Nigdy nie zapomnę przykrych wydarzeń z okupacyjnej wiejskiej szkoły.

Czesław Rusiecki z rowerem na ulicy Kościelnej i Kościuszki w Trzcińsku-Zdrój. Autor nieznany, zdjęcie z prywatnego archiwum rodziny Rusieckich.

Urodziłem się w Krzywoszynie 11 lutego 1931 roku. Mama nazywała się Urszula Marcinkiewicz, ojciec Wincenty Rusiecki. Młodsza siostra Irena. Po jakimś czasie całą rodziną zamieszkaliśmy na Zagórzu — kolonii. Do miasta Baranowicze mieliśmy około 40 kilometrów. W pobliżu inną dużą miejscowością były Lachowicze. Za czasów zaborów, car zachęcał do osiedlania się na tych ziemiach. Obszary te karczowano i można było budować swoje domostwa. Nie pamiętam niestety, skąd dokładnie na te ziemie przybyli moi dziadkowie.

Krzywoszyn do 1939 roku był siedzibą gminy wiejskiej w województwie nowogródzkim. Budownictwo na tym terenie było drewniane. Z kolei lasy ciągnęły się kilometrami.

Wanda Krystyna Rusiecka nad Jeziorem Gorzelnianym w Naroście, 1953 -1954 rok. Fot. Czesław Rusiecki. Zdjęcie z prywatnego archiwum rodziny Rusieckich.

Później hrabia kupił maszynę parową na żelaznych kołach

Ojca z wojska wypuścili w 1918 roku. Po rozbiorach Polska wróciła do swojej państwowości, u nas bieda była niesamowita. Ludzie wyjeżdżali, organizowano wyjazdy na zachód „za chlebem”. Ojciec wyruszył do Francji, tam dwa lata pracował u miejscowego rolnika. Za zarobione pieniądze, trzy hektary ziemi kupił, wybudował na środku ziemi domek drewniany. Mój tata dodatkowo dorabiał, pracował u leśniczego, był furmanem i woził hrabiego. Opowiadał, że kiedyś zawiózł gajowego, na spotkanie, gdzie wódkę popijali. O nim nie pamiętali, siedział do późna w nocy, koni pilnował, żeby chociaż herbatą poczęstowali – wspominał rozżalony Wincenty. Później hrabia kupił maszynę parową, na żelaznych kołach i prądnicę. Posiadał on także majątki, zabudowania w Krzywoszynie oraz Rzepichowie. Ojciec drzewo tam ciął na klocki i spalał pod napełnionym drewnem kotłem, doprowadzając wodę do wrzenia, dzięki czemu maszyna pracowała. W taki sposób sobie dorabiał, tak to się żyło.

Len sialiśmy, który następnie odkupywała pobliska Roszarnia, czyli oddział zakładu włókienniczego, zajmujący się przetwarzaniem słomy lnianej na włókna. Kobiety płótna przędły bez przerwy, matka siedziała i przędła. Taki obraz utkwił w mojej pamięci. Rozkładała na łące płótna, do wybielenia. Krótko przed drugą wojną światową, nieźle się powodziło naszej rodzinie. Swoją edukację miałem kontynuować w drugiej klasie 1 września 1939 roku, bo pierwszą klasę skończyłem przed wojną. Piękną pogodę pamiętam, jakby to było dzisiaj. Mieszkaliśmy w kolonii Zagórze, oddalonej o dwa kilometry od Krzywoszyna. Poszedłem do szkoły za klamkę łapię, zamknięte. Budynek szkoły był drewniany, parterowy. Zaglądam w okno i nic nie widzę, co jest? Myślę, przecież miał być początek roku szkolnego 1939/40. Zobaczyłem kobietę, która chodziła koło szkoły. Powiedziała – „Wojna się zaczęła, szkoła zamknięta”. Udałem się więc z powrotem do domu. Przechodziłem koło posterunku, w tym czasie samolot przeleciał, policjant z karabinem wybiegł na ulicę. Tak się skończyła moja nauka w drugiej klasie.

Wnętrze Kościoła filialnego pw. NMP Królowej Polski w Naroście. Lata 50 XX wieku. Fot. Czesław Rusiecki. Zdjęcie z prywatnego archiwum rodziny Rusieckich.

17 września 1939 roku przyszli Rosjanie no i koniec, nauka odbywała się już w języku rosyjskim, polskiego nie można było używać. Co więcej, zaczęły się wszelkie obowiązkowe dostawy żywności. Mleko należało zanieść do wyznaczonego miejsca, gdzie do początku wojny mieścił się punkt skupu. Podobnie było ze zbożem. W byłej kaplicy okupanci zorganizowali magazyn zbożowy. Komu wyznaczyli kontyngent, musiał oddawać. Żyliśmy cały czas w niepewności, czy nas zaraz nie wywiozą na Syberię. Suchary były wcześniej ususzone na ewentualną drogę. Mojej matki brat, był tylko gajowym, pochodził z Suchowicz (obecnie wieś w rejonie kalinkowickim obwodu homelskiego na Białorusi), on został wywieziony do Archangielska.

Właścicielem pałaców w Krzywoszynie i Rzepichowie był hrabia Potocki. Miejscowi różnie mówili o jego losach wojennych, jedni twierdzili, że trafił do niewoli sowieckiej, inni byli zdania, że świadomy niebezpieczeństwa uciekł z bliskimi. Pałac hrabiego w Rzepichowie wraz z budynkami gospodarczymi dla pracowników i ich rodzin, został podpalony. Przetrwał jedynie pobliski park z egzotycznym drzewostanem oraz stawami. Z kolei pałac w Krzywoszynie, w którym przed wojną znajdowały się pomieszczenia dla administracji, szczęśliwie ocalał.

Czesław Rusiecki w swoim mieszkaniu w Trzcińsku-Zdrój. Zdjęcie wykonane za pomocą samowyzwalacza. Lata 50 XX wieku.
Fot. Czesław Rusiecki. Zdjęcie z prywatnego archiwum rodziny Rusieckich.

W 1941 roku Niemcy zaatakowali ZSRR. W związku z czym przyszli na nasze tereny i podobnie, jak Rosjanie, ulokowali się w majątku hrabiego Potockiego. Żołnierze niemieccy bali się do lasów wchodzić z uwagi na partyzantów. Tylko czasem jak wiedzieli dokładnie, gdzie zgrupowanie jest zlokalizowane, to ich bombardowali. Po wiosce w dzień chodzili niemieccy żołnierze, a w nocy partyzanci wędrowali, aby zdobyć coś do jedzenia. Życie nasze zrobiło się straszne. Człowiek żył odtąd jak na bombie albo minie.

W pobliżu przebiegała wąskotorówka z Baranowicz do Krzywoszyna. Często partyzanci wysadzali na tym odcinku tory. W Krzywoszynie został kiedyś zbudowany wybetonowany schron, dosyć potężny, posiadał otwory strzelnicze do karabinu maszynowego. Drogi były gruntowe, nie było utwardzanych. Od drogi około stu metrów w las, w dwóch kierunkach Niemcy zrobili wycinkę, przesiekę umożliwiającą dojazd do schronu. Potrzebowałem kilkanaście metrów oddalić się od domu i widziałem ten schron oraz otwory strzelnicze na własne oczy. W nocy, gdy partyzanci strzelali w kierunku Niemców, oni „pruli” w odwecie z karabinów maszynowych w ich stronę. W naszym domu siedzieliśmy i obserwowaliśmy smugę ogni. Strach był jak licho, czy przypadkiem strzecha pokrywająca dachy, nie zapali się, domy przecież były drewniane, a ściany domów z łatwością mogły zostać przebite przez pociski. Jak przestawali strzelać do siebie, kładliśmy się do łóżek, jednak często do rana nie mogliśmy zasnąć. Kiedyś do strzelaniny doszło w ciągu dnia. Partyzanci na łące, gdzie rzeka płynęła, strzelali do Niemców znajdujących się na szutrowej drodze. Pracowałem wówczas w polu, strzały, pociski gwizdały nad moją głową. Upadłem twarzą w bruzdę, pomiędzy rosnącymi ziemniakami. Leżałem, tak długo, aż ucichły strzały. Cały czas człowiek żył w strachu.

Czesław Rusiecki w domu rodzinnym w Naroście. Zdjęcie wykonane za pomocą samowyzwalacza. Lata 50 XX wieku. Fot. Czesław Rusiecki. Zdjęcie z prywatnego archiwum rodziny Rusieckich.

W Baranowickim powiatowym szpitalu przebywałem jeszcze przed wojną, gdy zachorowałem na zapalenie płuc. Ojciec na plecach zaniósł mnie wówczas do stacji kolei wąskotorowej. Pamiętam specyficzne opatrunki, na ranę gaza i papierem toaletowym owijali. Zapamiętałem także, że bandaże po użyciu były prane, najprawdopodobniej w rywanolu, bo żółte były. Ozdrowieńcy musieli zwijać bandaże z powrotem, aby ponownie można było ich użyć. Dokąd się gorączka utrzymywała – leżałem, później chodziłem po korytarzu. W Baranowickim szpitalu przebywałem także w czasie wojny, miało to związek z wypadkiem, który wydarzył się w szkole. Żołnierz niemiecki przyszedł do jednej z klas,
o czym opowiem zaraz.

Za okupacji hitlerowskiej, Niemcy zajęli naszą szkołę w Krzywoszynie, ośrodek zdrowia tam urządzili. Wyrazili jednak zgodę, by nasza edukacja była kontynuowana w dwóch pomieszczeniach w prywatnym domu. Nauka odbywała się w języku białoruskim. Białorusinów było więcej niż Polaków. Wrócę teraz do tej przykrej historii, która rozegrała się w naszej szkole.

Pamiętam nagle w trakcie lekcji, wpadł żołnierz niemiecki z siekierą oraz karabinem. Siekierę zabrał rolnikowi po drodze. To zdarzenie miało miejsce w zimę. Do nauczycielki „coś świergotał”. Ona – „Nie rozumiem, nie rozumiem”. Kobieta nagle, gwałtownie wybiegła z klasy, żołnierz wyleciał za nią. Na całe swoje szczęście, była zdecydowanie szybsza od tego Niemca. Nieproszony, agresywny żołnierz, którego zachowanie wskazywało, że można spodziewać się po nim wszystkiego, wrócił na nasze nieszczęście do klasy. W kierunku kolegi mówił coś po niemiecku, poddenerwowany gestykulował rękoma. Młodzieniec przerażony wyjaśniał, że nic nie rozumie. Nagle ten żołnierz, jak się siekierą zamachnął. Pomyślałem, że jeśli zamierza uderzyć nią w kolegę to po nim. Jednak na całe szczęście tak się nie stało. W ławce obok mnie siedział chłopak, nagle skoczył do drzwi, chciał uciekać. Szaleniec odwrócił się w jego kierunku, złapał go za kołnierz, rzucił w kąt. Przerażony siedział na podłodze i przyglądał się dalszemu rozwojowi sytuacji. Po chwili niezrównoważony żołnierz strzelił do innego ucznia, który miał wielkie szczęście, kula się tylko lekko prześliznęła, trochę krwi pojawiło się na jego głowie, nic więcej. Gdyby kula trafiła centymetr niżej, czaszkę by mu rozłupało. Ja siedziałem bokiem, patrzyłem na kolegę, co się stało, gdy nagle ten żołnierz wystrzelił w kierunku koleżanek. Potem do mnie strzelił, ręką się zasłoniłem, wiadomo odruch. Po jakimś czasie pomyślałem, całe szczęście, że się zasłoniłem ręką, to spowodowało wyrzut ręki, cofnięcie. Kula przeszła przez łokieć, wyrwało „kawałek” mięśnia ze stawu barkowego. Poczułem drętwienie lewej ręki, ale bólu absolutnie. Nie wiem, czy ze strachu, sam nie mam pojęcia. Moje ubranie było poszarpane. Nagle dziewczynka, która miała brzuch rozpruty, zapytała słabym głosem – „Czy ja żyję?”. Dosłownie tak powiedziała. Do samej śmierci tego nie zapomnę. Minęło jeszcze kilka minut ciszy, po dziecko przyszedł jakiś cywil. Ja wyszedłem z torbą na dwór, przypomniałem sobie, że kałamarza nie zabrałem. Zawróciłem się z powrotem, czułem coraz większe ciepło w rękawie. Patrzę, a tu zwisają skrzepy krwi. Wyszedłem na ulicę, słabo zaczęło mi się robić, czułem, że zaraz zemdleję. Nagle miejscowy rolnik, który przejeżdżał saniami, nie wiem, czy on był zorientowany, w tym, co się wydarzyło na terenie szkoły. Zobaczył, jak słaniam się na nogach. Zdecydowanie zatrzymał konia, z natężeniem przez chwilę patrzył na mnie, powiedział: - „Szybko kładź się na sanie!”. Zawiózł mnie do ośrodka zdrowia. Przywieźli jeszcze dwie dziewczynki, miały poranione łydki. Ta dziewczynka ranna w brzuch zmarła w trakcie drogi do szpitala. Przerażające, że jeszcze jedna koleżanka zmarła również w klasie.

Małżonka Krystyna Wanda Rusiecka wraz z kuzynkami w pobliżu rozwidlenia dróg do Chojny i Gogolic. Narost lata 50 XX wieku.
Fot. Czesław Rusiecki, zdjęcie z prywatnego archiwum rodziny Rusieckich.

Zawieźli nas do Lachowicz. Przyjechała sanitarka, taka wojskowa, do Baranowicz, do tamtejszego szpitala nas zawieźli. Ten transport organizowali Niemcy. Oni się tłumaczyli, tym, że ich żołnierz, szału dostał. W szpitalu wzięli mnie pod prysznic, przebrali w piżamę, zawieźli na salę. Pomieszczenia dla chorych Niemców były oddzielone. Trafiłem do sali, gdzie leżeli obcokrajowcy, między innymi Polak z ranną nogą, nie pamiętam dziś jego imienia i nazwiska. Niefortunnie szlaban kolejowy, został zbyt szybko otwarty w efekcie czego, lokalny pociąg wjechał wprost w jego maskę samochodu. W sali przebywali z nim jeszcze Madziar i Białorusini. Na kalectwo się tutaj napatrzyłem, sale były pootwierane. W jednym z pomieszczeń leżał młody mężczyzna, dwadzieścia kilka lat, bez nóg i bez rąk. Patrzył na mnie, po czym głośno powiedział po niemiecku: „Chodź, chodź tutaj!”. Zrozumiałem, że prosił, abym mu papierosa z szuflady wyciągnął i podpalił. Tak zrobiłem, podpaliłem oraz podałem. On wówczas kazał mi się ciastkami poczęstować. Jako dwunastolatek łatwo się niemieckiego nauczyłem. Pytał się mnie, co się stało, że ranną rękę mam w gipsie. Opowiedziałem mu o tym, co wydarzyło się w szkole.

W lokalnej prasie podjęli się obrony niezrównoważonego niemieckiego żołnierza. Napisali, że cała jego rodzina, dzieci, rodzice, żona, zginęli w wyniku uderzenia pocisku, bomby, w budynek, w którym przebywali najbliżsi sfrustrowanego faszysty. Koniec końców był taki, że ten niemiecki żołnierz, został przeniesiony do innej jednostki wojskowej.

Ze szpitala wracałem z mamą pociągiem, który zatrzymywał się w Baranowiczach. Za lokomotywą była doczepiona, obciążona platforma, która w razie najechania pociągu na minę, stanowiła zabezpieczenie przed jego wykolejeniem. Pamiętam, że jedyny wagon z drewnianymi ławkami, wypełniony był gestapowcami i dymem tytoniowym. Gdy próbowaliśmy się dostać do wagonu, to jeden z Niemców nas wypchał. Mama pokazała dokument ze szpitala, nie podziałało, wypędził nas, dokument podarł. Drogę spędziliśmy na platformie na zewnątrz w okropnym zimnie. Kucnęliśmy, trzymaliśmy się barierek, które zabezpieczały transportowane drewno. Dojechaliśmy do Krzywoszyna jako jedyni pasażerowie, nikogo więcej nie było. Pociąg z zadymionym wagonem gestapowców pomknął dalej.

Czesław Rusiecki nad Jeziorem Gorzelniane w Naroście. Lata 50 XX wieku. Autor nieznany, zdjęcie z prywatnego archiwum rodziny Rusieckich. 

Niemcy w czasie okupacji przyjeżdżali dużym wozem, zbierać od ludzi zboże. Cepami się wówczas młóciło, nie było maszyn. W naszej stodole na klepisku leżały dwa worki zboża przykryte słomą. Gdy zatrzymali się na naszym podwórku i zażądali od ojca zboża, on łagodnie wyjaśnił, że nie ma jeszcze namłóconego. Poszli, sprawdzili, słomę zrzucili, znaleźli zboże. Wówczas ojca żołnierz niemiecki pięścią uderzył w tył głowy, w kark. Ja stałem obok, byłem świadkiem tego zdarzenia. Niemcy zaraz dokumentów zażądali od taty. W efekcie tego przykrego zajścia okupanci Wincentego wywieźli do Rzeszy na roboty. Rozpacz w domu zapanowała niesamowita. Nie mieliśmy przez długi okres pojęcia, czy tata żyje. Po jakimś czasie list przyszedł, że Wincenty pod Rostockiem pracuje w gospodarstwie. Skąpe jedzenie tam było, pracował przy dojeniu krów, gdzie zawsze miał okazję po cichu mleka się napić. Wrócił do domu „na jesieni” po zakończeniu wojny.

W Krzywoszynie była kaplica dla katolików, cerkiew dla prawosławnych. W większości tam mieszkali Białorusini. Biednie się żyło. Dnia nie było, aby jakaś kobieta „chustą przewiązana”, nie żebrała. Chodzili od domu do domu, stukali do drzwi, prosili o jałmużnę. Matka to dała kawałek słoniny inny razem trochę chleba. Nie było znaczenia Białorusin czy Polak, żyli ludzie bardzo skromnie. W czasie wojny należało zachować zgodne relacje sąsiedzkie. Gdy zdarzyło się, że Niemcy zatrzymali kogoś z mieszkańców, za jakieś przewinienie. Ludzie zbierali słoninę, jajka. Jeden z miejscowych znał niemiecki, zresztą pochodzenie takie miał, Rosenberg się nazywał, pośredniczył. Niemcy przepadali za słoniną i jajkami. Kiedyś opowiadali ludzie, że żołnierze niemieccy, na pobliskiej łące z ptasich gniazd zabierali jajka, tak przepadali za nimi. Można się było z nimi wymienić. Chleb smażony na smalcu, hermetycznie zapakowany wymieniali na jajka i słoninę.

Koniec wojny mojego ojca zastał w Rostocku, gdzie został wcześniej wywieziony, o czym wspomniałem. Ojciec z kilkoma kolegami z Białostockiego, wzięli furmankę, zapakowali na nią rzeczy i tak jechali do Polski. Po drodze zostali zatrzymani przez Rosjan, ojca zaciągnęli do pędzenia koni z Niemiec do Rosji. Gdy dotarł ze zwierzętami do Baranowicz, to dopiero został zwolniony do domu.

Wincenty Rusiecki w domu w Naroście. Lata 50 XX wieku. Fot. Czesław Rusiecki. Zdjęcie z prywatnego archiwum rodziny Rusieckich. 

Z Białorusinami żyliśmy dobrze jak to sąsiedzi. Gdy wyjeżdżaliśmy na zachód, to trzeba było się ze wszystkich obowiązkowych dostaw rozliczyć. Ileś kilogramów tytoniu nam brakowało, wówczas młody człowiek, który miał się ożenić i chciał zająć nasz dom, załatwił nam brakujący tytoń. Później także furmanki zorganizował do transportu. Z Lachowicz wyjechaliśmy w lutym 1946 roku. Dobytek zapakowaliśmy na kilku furmankach. Ojciec skrzynię zbił, sucharów zasuszyliśmy, w skrzyni warstwy układaliśmy. Nie mieliśmy pojęcia, jak dużo czasu będzie trwała droga w nieznane. Ludzi nie za dużo oczekiwało na przyjazd pociągu, bo Polaków tutaj mało mieszkało. Część rodaków zdecydowała, że pozostanie, żyją tam ich przodkowie, do dzisiaj. Na stacji kolejowej kilka wagonów podstawili. Ojciec w skrzyni wcześniej ułożył chleb, słoninę zasoloną. Całe szczęście krowa była z nami, dzięki temu mieliśmy mleko. Pamiętam, że elementy metalowe od wagonu, później niektórym posłużyły do wykonania palenisk, gdy były dłuższe postoje pociągu. Po drodze nasz skład wielokrotnie się zatrzymywał, ponieważ inne transporty kolejowe jechały z różnymi urządzeniami technicznymi, wcześniej rozmontowanymi w Polsce w kierunku Rosji. Znam z opowieści świadków, jak urządzenia Browaru w Chojnie, zostały zdemontowane, później chaotycznie ustawione na pobliskiej rampie. Podobny los spotkał rozmontowane urządzenia drukarni w Dębnie. Czy zapamiętałem miasto, w którym pociąg się zatrzymywał? Tak, w Warszawie, między innymi był dłuższy postój. Matka świeże bułeczki, gdzieś tam kupiła. Stargard także zapamiętałem. Lokomotywa została od składu odłączona. W wagonach dłuższy czas mieszkaliśmy, oczekiwaliśmy. Ludzie chodzili, ja również wyruszyłem ciekawy i niespokojny. W pobliżu stacji jakaś fabryka była, drzwi otwarte, w środku maszyny, chodniki betonowe smarami pozalewane. Z fundamentów śruby wystawały. Zapach tych smarów i obraz opuszczonej hali utkwił w mojej głowie. Pamiętam, że starsi ludzie zbierali się na peronie, rozmawiali, w jaki sposób będą gospodarowali na ziemi, którą zapewne otrzymają. W większości w wagonach jechali w nieznane rolnicy z całymi rodzinami, kilka pokoleń pokonywało drogę na zachód. Wczesną wiosną opuściliśmy wagony na stacji w Godkowie. Kilka wagonów odłączyli, pozostałe odjechały wleczone przez potężny parowóz. Funkcjonował na stacji w Godkowie Państwowy Urząd Repatriacyjny. Gotowali dla nas zupy.

Czesław Rusiecki (w środku) wraz z kolegami w przypałacowym parku w Naroście. Autor nieznany, zdjęcie z prywatnego archiwum rodziny Rusieckich.

Po miesięcznej tułaczce z radością zajadałem się gorącą zupą. Ludzie rozchodzili się do poszczególnych wsi, wybierali puste mieszkania, które znaleźli. Najczęściej w poszukiwania wyruszali mężczyźni. Kobiety, dzieci, starsi, odpoczywali, nocowali w pomieszczeniach i korytarzach stacyjnych. Ojciec doszedł do Jelenina, jednak bliskość pobliskiego Godkowa uniemożliwiła znalezienie wolnego domu. Stąd najprawdopodobniej pieszo pokonał pięciokilometrową drogę polną do Narostu. Na skraju wsi znajdował się opuszczony domek pracowniczy, bo tam przedwojenny właściciel ziemi, pobudował dla swoich pracowników dwurodzinne domki. Zajęty przez tatę dom, był jeszcze niedokończony, świeże podłogi z desek, były jeszcze niepomalowane. W wybranym domu zajęliśmy połowę. Na podwórzu znajdował się chlewik. Ojciec, gdy znalazł dom, wrócił po nas do Godkowa.

W taki o to sposób sprowadziliśmy się do Narostu. Z odczepionych wagonów, tacy jak my tułacze zamieszkali w Mirowie, Godkowie Wieś, Jeleninie. W połówce domu zamieszkaliśmy, druga stała przez jakiś czas jeszcze pusta. Później przysłali mierniczego, geodetę, który pomiarów domu dokonywał. Pracowałem z nim, nosiłem tyczki, akcesoria specjalistyczne. Ojcu przydzielili siedem hektarów. Wiedziałem, jaka jest harówka na gospodarstwie, w rolnictwie. Po drugie mnie interesowała technika. Koledzy moi z Narostu poszli do Chełmu Górnego do pracy. Skorzystałem, że koledzy tam pracowali, poszedłem w swojej sprawie, zostałem przyjęty, również za pomocnika. Praca moja początkowo polegała na tym, że stałem na naczepie, włączałem i wyłączałem doczepiony pług. Skończyłem wówczas 19 lat. Pieszo chodziłem do Chełmu, później, gdy zarobiłem pierwsze pieniądze, kupiłem sobie rower. Powojenne rowery były specyficzne. W łożyskach od pedałów nie było kulek, tylko drut zgięty. Kierownica w czasie jazdy się ułamała, była za mocno przeszlifowana. Takie to były rowery. Koledzy podejmowali pracę między innymi jako kierowcy ciągników rolniczych, ursusów na żelaznych kołach. To były pierwsze ciągniki polskiej produkcji, skopiowane z niemieckich buldogów. Jazda na nich to męka: komin, tłok jak wiadro, huk niesamowity. Nie było mowy o specjalnej ochronie na uszy. W nocy, gdy spałem, przez cały czas ten huk słyszałem. Gdy pracowałem, to piasek wszędobylski był wszędzie: w ustach, włosach, uszach. Wiadomo, nie było kabiny. Kolce żeliwnych kół miały to do siebie, że piach unosiły w powietrze, wiatr wiał, piasek jak mąka opadał na człowieka. Po jakimś czasie przenieśli mnie do Witnicy. Otrzymałem na miejscu kwaterę. Ciągnikiem jeździłem do czasu otrzymania wezwania do wojska. W 1950 roku otrzymałem powołanie do Służby Polsce w 29 Brygadzie S.P. w Kamyce, nad rzeką Brynicą, w dzisiejszym województwie śląskim. Zostaliśmy ulokowani w namiotach wojskowych, na otwartej przestrzeni, można powiedzieć na polu, w pobliżu Brynicy. Wewnątrz znajdowały się prycze pozbijane z byle jakich desek, sienniki ze słomą. Pracowaliśmy przy wykopie nowego, dwukilometrowego koryta rzeki Brynicy. Prace miały na celu uszczelnienie koryta rzeki poprzez jego wybetonowanie w całości, zakładano, że dzięki pracom woda przestanie sączyć się do pobliskiej kopalni. Jesienią 1951 roku zostałem powołany do służby wojskowej czynnej 9 jednostce, 9 pułku piechoty w Pile. Tam też poznałem pułkownika Kuklińskiego, pełniącego wówczas funkcję dowódcy plutonu. Dobrze zapamiętałem jego wyraz twarzy, uśmiech, charakterystyczny sposób mówienia i noszenia czapki na bakier. Wobec żołnierzy był łagodny, lubił ten specyficzny dryl wojskowy.

Czesław Rusiecki wraz z kolegami wykonuje prace fizycznie przy korycie rzeki Brynica. Kamyce lata 50 XX wieku. Autor nieznany, zdjęcie z prywatnego archiwum rodziny Rusieckich.

Polubiłem stare miasteczko z brukowanymi, kamiennymi ulicami

Po odbyciu służby wojskowej powróciłem do Chełmu Górnego do pracy. Pamiętam, że jak z wojska wróciłem, to prosiłem o lżejszą pracę. Wspominałem, że praca na Ursusie była bardzo ciężka. W następnych latach podjąłem pracę w POM w Chojnie. Nie było wolnego ciągnika, pracowałem jako pomocnik kowala. Jako jeden z pięciu pracowników z Narostu, dojeżdżałem do zakładu na przyczepie ciągniętej przez ciągnik Zetor. Przyczepa była wymoszczona słomą. W ten sposób dojeżdżaliśmy codziennie. Latem do pracy docierałem rowerem. Kolejnym etapem w mojej karierze zawodowej, był angaż w Mleczarni w Trzcińsku-Zdrój, jako instruktor skupu. Początkowo odmawiałem podjęcia tego zatrudnienia. Po jakimś czasie zdecydowałem jednak, że zwolnię się w POM. Sąsiad z Narostu był kierownikiem działu skupu w mleczarni. Jak wspomniałem wcześniej interesowała mnie technika. W przedwojennym budynku mleczarni w Trzcińsku-Zdrój, znajdowały się czynne urządzenia; centryfugi, wirówki, kadzie, kotły, maselnice. Urządzenia sprawnie działały, dzięki czemu mogłem zaspokoić swoją ciekawość, poznać zasady działania tych maszyn. Przed wojną mleczarnia skupowała mleko, które w większości było wywożone pociągiem, który kursował przez Siekierki do Berlina. W nowej pracy na liczydle kulki przerzucałem, w ten sposób nauczyłem się liczyć, rozpisywać listy wypłat, kontrolować podległe zlewnie. Początkowo nadal dojeżdżałem do pracy, później w Trzcińsku-Zdrój, na ulicy Kościuszki otrzymałem mieszkanie. Polubiłem stare miasteczko z brukowanymi, kamiennymi ulicami.

Wanda Krystyna Rusiecka wraz z mężem Czesławem Rusieckim. Boże Narodzenie Narost 1955 rok. Autor nieznany, zdjęcie z prywatnego archiwum rodziny Rusieckich.

W 1955 roku ożeniłem się, moją żoną została urokliwa Krystyna Wanda z domu Wójcik, która pochodziła z Narostu. Zamieszkaliśmy wspólnie w otrzymanym mieszkaniu. Na świat przyszło dwóch synów: Roman i Piotr. Doczekaliśmy się dwóch naszych wnuków: Cezary i Jarosław oraz prawnuków: Szymon, Zuzanna, Martyna. Polubiłem swoją robotę. Do moich obowiązków należało, aby zachęcać ludzi do produkcji, jak największych ilości mleka. Było tak, że musiałem przez całą wieś przejść od domu do domu, aby skutecznie zorganizować skup mleka. Miałem ciekawość ludzi, otrzymałem służbowy rower. Gdy organizowałem zebranie w jednej z wiosek, byłem zmuszony nocować w danej wsi. Pamiętam w Łukowicach, głodny, zmęczony poprosiłem jedną gospodynię o mleko, chleb. Przez cały czas byłem w ruchu, pomiędzy rolnikami i punktami skupu mleka na poszczególnych wsiach i Mieszkowickim Zarządem Mleczarni. Początkowo samodzielna siedziba mleczarni znajdowała się w Trzcińsku-Zdrój, później podporządkowano nas zarządowi w Mieszkowicach. Część mleka pasteryzowanego obłożonego lodem w bańkach ładowano do wagonów. Następnie transportowano codziennie towar, w doczepionym wagonie, którego skład pasażerski jechał w kierunku Stargardu, a następnie do Szczecina na ulicę Jagiellońską do spółdzielni mleczarskiej. Co było dalej, przewóz mleka odbywał się w specjalistycznych cysternach.

Jan Jankowski w wozie strażackim. Narost lata 50 XX wieku. Autor nieznany, zdjęcie z prywatnego archiwum rodziny Rusieckich.

Leon Jankowski w środku wioski Narost, lata 50 XX wieku. Fot. Czesław Rusiecki, zdjęcie z prywatnego archiwum rodziny Rusieckich.

Czesław Rusiecki nad Jeziorem Gorzelniane w Naroście. Lata 50 XX wieku. Autor nieznany, zdjęcie z prywatnego archiwum rodziny Rusieckich.

W Trzcińsku-Zdrój robili masło, twarogi, kefir. Mleko sprzedawane było luzem, pasteryzowane dwuprocentowe bezpośrednio z bańki. Powstały specjalistyczne sklepy, między innymi w Chojnie, Trzcińsku-Zdrój, gdzie sprzedawała moja żona. Rozpoczęto w Trzcińsku-Zdrój produkcje serów pleśniowych Rokpol, to był wówczas jedyny producent w całym województwie szczecińskim. W Chojnie zdarzył się przypadek, że do miejscowego posterunku milicji wpłynęło w krótkim czasie kilka zawiadomień o sprzedaży spleśniałego sera. Kierownik produkcji został zobowiązany do osobistego wyjaśnienia i przedstawienia etapów produkcji pleśniowego sera. Odszedłem na emeryturę w 1989 roku.

Na wschodzie urzekała mnie przyroda. Po dziś dzień pamiętam poranki, gdy jako kilkulatek wychodziłem na bosaka na podwórko. Pachniało wiosną, świeżością, roślinnością. Żyto było posiane. Do dzisiaj tęsknię za miejscami związanymi z odkrywaniem przeze mnie zakamarków mojej rodzinnej wioski, ciszą, zapachami natury.

Podziękowania dla Pani Agnieszki Kowalskiej ze Strzeszowa za umożliwienie poznania i wysłuchania wspomnień Pana Czesława Rusieckiego, za wsparcie i życzliwość.

Wspomnień Pana Czesława Rusieckiego wysłuchali współautorzy tekstu Michał Dworczyk i Andrzej Krywalewicz w styczniu 2024 roku.

Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszego artykułu nie może być powielana ani rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób (elektroniczny, mechaniczny), włącznie z fotokopiowaniem oraz kopiowaniem przy użyciu wszelkich systemów bez pisemnej zgody autora.

Prześlij komentarz

Nowsza Starsza