Opowieść z Gądna. Krowa – walizka – dwoje dzieci

Fot. 1. Zofia Bębnowska zdjęcie portretowe, 1958 rok. Autor nieznany, zdjęcie z prywatnego archiwum Zofii Bębnowskiej.

Krowa – walizka – i dwoje dzieci

Nazywam się Zofia Bębnowska. Urodziłam się 8 września 1929 roku w Gradysku (Hradys'k, obwód wołyński), była to duża wioska, bardzo duża wioska. Mama Katarzyna z domu Jasiuk (urodzona była w 1910 roku), tata Marcin Świstek (urodzony był w 1904 roku). Młodszy o dwa lata brat Władysław już nie żyje. Gdy zmarł w 1995 roku, zostałam sama. Blisko naszej rodzinnej wsi znajdowały się dwa większe miasta; Maniewicze (obwód wołyński) oraz Łuck (obwód wołyński)

Fot. 2. Mama Katarzyna Świstek. Gądno, początek lat 60-tych. Autor nieznany, zdjęcie z prywatnego archiwum Zofii Bębnowskiej.

Wioska miała charakter rolniczy, mieszkali w niej prawie sami Ukraińcy. W osadzie było trzech zamożnych gospodarzy – wiadomo Ukraińców. Gdy po zimie przychodziła wiosna, brakowało ziemniaków oraz zboża. Ludzie mogli wówczas liczyć na wsparcie jednego z tych majętnych gospodarzy, lecz za otrzymane produkty musieli iść odrobić u niego w polu.

Nasza szkoła była drewniana, w większości chodziły do niej dzieci ukraińskie. Nauczycielem był również Ukrainiec, uczyliśmy się zresztą w tym języku. Pamiętam także, że przez naszą wioskę płynęła rzeka, nie przypomnę sobie dziś jej nazwy. Mężczyźni łowili w niej ryby za pomocą ręcznie zrobionych sieci. Tata kiedyś przyniósł do domu duże, ładne szczupaki. Obok osady było także jezioro, nad które chodziliśmy się kąpać, gdy przychodziły upały.

Rodzice posiadali sześć hektarów ziemi. Nasz drewniany dom, kryty był strzechą i stał z boku wsi. Wewnątrz pokój oraz kuchnia, tyle wszystkiego. Tatuś był zaradny, swoją ziemię obrabiał, a dodatkowo pracował jako cieśla. Po innych wioskach chodził z podręcznym zestawem narzędzi ciesielskich. Wykonywał konstrukcję wieńcową budynków i więźbę dachową. Rodzice w przydomowym gospodarstwie hodowali kury, dwie krowy, świniaki oraz konia. Moja mama z mleka robiła sery, pamiętam również, jak w drewnianej, okrągłej maselnicy ręcznie wytwarzała masło. W rodzinnym domu w Gradysku najadaliśmy się ziemniakami, barszczem z buraków i kapuśniakiem. Beczki z kiszoną kapustą oraz ogórkami, rodzice zapełniali latem, bądź z początkiem jesieni.

Fot. 3. Zofia Bębnowska i Tadeusz Bębnowski. Gądno, 1955 rok. Autor nieznany, zdjęcie z prywatnego archiwum Zofii Bębnowskiej.

W pobliżu wioski, na polu, stał czynny wiatrak

Dobrze pamiętam, bo blisko była nasza działka. Za dobrych czasów, gdy silny wiatr poruszał skrzydłami wiatraka, mama obrabiała ziemniaki i głośno krzyczała „Zosiu, tam nie biegnij, spójrz na mocne skrzydła wiatraka, jak Cię chwyci, to poniesie…” Po jakimś czasie zakazano korzystać z młyna wiatrowego, w którym mielono zboże. Trzeba było sobie jakoś radzić. Ojciec z sąsiadem przetransportowali wówczas duży kamień, rozłupali w połowie, dzięki czemu uzyskali dwa żarna do ręcznego mielenia zboża.

W Gradysku znajdowała się cerkiew prawosławna. Nasza rodzina jeździła do drewnianego kościoła katolickiego, który znajdował się w Maniewiczach. Tata do wozu zaprzęgał konie i tak podróżowaliśmy do tego kościółka. Pamiętam, że w tej świątyni rodzice wzięli ślub. W Maniewiczach mieszkali Polacy, Ukraińcy, ale szczególnie też dużo Żydów tam zamieszkiwało. To było ładne, duże miasteczko.

W naszej wsi dwie rodziny Żydowskie mieszkały. W pierwszej z nich rodzice mieli troje dorosłych dzieci, dwóch synów i córkę. Ich potomstwo wyjechało z Gradyska jeszcze przed wybuchem drugiej wojny światowej. Pamiętam, że ta rodzina miała bardzo ładny, wielki dom wraz z sadem. W pomieszczeniach mieszkania, na parterze prowadzili „duży” bar, taką restaurację. Jak ludzie chcieli posiedzieć to tam spędzali czas, piwko, kielicha wypili. Sprzedawca oferował wódkę na kieliszki oraz tradycyjnie w butelkach.

Druga rodzina Żydowska prowadziła sklep. W jego środku znajdowały się różne towary, wyłożone były produkty spożywcze, belki tkanin, materiały na metry. Nie zapomnę, jak każde dziecko pragnęłam słodyczy. Gdy kura zniosła jajka, braciszka brałam za rękę, w kieszeniach chowaliśmy zabezpieczone jajka i szliśmy do tego sklepu. Od właściciela za każde jajko otrzymywaliśmy, po kostce cukru. Nie znałam smaku czekolady, nie wiedziałam, co to jest.

Około sześć kilometrów od naszej wioski, znajdowała się miejscowość Trojanówka. Pamiętam, że jak mama udawała się do tego miasteczka pieszo, to zawsze ją prosiłam, aby mnie wzięła ze sobą. Chciałam je zobaczyć na własne oczy. Pomału, na piechotę pokonywałyśmy razem trasę. W Trojanówce znajdowała się cerkiew prawosławna, stacjonowało wojsko, byli także funkcjonariusze milicji. Z mamą chodziłam po licznych sklepach, w których zaopatrywała się w potrzebny dla rodziny towar, kupowała między innymi materiał do szycia i sukieneczki. Matka umiała ręcznie uszyć, przeszyć, chociaż nie miała maszyny do szycia. Jaka ja byłam zadowolona, cieszyłam się, gdy przymierzyłam nową sukienkę. Nasz tata późno wracał do domu, przez to często ojca nie widziałam, ponieważ mama „za dnia” do łóżka nas spać kładła.

Fot. 4. Zofia Bębnowska (z prawej stronie), Helena Figuła (w środku), Genowefa Hinkiewicz (z lewej). Gądno koniec lat 50-tych. Autor nieznany, zdjęcie z prywatnego archiwum Zofii Bębnowskiej.

Wyjadę do Ameryki

Moja babcia – Krystyna zmarła po urodzeniu dziecka. Dziadek Piotr związał się po raz drugi z kobietą, ożenił się z Ukrainką, on nie chciał, ale tak jemu doradzili. Poślubionej żonie było na imię Pelagia. „Fest babka”, masywna była, bardzo ładna, wiele sama potrafiła zrobić. Dziadek narzekał, że z nową żoną życie się nie układa, tak jak należy. Pelagia do karczmy, o której już wspominałam, chodziła dorabiać. Kiedyś tak powiedziała – „Wiesz co, trzeba coś z tym zrobić, życie nam wspólne nie wychodzi”. Piotr przemyślał, spokój zachował. Po dłuższym namyśle odpowiedział – „Jeżeli nam się nie układa, wyjadę do Ameryki”. Pelagia u tych starszych Żydów, co karczmę prowadzili, pożyczyła pieniądze mężowi na drogę. Dziadek przysyłał później do domu dolary, by żyło nam się lepiej.

Ukrainka została w wiosce z malutkim dzieckiem – moją mamą Katarzyną. „Pelagia tak się rozpanoszyła”, że jeszcze dwoje dzieci urodziła dla innego mężczyzny. Ze wspomnień wiem, że dla mamy nie była dobra. Dziadek kiedyś napisał list z Nowego Jorku do Katarzyny (mojej mamy), pytał, dlaczego nie odpisuje na jego korespondencję. Wspominał, że zawsze do przesyłki dołączał zarobione dolary. Piotr Jasiuk po jakimś czasie do Argentyny, dokładnie – Buenos Aires wyjechał. Tam założył nową rodzinę. Niejednokrotnie się zastanawiałam, kim była żona i dzieci dziadka. Chciałam napisać, zacząć poszukiwać. Coś zawsze stawało na przeszkodzie, jakby tak miało być.

Fot. 5.  Zofia Bębnowska (z tyłu) na motorze wraz ze znajomymi. Szczecin, koniec lat 50-tych. Autor nieznany, zdjęcie z prywatnego archiwum Zofii Bębnowskiej.

Tatę zabrali na wojnę w 1939 roku

Gdy podszedł do drzwi, uczepiłam się taty, mówiłam błagalnie – „Tatusiu, ja Ciebie nie wypuszczę”. Odpowiedział – „Idź dziecko, ja wrócę”. Stał jeszcze chwilę, patrzył przed siebie. Jak poszedł, tak poszedł… Z wioski wszyscy mężczyźni w sile wieku poszli na wojnę.

Na początku wojny sowiety, później hitlerowcy. Przyszedł do nas kiedyś taki Niemiec, popatrzał, popatrzał. Mama była przerażona. Nagle ten mężczyzna woła „kluk”. Katarzyna „przynosiła różne przedmioty znajdujące się w mieszkaniu, to przyniosła, to coś jeszcze przyniosła”. To zdarzenie dobrze pamiętam. Niemiec kiwał głową, nie rozumieli się, on powtarzał, śmiał się i nadal bezskutecznie podpowiadał, czego potrzebuje. W pewnej chwili wskazał na półkę, na której stała waza pełna jajek. Wówczas się wyjaśniło, czego szukał. Mama zdjęła naczynie pełne jajek, położyła na stół i zaczęła przekładać jajka do innego pojemnika. Żołnierz jedno z jajek rozbił, wypił jednym haustem, coś znowu mówił. Pamiętam, do dziś, jak się śmiał. Niemcy chodzili z takimi „pałami” od domu do domu. Bez znaczenia, czy Polak, czy Ukrainiec, jednakowo ich traktowali, werbowali do pracy w lesie. Opornych uderzali po plecach.

W czasie wojny nastał czas obowiązkowych kontyngentów

W wiosce zlewnia mleka stała się umownym miejscem, gdzie trzeba było odstawiać mleko. Niemcy rekwirowali także zwierzęta, najczęściej krowy. W rodzinnym gospodarstwie uchowały się trzy krówki. Sołtys Ukrainiec wyznaczył nam do oddania dwie, tata zaprowadził, na wyznaczony plac zwierzęta, podobnie jak inni ludzie, każdy bał się konsekwencji. Została nam trzecia krowa, która na całe szczęście bardzo dużo mleka dawała, taka mleczna była. Po jakimś czasie znowu przyszedł sołtys do naszego domu. Zażądał tym razem wydania ostatniej krowy. Rad, nie rad, musiał tata odprowadzić i oddać ostatnią dostarczycielkę mleka. Mama tę krowę wcześniej wydoiła, wiadro wypełniło się dziesięcioma litrami mleka. Gdy tata prowadził zwierzę, to wzięłam braciszka za rękę, szliśmy za tatą i płakaliśmy za naszą krową. W taki oto sposób zostaliśmy pozbawieni mleka. Przymusowe dostawy bardzo utrudniały ludziom życie.

W sąsiedniej wiosce Trojanówce mieszkały siostry macochy, dorośli synowie wspomnianych kobiet przyłączyli się do policji, to znaczy do Niemców poszli. W wiosce żyły koleżanki mamy, Natalia i Nastia. Pamiętam kiedyś w naszym domu pojawił się jeden z tych policjantów, ostrzegał, aby mama nie oddalała się w kierunku wioski, gdzie mieszkały jej dwie koleżanki. W tym czasie przyjechali Niemcy, do tych kobiet, Natalii i Nastii. Nawieźli im ciast, ciasteczek. Jedna miała męża, druga była również mężatką, ale trudno mi dzisiaj powiedzieć, co się stało z jej mężem, bo mieszkała tylko z dziećmi. Niemcy zwabili wioskowe dzieci do domu. Nagle kilku uzbrojonych żołnierzy i sołtys wyprowadzili kobiety oraz dzieci pod płot. Padły strzały, pomordowali ludzi. Nieświadome początkowo kobiety, stały w niezbyt dużej odległości od miejsca, gdzie wydarzyła się ta tragedia. Jedna z nich błagalnie prosiła swoją matkę – „Babciu, babeczku weź Andrzejka zabierz”. Starsza kobiecina odpowiedziała – „Córeczko, nie pójdę, bo mnie zabiją”. Poszła jednak ta babcia, prosiła, rękę unosiła do góry, uniżenie prosząc. Znienacka padł strzał, nie przeżyła… Do drzwi naszego domu ktoś zastukał, to była sąsiadka. Przerażona mówiła i nagle przestawała, patrzyła w mamy oczy, aby po dłuższej chwili znowu, podjąć próbę opowiedzenia, o tym, co stało się w domu Nadii. Moja mama jak się zerwała, jak poszła, po prostu szału dostała. Biegła przed siebie po omacku, my za nią. Odwracała się i płacząc, przeraźliwe zawodząc, przestrzegała nas, abyśmy zostali. Tak to było… Później furmanka podjechała, kazali Ukraińcom zaprząc konie, wszystkich na wóz wrzucili. Biegałam, chodziłam, widziałam, jak leżeli, cała sterta zamordowanych. Jedna z kobiet była w ciąży, miała zaraz rodzić, gdy położyli ją na wóz, zapamiętałam, jak jej ręka przez pewien jeszcze czas się kołysała. Powieźli ich wszystkich na cmentarz. Wykopali jamę, wrzucali nieludzko pomordowanych do dołu.

Do naszej wioski przyjeżdżał pewien Żyd wraz z rodziną, wynajmował mieszkanie i dorabiał trochę u ludzi. Ta cała rodzina wyjechała przed wojną. Wieś zawczasu opuściły również dorosłe dzieci – Żydów, którzy prowadzili u nas sklep. Tych właścicieli los nie oszczędził, zostali pobici przez Niemców i wywiezieni na koniec wioski w kierunku Nowej Rudy. Tam był już przygotowany dół, do którego ich wrzucili, przykrywając słomą. Pamiętam dobrze, to wydarzenie. Ich sklep z towarem, został wówczas splądrowany przez mieszkańców. Po jakimś czasie tych Żydów ktoś z tego dołu wykopał, kto to był, nie wiem?

Niemcy obiecywali, że jak ktoś złapie Żyda, to otrzyma za to pieniądze. Przypominam sobie, że trzech takich wariatów, młodych chłopaków dokonało takiego czynu. W pobliskim lesie, ukrywali się Żydzi z różnych miast oraz wiosek. Trzech z nich wyszło w nocy z lasu, udali się w kierunku wioski, żeby zdobyć jakieś jedzenie, bo to była zima. Gdy ich pojmali, ci młodzieńcy z osady, to zaprowadzili od razu do sołtysa, a on im tak powiedział „jak złapaliście to sami ich prowadźcie”. Po kilku dniach od tego wydarzenia w nocy przyszli inni młodzi Żydzi. Dowiedzieli się, kto pojmał oraz wydał Żydów – Niemcom. Dokonali zemsty na tych młodych chłopakach. Dwóch z tych kawalerów już miało się żenić. Żydzi poprzebierali się wcześniej za policjantów i chodzili od chałupy do chałupy. Ojciec jednego z nich mówił, że u niego pełna chata Żydów, ale jego też zamordowali ci młodzi Żydzi w ramach odwetu.

Fot. 6. Zofia Bębnowska (z prawej) wraz koleżankami. Sanatorium w Ciechocinku, koniec lat 50-tych. Autor nieznany, zdjęcie z prywatnego archiwum Zofii Bębnowskiej.

Moja matka pomagała Żydom

Nasz dom znajdował się z boku wioski. W nocy przychodzili do nas z lasu Żydzi i pukali w szybę okna. Matka pytała wówczas, „co wy chcecie?” Pragnęli czegoś ciepłego do jedzenia dostać. Katarzyna wiedziała, co grozi ze strony Niemców, gdyby się dowiedzieli, że wspiera Żydów. Odpowiadała, że drzwi nie otworzy, ale zaraz coś uszykuje i przez okno poda. Dawała w butelkach oraz w garnku ciepły prowiant dla nich, po czym oni wracali do lasu. Kilka razy przychodzili jeszcze do naszego domu, żeby otrzymać jakieś jedzenie. Żydzi ukrywali się w lesie, który był niedaleko naszej chałupy. Ten las był w kierunku Nowej Rudy.

Nasze stosunki zaczęły się pogarszać z Ukraińcami już po wyjściu Niemców. Tak się chowaliśmy wówczas, że mama nie wiedziała, gdzie ja jestem. Z kolei ja nie wiedziałam, gdzie mama i brat. Nas ludzie nie chcieli tak chętnie przyjmować. Druga polska rodzina wyjechała z wioski jeszcze przed wojną. Przyszli wówczas do ojca, ten mężczyzna, którego nazwiska nie pamiętam, zajmował się rybami, był właścicielem stawów. W trakcie rozmowy ten Polak powiedział „My wyjeżdżamy”. Ojciec mu odpowiedział, my zostaniemy z rodziną, bo dobrze żyję z ludźmi.

Były słuchy, że Polaków mordują w innych wioskach. Ich nazywali „Bulbasze”. Jak byli „partyzany” (partyzanci) to pomagali ludziom. Matki koleżanka, Pryska – Ukrainka, zapukała w okno, ostrzegła nas, że będą chodzić po wioskach i mordować Polaków. Ktoś to chyba musiał wówczas usłyszeć lub zobaczyć. Pamiętam zima była, przychodzi ta macocha rano do mnie i mówi, idź Katarzyny szukać. Zapytałam, a gdzie ja ją znajdę? Idź szukaj, bo ja chodziłam, ale twojej matki nie znalazłam. Poszłam więc na wieś, patrzę na drzwiach jednego domu napisane, kto tam pójdzie, to zginie. Pomimo ogromnego strachu, otworzyłam drzwi, a tam leżał mężczyzna, jakby spał na łóżku. Jego głowa rozrąbana była na pół, chyba siekierą. To był dom tej Pryski. Zamordowali, tę Ukrainkę i jej męża, bo ostrzegli naszą matkę. To były porachunki pomiędzy Ukraińcami.

Tak jak wspominałam, ukrywaliśmy się u różnych ludzi

Gdy któregoś razu wróciliśmy rano do swojego domu, zastaliśmy chałupę otwartą. Wewnątrz nie było zachowanego porządku. Pamiętam, że moja mama poszła w tych ciężkich dla nas czasach, przed Bożym Narodzeniem, do Trojanówki, kupić sól?? Gdy wróciła szczęśliwie do domu, radość była ogromna. Wcześniej napaliłam w piecu, żeby ciepło było w chałupie. Matka podjęła wówczas decyzję i powiedziała do mnie oraz brata Władysława, „że nigdzie nie idziemy się ukrywać, zostajemy w domu, jest dziś tak przecież ciepło”. Nagle na podwórku zaczął szczekać pies, w oknach już stali, w drzwi stukali i krzyczeli, aby otwierać. Pamiętam, powiedziałam wówczas mamie „coś chciała, to zrobiła”. Ja im otworzyłam drzwi, Katarzyna nie dała rady – zemdlała. Wśród tych kilkunastu mężczyzn poznałam jednego, zwróciłam się do niego „wujek”. On odpowiedział jakby od niechcenia, że nas dzieci pozostawią w spokoju, lecz matkę zabiją. Od razu mu odpowiedziałam, przecież moja mamusia zanosi twoim dzieciom jedzenie. Ten Ukrainiec miał dwójkę dzieciaków w wieku może trzech lat. Zapytałam odważnie – „Kto da nam jeść? Nasz ojciec na wojnie, a ty nam matkę chcesz zabić”. Następnie padłam mu do kolan i prosiłam, żeby tego nie zrobił. Nakazał nam w pewnym momencie byśmy zaczęli się ubierać. Matka zapytała, po co mamy się ubierać? On krzyczał ubierać się i to już! Poprowadzili nas do takiego domu, w którym mieszkali Ukraińcy, kazali stanąć naszej trójce przy ścianie. Ta rodzina ukraińska siedziała w drugim pokoju. Jeden z mężczyzn, kolega naszego ojca, zaczął mamę bić, takim drągiem, a my z bratem musieliśmy na to patrzeć. Po jakimś czasie, ktoś zaczął pukać w okno, Ukraińcy zaczęli wówczas uciekać. Najprawdopodobniej bali się patrolu rosyjskich żołnierzy, których zadaniem było utrzymanie spokoju w wioskach. Sami ten dom opuściliśmy, lecz dopiero rano, bo mamę mocno pobili. Ta rodzina ukraińska, nie wyszła nawet zobaczyć, co się z mamą działo. Czy się bali? Tego nie wiem.

Nad ranem wróciliśmy do swojego domu, który był otwarty, splądrowany. Jak wspominałam, wcześniej nasz dziadek z USA wysyłał nam dolary i mieliśmy różne ubiory, które zostały zabrane, poniszczone lub podeptane. To był grudzień krótko przed Bożym Narodzeniem. Tak jak staliśmy, poszliśmy do macochy – Pelagii. Sąsiedzi, mówili do matki, zrób coś. Katarzyna zadecydowała wówczas, że uciekamy, porobiła takie „tumaczki chleb, coś do chleba, dała nam plecaki”. Tylko jak iść, jak bandy cały czas grasowały, baliśmy się strasznie. Przyszliśmy do Trojanówki, stamtąd może 1 km – 2 km była stacja, chcieliśmy dojechać do Maniewicz. Po dotarciu na dworzec zawiadowca Ukrainiec, wziął nas na stacje, gdzie było ciepło. Matka się go spytała jak się do Maniewicz dostać? On odpowiedział, że pociąg będzie, ale towarowy i nie wie, czy się zatrzyma na stacji. Na całe szczęście stanął, to był taki pociąg z platformami. Zawiadowca mówił do matki, jak stanie skład w Maniewiczach, to dobrze, jak nie, to zatrzyma się na stacji Sarny. Gdy przyszło nam schodzić z platformy, to nogi mieliśmy zamarznięte, na całe szczęście matce jakoś się udało nas ściągnąć. Udaliśmy się wówczas do Polaka – Zawadzkiego, który pochodził z naszej wioski, i wcześniej uciekł ze swoją rodziną do Maniewicz. Mieszkał blisko placówki NKWD i powiedział, że zaraz będzie wyjeżdżać na Zachód, lecz wagony były jeszcze zamarznięte. Jego dom miał zostać zajęty przez innych Polaków, którzy także uciekali w obawie o swoje życie. Przyjął nas, ale kazał matce iść się zameldować na posterunek. Po kilku dniach do Maniewicz przyjechał z naszej wioski sołtys Ukrainiec. Pomógł nam, przeniósł nas do innego domu, w którym mieszkaliśmy do 1946 roku wraz z Ukraińcem, który był fryzjerem i z jego synem. Udało nam się przeżyć, dzięki temu, że ludzie z pobliskiej wioski, zaprzyjaźnieni Ukraińcy, przywozili nam świadomie jedzenie, bo wiedzieli, że ukrywamy się w Maniewiczach. Z otrzymanego wsparcia matka robiła na przykład kotlety, które sprzedawałam na stacji kolejowej. Chodziłam tam zresztą codziennie wypatrywać ojca. Pamiętam taką sytuację, stanął pociąg osobowy i przychodzi żołnierz rosyjski, prosi bym weszła do pociągu – bałam się. On mówił, po rosyjsku, ja go rozumiałam. Tłumaczył, że chce kotlety także dla innych swoich kolegów z wagonu. I pyta po ile je sprzedaje? Ja mu odpowiedziałam, że po 5 rubli za sztukę, on dał po 10 rubli, jaka ja byłam szczęśliwa.

Fot. 7. Zofia Bębnowska (pierwsza z prawej) wraz ze znajomymi z turnusu. Park Zdrojowy w Ciechocinku, koniec lat 50-tych. Autor nieznany, zdjęcie z prywatnego archiwum Zofii Bębnowskiej.

Koniec wojny zastał nas w Maniewiczach

Po jakimś czasie na stacji kolejowej, patrzę a tu wychodzi mój ojciec – po cywilu. On wiedział, że my uciekliśmy do Maniewicz. Tam jakieś kontakty musiał posiadać, ponieważ dobrze orientował się, gdzie się ukrywamy. Matka jak go zobaczyła, to zemdlała. Tata jako kawalerzysta, nie został na całe szczęście ranny podczas drugiej wojny światowej. Pamiętam, że jak poszedł na wojnę, to matka kazała nam się modlić trzy razy dziennie, żeby tatuś wrócił cały.

Ojciec poszedł zgłosić nasz wyjazd na zachód, dużo ludzi już wyjechało wcześniej. Z Maniewicz, nie mieliśmy za bardzo co ze sobą zabrać. Pamiętam, tę Ukrainkę, co w naszym domu mieszkała, bo jej dom się spalił, jak Niemcy bombardowali. Ona nam tę jedną krowę utrzymała, a następnie przyprowadziła na stację do Maniewicz przed naszym wyjazdem. W zimie coś trzeba było wymyśleć, żeby krowa przeżyła. Obok mieszkał taki Ukrainiec i miał stajnie, ludzie z naszej wioski przywozili siano, dzięki temu udało się ocalić tę krowę.

Wyjechaliśmy na Zachód pociągiem towarowym z krytymi plandekami, razem z innymi. Ludzie z pobliskich wiosek siano przywozili i zrzucali na stacji, by jakoś pomóc. Część osób zabrała ze sobą krowy, kury, konie. Czekaliśmy kilka dni w Maniewiczach na wyjazd. Zachowałam w pamięci fakt, że z nami w wagonie podróżowała ciężarna kobieta. Nie pamiętam dziś jej imienia i nazwiska oraz jej dalszych losów. Jechaliśmy przez długi czas, postoje były między innymi w szczerym polu. Wówczas wykorzystywaliśmy to, aby nakarmić, napoić zwierzęta. Był z nami w transporcie, taki przewodnik, który mówił wcześniej, żeby wziąć ze sobą kilka cegieł, aby mieć na czym ugotować coś do jedzenia. Pamiętam, że jedliśmy zupę – trochę kaszy gryczanej i ziemniaki.

Gdy przyjechaliśmy do Jagodzina, byliśmy przed granicą. Wówczas chodził od wagonu do wagonu ten przewodnik i mówił, kto ma ruskie pieniądze, to obok jest bazar, tam można sobie coś kupić do jedzenia. Mama miała trochę rubli, kupiła grzybów, jagód suszonych, po to, aby te pieniądze wydać. Dojechaliśmy do granicy i pociąg stanął. Kontrolerzy chodzili, sprawdzali między innymi, czy w sianie nie zostało coś schowane. Wielu Ukraińców chciało uciekać razem z nami.

Dotarliśmy do stacji kolejowej w Godkowie w 1946 roku

Parowóz odczepił się od składu. Ktoś przyszedł, powiedział „dalej nie jedziemy, idźcie sobie szukać nowych domów”. Tata szedł z frontem i upatrzył sobie wcześniej gospodarstwo oraz dom w Trzebiatowie. Nie był zainteresowany pozostaniem i zamieszkaniem w Gądnie. Koleje losu potrafią czasami zaskoczyć. Po wielu latach wnuczka naszej bohaterki, Marta, poznała chłopaka z Trzebiatowa. Okazało się, że jego babcia mieszka w tej samej osadzie, w której niegdyś chciał osiedlić się ojciec Pani Zofii.

Gdy zamieszkaliśmy po wojnie w Gądnie, wioska sprawiała wrażenie opuszczonej. Co ciekawe, mieszkali w niej jeszcze Niemcy, którzy z różnych przyczyn życiowych odwlekali decyzję o wyjeździe.

Fot. 8. Zofia Bębnowska (po lewej) wraz z koleżanką Olgą. Sanatorium Połczyn–Zdrój, 1960 rok. Autor nieznany, zdjęcie z prywatnego archiwum Zofii Bębnowskiej.

Moja koleżanka Franciszka

Czas powojenny kojarzy mi się ze stabilizacją Nasza rodzina na zakupy jeździła do Morynia, lecz częściej wybieraliśmy się do Chojny na bazar obok zniszczonej katedry. Dzięki tej jednej krowie, którą ze sobą przywieźliśmy, sprzedawaliśmy nabiał w Chojnie i w Szczecinie. Rodzice „mieli jedną krowę, jedną walizkę oraz dwoje dzieci”. W Gądnie żyliśmy z gospodarstwa, do szkoły oraz kościoła chodziliśmy do Morynia. Miasteczko w czasie wojny nie ucierpiało. W Gądnie poznałam Franciszkę, myślę, że warto, abym w tym miejscu opowiedziała, kim była ta bliska mi osoba. Przyjechała do naszej wsi jako panienka z centralnej Polski jeszcze przed wojną. W Gądnie zapoznała przyszłego męża – Niemca, nazwisko jej przez to brzmiało Hooker, powojenni urzędnicy spolszczyli na Hoczyńska. Trudno jest mi dzisiaj powiedzieć, kim był wybraniec Frani, miejscowym gospodarzem czy robotnikiem zatrudnionym w jednym z gospodarstw. W czasie drugiej wojny światowej został zmobilizowany do hitlerowskiej armii i już nigdy nie powrócił do Gądna do swojej ukochanej.

Franciszka miała trójkę dzieci, starszego syna urodziła, gdy była jeszcze panienką. Kolejną dwójkę tj. syna i córkę miała już z tym Niemcem. Synowie jej wyjechali do Niemiec, nie pamiętam już dziś, w jakich to było latach, z kolei Ela (córka) została razem z matką i ciotką tj. (siostrą Franciszki), która przyjechała po wojnie do Gądna.

Tak jak wspominałam, we wiosce mieszkali jeszcze Niemcy, pamiętam taką Olgę i starszego mężczyznę, do którego ludzie zwracali się August. Spędzali oni razem z Franią wiele czasu, sprawiali wrażenie nierozerwalnych przyjaciół. Wspólnie z nimi miałam okazję zobaczyć opuszczony pałac w Gądnie. W środku znajdowały się duże, wysokie pomieszczenia, z pięknymi kolorowymi ścianami. Mebli już nie było, tylko pojedyncze rzeczy, z których zapamiętałam pianino, kredens, komodę. Naszym przewodnikiem w trakcie zwiedzania zakamarków pałacowych był nieoceniony August, który po jakimś czasie wraz z Olgą podjął decyzję o wyjeździe zza Odrę.

Zapamiętałam Franciszkę, ponieważ zawsze ciekawie, z widoczną radością na twarzy wspominała czasy przedwojenne, gdy zakochała się z wzajemnością w miejscowym Niemcu. Opowiadała między innymi, jak w czasach przedwojennych, organizowano nad pobliskim jeziorem targi rybne. Zjeżdżali się wówczas mieszkańcy Berlina z rodzinami oraz handlarze ryb.

Moja koleżanka dzieliła się również wspomnieniami z okresu, gdy w Gądnie przebywali Rosjanie. Jej córka – Ela, została wówczas zgwałcona przez jednego z sowieckich żołnierzy. Gdyby tego było mało, zaraziła się także chorobą weneryczną, którą leczyła w szpitalu w Kostrzynie. Rosjanie na naszym terenie doprowadzili do jeszcze jednej tragedii, która miała miejsce w Młynarach. Historię tę zapamiętałam, dzięki Frani, która przerażona, przyszła, powtarzała chaotycznie, że w pobliskim domu jest krew na suficie. To było mniej więcej tak. Pod jednym dachem dwie rodziny zamieszkały, które przyjechały ze wschodu tym samym pociągiem, co my. Kobieta, która pochodziła z jednej z tych rodzin zachorowała i przebywała przez jakiś czas na oddziale szpitalnym w Kostrzynie. W czasie jej nieobecności zostali bestialsko zamordowani jej najbliżsi. Przypadek sprawił, że ta kobieta powróciła ze szpitala do Gądna późnym wieczorem. Zaszła wówczas do Frani i poprosiła, aby razem z nią udała się do jej domu. Frania była świadoma tragedii, jaka wydarzyła się w tamtym budynku, gdyż mordem tym żyła cała okolica. Nie wiedziała, jak sobie poradzić, więc zaczęła odradzać kobiecie powrót do domu ze względu na późną porę. Namawiała, ją, aby została, zapewniała, że ugości. Zaproponowała nocleg oraz zapewniła, że z samego rana udadzą się wspólnie do jej domu.

Frania przez cały ten czas zastanawiała się, co ma powiedzieć tej biednej kobiecie. Rano zdesperowana zatrzymała wzrok w jednym miejscu i powiedziała – niestety, ale nie pójdziemy. Twoje córki oraz mąż nie żyją, zostali zamordowani przez rosyjskich żołnierzy. Jeden z chłopców, ukrył się pod łóżkiem i przeżył tę tragedię. Niestety motywy tej bestialskiej zbrodni pozostały niewyjaśnione.

Fot. 9. Fotografia weselna Zofii i Tadeusza Bębnowskich. Miejsce nieustalone, 1951 rok. Autor nieznany, zdjęcie z prywatnego archiwum Zofii Bębnowskiej.

Epilog

Męża urodzonego w 1929 roku poznałam na zabawie w Moryniu w latach 50-tych. Tadeusz pochodził spod Wielunia. Po wojnie w pojedynkę przyjechał do Bielina, gdzie wcześniej był już jego brat, który znalazł w tej wsi pracę. Mój mąż zmarł 1967 roku. Mam dwie córki; Teresę i Jolantę. Wnuków czworo; Katarzynę, Mariusza, Martę i Karolinę. Doczekałam się trójki prawnuków; Sebastiana, Liliany, Amelii Zofii

Zofia Bębnowska A.D. 2024.
Rysunek wykonała Aniela Kołakowska.

Wspomnień Pani Zofii Bębnowskiej wysłuchali współautorzy tekstu Michał Dworczyk i Andrzej Krywalewicz w styczniu 2024 roku.

Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszego artykułu nie może być powielana ani rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób (elektroniczny, mechaniczny), włącznie z fotokopiowaniem oraz kopiowaniem przy użyciu wszelkich systemów bez pisemnej zgody autora.

Prześlij komentarz

Nowsza Starsza