla z kotłownią. W tamtych czasach tutaj znajdowały się pokoje chłopięce. W pierwszym roku rozpoczęło naukę osiemdziesiąt kilka dzieci. Miejscowych kilkoro, pozostali uczniowie pochodzili z całego województwa. Później ponad sto dzieci było. Działaliśmy jako Szkoła Podstawowa. Na wakacje pozostawało „trochę” dzieci w internacie. Były dzieci, całkowite sieroty.(…) Pracowałem w grupie ze starszymi chłopcami, ponieważ umiałem z dziećmi rozmawiać. Pełniłem w szkole jako kierownik internatu, również przez pewien czas sprawowałem funkcję kierownika szkoły. Zdarzyło się, że naukę w naszej szkole rozpoczął uczeń, co do wychowawcy z nożem się rzucił. Miał takie dziwne spojrzenie, ale ja z nim często rozmawiałem. Gdy w jego pobliżu znalazł się obrazek święty, to natychmiast przedzierał kartkę na małe kawałki, uzasadniając, że pan Bóg jest niesprawiedliwy, ponieważ większość dzieci ma rodziców, o nie ma. Sporo pracy poświęciłem uczniowi, później jego duże zaufanie pozyskałem. Wszystko należy od naszej woli, sami musimy starać się, aby dla młodych być kimś ważnym, abyśmy wzbudzali takie zwyczajne zaufanie i wypracowali to coś, co jest tak ważne w tej specyficznej pracy. Nie powiem, bo udało mi się, byłem lubiany przez chłopców z grupy, w której pracowałem jako wychowawca. Młodym uczniom opowiadałem baśnie, legendy, co wzbudzało dużo ciekawości. Zdarzali się wychowawcy, którzy nie mieli tego drygu wychowawczego, nie bardzo sobie radzili. Kiedyś w moje grupie wychowawczej zastępowała mnie nauczycielka. W drodze do pracy podbiegł do mnie uczeń – „Szlachetko siedzi na dachu, uparł się, że do pana powrotu, nie zejdzie. Straszy, że w przypadku, gdyby ktoś się pojawił obok, zeskoczy”. Co było robić, przyśpieszyłem kroku, doszedłem przed szczyt szkoły, usłyszałem –„Przyszedł pan Chmura, teraz mogę zejść”. Były organizowane czyny społeczne, bo okolice szkoły były zagruzowane. Starsze grupy brały udział w czynach społecznych. Organizowane było porządkowanie terenu, dzieci sprzątały, zbierały. Gdy upały, na Barnkowskie chodziliśmy z dziećmi na piechotę. Na Mętno pamiętam, jeździliśmy rowerami nad jezioro. Rowery były na stanie szkoły. Na stanie wyposażenia była również Nysa. Codziennie rano nysą kierowca, zaopatrzeniowiec w mleko, nabiały, pieczywo z piekarni zaopatrywali.

Dawne czasy. Uroczysty Dzień Kobiet w SOSW

Z uczniami

Zachowało się jeszcze to zdjęcie wykonane również podczas uroczystego obiadu w dniu 8 marca Dniu Kobiet w SOSW w Chojnie. Zdjęcia pamiątkowe wykonane w latach 60 XX wieku w SOSW w Chojnie.

Zbliżało się Boże Narodzenie

Jak już wspominałem, Marysię poznałem w Wólce, w szkole. Zbliżało się Boże Narodzenie, które wielokrotnie w naszym życiu okazywało się dla nas szczęśliwe. Odbywały się szkolne Andrzejki w małej wiejskiej szkole. Zainteresowałem się tą właśnie dziewczyną, pytałem jej ciotecznego brata, kim jest ta dziewczyna. Była najładniejsza ze wszystkich.

Pracowałem w Sanatorium Rehabilitacyjnym dla dzieci

Zaocznie ukończyłem naukę w szkole pedagogicznej w Warszawie. Po odbyciu zasadniczej służby wojskowej zdecydowaliśmy się z Marysią powiedzieć sobie sakramentalne Tak. Wzięliśmy ślub siedemdziesiąt lat temu, w drugim dniu Świąt Bożego Narodzenia 1953 roku. Pracowałem w Sanatorium Rehabilitacyjnym dla dzieci z chorobami reumatycznymi w Krasnobrodzie. Na świat przyszły nasze kochane dzieci Grzegorz i Grażynka. Marysia mądrze wychowywała dzieci i zajmowała się domem. W 1958 roku przyjechaliśmy do Chojny. Okres Świąt Bożego Narodzenia to szczególnie ważny dla nas czas. Z wyjątkowymi świętami związanych jest tak wiele zdarzeń, wzruszających spotkań rodzinnych, które nieodmiennie związane są z ciepłem rodzinnym, ubraną świątecznie pachnącą choinką, wspólnym kolędowaniem, dobrą nadzieją. Doczekaliśmy się czworo wnuków: Magdaleny, Małgorzaty, Jakuba, Mateusza. Prawnuków siedmioro: Natalia, Alicja, Józef, Marek, Michał, Jakub, Marysia. Siedemdziesiąt lat wkrótce minie, gdy w małym wiejskim kościele powiedzieliśmy sobie tak…

Syn Grzegorz z córką Magdą


Wspomnień Pana Adolfa Chmury wysłuchał autor tekstu Andrzej Krywalewicz we wrześniu, listopadzie 2023 roku.

Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszego artykułu nie może być powielana ani rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób (elektroniczny, mechaniczny), włącznie z fotokopiowaniem oraz kopiowaniem przy użyciu wszelkich systemów bez pisemnej zgody autora

Państwo Adolf i Maria Chmura oraz autor publikacji podczas spotkania w domu gospodarzy. IX 2023 rok.

Prześlij komentarz

Nowsza Starsza