W krowim moczu ogrzewałem stopy.

 


W krowim moczu ogrzewałem stopy

Nazywam się Jan Kolczyński, urodziłem się18 lipca 1935 roku. Mój ojciec miał na imię – Stefan, z kolei matka – Anna z domu Kruszniak. Rodzice mieli czwórkę dzieci: Marysię (1933 r.), w kolejności jestem ja – Janek (1935 r.), Jadwiga (1937 r.), najmłodsza Terenia urodziła się 1 września 1939 roku. Basia przyszła na świat na przełomie stycznia – lutego 1947 roku. Pamiętam, że tata przy pierwszym porodzie, wziął konia i przywiózł do rodzącej matki – położną. Nam nakazał iść na rozlewisko sąsiada, gdzie ponad hektar ziemi był zamarznięty. Jeździliśmy na sankach zbitych z desek, dodatkowo podbitych drutem, pomiędzy nogami kostur, aby lepiej się ślizgały po lodowisku. Kilka lat później na zachodzie zobaczyłem, jak wyglądają łyżwy i do czego służą.




Fot. 1. Moja żona Janina (od lewej strony) wraz z koleżanką w górskim uzdrowisku. Lata 60. XX wieku. Autor nieznany, zdjęcie z prywatnego archiwum Jana Kolczyńskiego.

Mieszkaliśmy we wsi Góra Świętej Małgorzaty w powiecie łęczyckim. Nasza wioska pełniła funkcję gminy[1]. U nas przebiegała droga, która prowadziła w przeciwległe kierunki w „Nieskończoność” i do końca wsi, gdzie znajdował się Kościół Świętej Małgorzaty[2] wybudowany na górującym wzniesieniu, „góra i kościół były ze sobą nierozerwalnie złączone”. Sześć kilometrów od Góry Świętej Małgorzaty znajduje się Kolegiata w Tumie[3]. Ze świątynią są związane od dawnych czasów legendy z diabłem Borutą. Do dziś dnia pamiętam, wzbudzające strach opowieści, które mi opowiadano, jak byłem chłopcem, o podstępnym diable, który chciał przewrócić wieże kościoła oraz zachowanych śladach jego pazurów w kamiennych ścianach[4].

W naszej wsi funkcjonował sklep oddalony od naszej chałupy o ponad kilometr. Wewnątrz budynku przy ścianie stał regał, na dole wsypy z cukrem, mąką, kaszami oraz solą. Na górze ułożone były inne zapakowane towary, które w większości ważył sprzedawca.                     


         Fot.2. Jan Kolczyński wraz z małżonką w zaśnieżonej Chojnie.  Lata II 60. XX wieku. Autor nieznany, zdjęcie z prywatnego archiwum Jana Kolczyńskiego.

Rodzinny dom – codzienność – zwyczaje

Rodzice gospodarzyli na ziemi o powierzchni 5 hektarów. Nasz rodziny drewniany dom, kryty strzechą, znajdował się w środku, tylko nieliczni w tamtym czasie posiadali zabudowania murowane. Mieszkaliśmy „na kupie”. Po śmierci siostry taty, jej dziećmi zaopiekował się dziadek. Zajmowali połowę domu. Pozostała część domu zajmowała moja rodzina. Powiem wam szczerze, że ciasno było, lecz jakoś sobie radziliśmy. W środku chałupy nie było podłogi, tylko ziemia, pod naszym pokojem znajdowała się wykopana piwnica, w której przetrzymywało się rozmaite produkty rolne; ziemniaki i warzywa niezbędne do przygotowania obiadu. W pokojach stały drewniane łóżka, służące do spania, nie mieliśmy jednak takiego komfortu, aby każdy miał swoje. Na wyposażeniu był jeden drewniany stół oraz krzesła. Pamiętam, że w każdą niedzielę siadaliśmy wszyscy razem i rodzinnie zajadaliśmy się pysznym rosołem z kury. Zupa tak jak inne dania, przygotowywały kobiety na metalowej kuchni, która jednocześnie pełniła funkcję grzewczą. W tamtym czasie, nasz wuj był sprytnym fachowcem, to za jego sprawą w domu ustawiono piec z cegły, w którym można było wypiekać swój chleb. Z kolei, gdy zbliżały się święta Wielkanocne lub Bożego Narodzenia, matka wypiekała placki o różnych smakach, które za sprawą dobrze dobranych przypraw stanowiły prawdziwe frykasy. W tamtym czasie istniała niepisana tradycja, że jak sąsiad bił świniaka, to tuszę rozdzielał wzdłuż kości kręgosłupa i mostka na połówki, aby się podzielić. W kolejnym roku, jak przypadała kolei taty, robił to samo, dzieląc się swoją połową z sąsiadem. U nas w okolicy nie było lasów, więc jak wypadała Wigilia, to brakowało choinek, ludzie zastępowali je czym się tylko dało.                           

Fot.3. Małżonka Janina Kolczyńska(pierwsza z lewej) na składkowej zabawie sylwestrowej w sali zakładowej w „Zakładzie produkcji sitek i noży do maszynek”. Chojna, lata 60. XX wieku. Autor nieznany, zdjęcie z prywatnego archiwum Jana Kolczyńskiego.

W swoich zabudowaniach dzieliliśmy z wujem oborę, gdzie trzymaliśmy krowy, podobnie było z chlewem, gdzie znajdowały się świnie. Stodoła była również przedzielona, części różniły się od siebie tylko klepiskami. Ludzie w naszych terenach nie znali wówczas stogów[5], słomę, zboże gromadzono wyłącznie pod dachem. Któregoś roku pod naporem wichury, większa część stodoły, złożyła się jak domek z kart. Na całe szczęście ocalał fragment, gdzie zgromadzone mieliśmy zboże. Pamiętam to dobrze, gdyż widziałem to stojąc przy oknie.

Większość osób w okolicy miała swoje krowy, które wypasano na oddalonych o półtora kilometra od wsi łąkach. W pamięci zachowałem taką historię, jak krowa sikała, to biegłem szybko, aby zagrzać swoje stopy, gdyż rano nogi stawialiśmy na zimnej rosie. W naszej okolicy występowały dwa gatunki torfu: przy naszym domu występował miękki torf. Z kolei na pobliskich łąkach torf był twardy i błotnisty. Ludzie wykopywali go na pryzmę, następnie polewali i zlewali wodą. Następnie krowa miała za zadanie racicami deptać, wyrabiać, kolejne pół dnia jako dzieciaki także musieliśmy ubijać, chodząc po powierzchni torfu. Odpowiednio przerobiony, sprasowany w formach desek torf wysychał na świeżym powietrzu. Po jakimś czasie ludzie ustawiali koziołki, aby brykiet mógł z każdej strony wyschnąć. Na sam koniec wyciągano go z form i układano na wózkach, dzięki tym zabiegom mieliśmy opał na zimę, u nas ludzie nie znali węgla[6].              

              Fot.4. Jan Kolczyński prowadzi służbowy, terenowy GAZ-69, z tyłu siedzi inżynier z Geofizyki Warszawa. Miejsce nieznane, lata 60. XX wieku. Autor nieznany, zdjęcie z prywatnego archiwum Jana Kolczyńskiego.

Tak jak wspominałem, posiadaliśmy swoje pole i zwierzęta. Dużą ilość produktów wytwarzaliśmy jednak sami. Co więcej rodzice uprawiali „badylarstwo”[7]. Tato zaprzęgał konia, na wóz ładował wszystko, aby sprzedać w mieście. Około dwunastej, pierwszej w nocy jechał do oddalonej o 40 kilometrów Łodzi, gdzie był nad ranem. Ojciec najczęściej wracał późnym wieczorem z pustym wozem. Czasami do pomocy brał matkę. Ja z tatą jeździłem tylko na targ do oddalonej o 12 kilometrów Łęczycy. 

Wysiedlenie do Rzeczy

Nigdy nie dowiedziałem się, jaki był powód wizyty volksdeutscha w naszym domu, który stał się zarazem początkiem zsyłki do Rzeszy. Domyślam się jedynie, że nasza rodzina została ukarana za to, że w trakcie wizyty tego volksdeutscha, ojca nie było w domu. Tata swobodnie oddalał się od miejsca zamieszkania do pobliskich wiosek. Ten mężczyzna powiedział wówczas, że czasy się drastycznie zmieniły, my tutaj jesteśmy ważni! Z nami należy się liczyć! Kto nas lekceważy, nie liczy się z nami, zostanie zniszczony! Pamiętam, że w pobliżu Urzędu Gminy wyznaczony został plac, na który mieli się wstawić ludzie przeznaczeni do wywózki. Łącznie było pięć rodzin, my byliśmy wyznaczeni jako jedyni z naszej wsi. Po sprawdzeniu dokumentów, załadowali nas wszystkich na ciężarowy wojskowy samochód, który nie miał narzuconej plandeki. Ja siedziałem w środku pomiędzy dorosłymi. Odjechaliśmy do Łęczycy, stąd po raz pierwszy pojechałem do obcego kraju. Dotarliśmy po nocnej jeździe do Stettina. Mogliśmy zabrać ze sobą, tylko tyle, co zmieściło się w tobołkach, trzeba to było jeszcze jakoś unieść. Zapamiętałem w Szczecinie letni poranek, gdy gdzieś w pobliżu Bramy Portowej zeszliśmy z przyczepy samochodu. Zakomunikowano nam, że nie wolno się oddalać od ciężarówki. Moim oczom ukazał się wówczas widok pięknych kamienic, wystaw sklepowych oraz drewnianych ławek. Ja nie widziałem nigdy wcześniej takich rzeczy! Co więcej, nieopodal jakaś starsza kobieta sprzedawała kwiaty, przechodnie chodzili normalnie po ulicy. Nie odczuwało się w ogóle, że trwa wojna. Po jakimś czasie znowu siedzieliśmy na samochodzie ciężarowym, gdy przejeżdżaliśmy z Bramy Portowej na Most Długi, jakaś kobieta powiedziała, „Jak nas nie zabiją, to nas potopią”. Swoją podróż zakończyliśmy w Petershagen[8], gdzie zeszliśmy z przyczepy, byliśmy już wyuczeni, jak robić to szybko.     

Fot.5. Kościół p.w. Świętej Trójcy w Chojnie. Fotografia wykonana I połowie lat 60. XX wieku. Autor nieznany, zdjęcie z prywatnego archiwum Jana Kolczyńskiego. 

Życie w Petershagen

Na miejscu znajdowały się baraki, w których mieszkało m.in. dziesięciu Serbów, te budynki gospodarcze należały do właściciela majątku, do dziś pamiętam jego nazwisko Kikibusch. W Petershagen ojciec zaufał swojej intuicji i poszedł na koniec wioski, gdzie znalazł lepsze warunki do życia u Sołtysa wsi. Otrzymaliśmy do dyspozycji jeden pokój i kuchnię.

W nowym miejscu zamieszkania tato przez jakiś czas pracował na polu. Opowiadał nam, że któregoś dnia na rolę przyjechał sołtys, w milczeniu przyglądał się pracującym mężczyznom, po czym odjechał. Tego samego dnia Niemiec przyjechał ponownie, tym razem z jakimś dokumentem. Zdecydowanym krokiem podszedł do ojca i wręczył mu jakiś papier do podpisania, wyjaśniając przy tym, czego dotyczy. Tak tatuś został dojarzem krów. Pamiętam tę historię dobrze, ponieważ Stefan lubił często wracać do tych wspomnień.

Tak jak wspominałem wcześniej, w gospodarstwie byli zatrudnieni także Serbowie, jeden z nich przychodził do nas często w odwiedziny. Pomimo bariery językowej, rodzice bez problemu porozumiewali się z tym mężczyzną. W dniu, w którym sołtys dopełnił swój plan, związany z naszym tatą, wieczorem gościliśmy naszego nowego znajomego, był bardzo ciekawy, czy Stefan zrozumiał treść pisma, które otrzymał i podpisał. Zgodnie z prawdą rodzice powiedzieli, że tak naprawdę nie wiedzą do końca czego dotyczył dokument, który tato podpisał. Serb wyjaśnił wówczas ojcu, iż nie będzie już pracował na polu, jego nowe obowiązki od teraz – to krowy. Tak swoją drogą jako dzieciaki mieliśmy korzyści z dobrych relacji, jakie rodzice nawiązali z Serbem i jego kompanami. Albowiem ten mężczyzna przynosił nam nieraz czekoladę, którą otrzymywał w paczkach od swoich bliskich. Inne słodkości otrzymaliśmy również od żony sołtysa. W Petershagen był taki zwyczaj, że w każdą niedzielę, miejscowe gospodynie piekły ciasto, gdy wypieki były gotowe, przez otwarte okno wychylała się gospodyni i głośno wołała: Johan ist wegen Kuchens gekommmen! (Jan przyjdź po ciasto!).  Odbierałem wówczas z uśmiechem na twarzy duży talerz z ciastem.

W Niemczech rodzice wychodzili do nowej pracy, pomiędzy godziną piątą a szóstą. Trochę czasu minęło, zanim tato nabrał wprawy w dojeniu krów, w związku z tym początkowo matka do godziny ósmej pracowała z nim, po czym szła na pole. Nowa posada Stefana miała swoje plusy, codziennie przynosił pięciolitrową kankę mleka. Gdy rodzice byli w pracy, jak to dzieciaki spędzaliśmy czas we własnym towarzystwie. Na wioskę wychodziliśmy swobodnie, bawiliśmy się sami, bądź z „Niemczakami”, można powiedzieć, że raczej się dogadywaliśmy, nie powiem, były okresy, że prowadziliśmy z „Niemczakami” regularne wojny. W pobliżu wioski przebiegały tory kolejowe[9], lubiliśmy tam chodzić, gdy nie było rodziców w domu. Przyglądaliśmy się wówczas jadącym pociągom towarowym i osobowym. Taki stan rzeczy utrzymywał się, aż do nadejścia frontu.               

Fot.6. Moja małżonka Janina. Miejsce nieznane, lata 50. XX wieku. Autor nieznany, zdjęcie z prywatnego archiwum Jana Kolczyńskiego. 

W drugim roku naszego pobytu w Petershagen żona sołtysa, która była starsza od swojego męża i mogła mieć około sześćdziesięciu lat nagle zmarła. Pamiętam, że wówczas Niemiec, nie krył się już ze swoją młodszą kochanką, co ciekawe miejscową kobietą. Któregoś dnia sołtys przyszedł do naszej matki i zapytał, czy podołałaby w przygotowaniu potraw oraz ciast na jego drugie wesele. Mama wyraziła zgodę, choć wiedziała, że będzie miała bardzo dużo roboty. Przez tydzień poprzedzający imprezę, peklowała mięsa, przygotowywała pieczenie, przystawki i ciasta. W tej okolicy był taki zwyczaj, że zwozili z pobliskiego wysypiska rozmaite odpady na przykład blachy, pręty, które następnie zrzucano przed wejściem domu weselników. Para musiała miejsce uporządkować, aby goście mieli, jak wejść do domu nowożeńców. W dniu wesela przygrywała głośno muzyka i przyszło sporo gości, których przez całą noc, jak już wspominałem musiała obsługiwać mama. Na drugi dzień gospodarz kazał zawołać wszystkie dzieci, aby usiadły do zastawionego stołu.

Druga żona sołtysa była inną kobietą, nie piekła już ciast, które miałem okazję próbować. Miała także moim zdaniem, zły wpływ na swojego nowego męża. Pamiętam, że na łące rozegrała się kiedyś dziwna sytuacja. Na trawie był jeszcze szron, nagle zjawił się gospodarz i uderzył ojca w twarz, jakby to była jego wina. Niemiec chciał być może w ten sposób zaimponować swojej nowej, młodszej żonie. Zdarzenie to nie spodobało się innym pracownikom, podpuścili ojca, podpowiedzieli, dokąd ma pójść złożyć skargę. Po kilku dniach sołtys przyszedł do obory, podał rękę dla ojca i przeprosił za całe zajście. Zobowiązał się przy tym, że więcej taka sytuacja się nie powtórzy. Tak to już jest z ludźmi.

W środku wioski działała gospoda, pamiętam, że blisko niej stał kościół. Przychodziłem do baru po piwo dla taty i znajomego Serba. Miałem ze sobą przeważnie dużą butlę pięciolitrowa, oplecioną koszykiem z wikliny. Któregoś razu szedłem po murze kamiennym i opuszczona butelka uderzała o wystające krawędzie kamieni, musiałem ją w którymś momencie uszkodzić. Gdy wszedłem do środka gospody, poszedłem do bufetu i poprosiłem o pięć litrów piwa, a pieniądze położyłem na ladzie. Kobieta zza lady, milcząc wlała złocisty płyn do butelki, nagle zaczęła głośno pokrzykiwać na mnie. Okazało się, że butelka była pęknięta i piwo wylewało się na ziemię. Wróciłem zatem do domu z niczym. Mężczyźni spragnieni piwa dali mi nową kankę i nakazali jeszcze raz iść do gospody. Tym razem udało mi się szczęśliwie wrócić z produktem. Powiem szczerze, że za każdym razem, gdy wracałem z piwem, to je smakowałem, mówiłem sobie wówczas, chodzę i dźwigam, też mi się coś należy.

Razem z ojcem zawsze wieczorem, po ciemku udawaliśmy się do pobliskiego Gartz[10] po chleb, pamiętam, że pewnego razu, gdy szedłem boso, paluchy sobie porozbijałem o wystające kamienie. Tata miał tam jakiegoś znajomego, który pracował w piekarni i dzielił się z nami chlebem, którego nam przecież brakowało. Mój ojciec miał znajomości wszędzie, przed okupacją, ale także w trakcie wojny, zawsze łapał jakieś kontakty, które pomagały nam przetrwać ciężkie czasy. Zapadła mi w pamięci jeszcze inna sytuacja, któregoś razu przyszedł do naszego mieszkania mężczyzna, poprosił, aby go zaprowadzić do baraków, koszar dla Serbów. Mama powiedziała głośno: - Janek weź zaprowadź tego pana!

Nadejście Frontu

 Na Petershagen zrzucono kilka bomb, na całe szczęście większość z nich nie eksplodowała. Jedna spadła w pobliżu baraku, druga w róg stodoły, gdzie suszono tytoń. Po nalocie, gdy powróciłem do domu, który jak wspomniałem, był zlokalizowany na końcu wioski, a więc był oddalony od innych zabudowań wsi, to okazało się, że jedna bomba eksplodowała przy łąkach. Kilkanaście lat temu odwiedziłem kolejny raz Petershagen, poszedłem do miejsc, gdzie bomby spadły, to nie było już żadnych śladów[11].                     

Fot.7. Małżonka Janina Kolczyńska (po prawej stronie) w stroju ludowym w Domu Dziecka. Kraków, lata 50. XX wieku. Autor nieznany, zdjęcie z prywatnego archiwum Jana Kolczyńskiego.

Gdy trochę ucichło, tato zorganizował wóz dwukołowy, krowę obłóczył do ciągnięcia. Postanowiliśmy uciekać przed frontem, inne osoby postąpimy podobnie. Pierwszej nocy spaliśmy gdzieś w szczerym polu. Kolejnego dnia ulokowaliśmy się w stodole razem z bezdzietnym małżeństwem, do środka wcisnęliśmy swój wóz i spaliśmy na słomie, którą się także przykrywaliśmy. Pamiętam, że mama rozkładała pierzynę „mówiła, że kulę przez pierzynę nie przelecą”. Gdy trochę ucichło, tata razem z drugim mężczyzną wyszli na zewnątrz i podjęli decyzję, że jedziemy dalej. Dotarliśmy do jakieś dużej wioski, nie pamiętam dziś jej nazwy, ona była już zajęta przez żołnierzy rosyjskich. Tam miała miejsce taka historia, sowieccy dowódcy, nakazali dorosłym, aby opiekowali się żołnierzami, którzy przybywali do lazaretu wojskowego – tymczasowego szpitala polowego. Taki stan rzeczy utrzymywał się przez około dwa tygodnie, następnie tato udał się do jednego z oficerów rosyjskich, abyśmy mogli wyruszyć w dalszą podróż. Wyraził zgodę, dodatkowo zobowiązał się dać nam konia na drogę. W tym chaosie, jaki panował, za bardzo nie wiedzieliśmy, w jakim kierunku iść. Przyświecał nam jeden cel, powrócić do rodzinnego domu. W tamtym czasie, w pobliżu wioski zatrzymały się niemieckie rodzinny, ich cały dobytek, który mieli na wozie wraz ze zwierzętami, ukryli w budynku gospodarczym. Tato z tym Niemcem zrobili „biznes”. W ten sposób nasz wóz ciągnęły już dwa konie, co prawda ten „niemiecki” był znacznie mniejszy. Długo nie nacieszyliśmy się końmi, gdyż w kolejnej wiosce, ruscy kazali nam oddać lepsze zwierzę. Zatem nasz ciężki wóz, był od tej pory ciągnięty przez wyhandlowanego wcześniej konia. Pamiętam, że dojechaliśmy ze swoim dobytkiem do stacji kolejowej, przed budynkiem dworca stali „sowieci” i skierowali nas na bocznicę, można powiedzieć rampę kolejową. W tym czasie Ruscy zabierali ludziom przede wszystkim konie, krowy oraz wozy, po czym kazali wszystkim czekać na przyjazd pociągu. Znaleźliśmy dla siebie kawałek miejsca na ziemi wśród innych oczekujących. Ile czasu, taki stan rzeczy się utrzymywał, dziś trudno powiedzieć. Mam wrażenie, że stacja kolejowa, na której czekaliśmy, znajdowała się już po wschodniej stronie Odry. Możliwe, że mógł to być Kostrzyn[12]. Gdy w końcu pociąg przyjechał na stacje, to pamiętam, że jechaliśmy nim bardzo długo. Po drodze czekały nas liczne przesiadki i oczekiwanie, aż pociąg ponownie ruszy. Udało nam się jednak szczęśliwie dojechać do Łęczycy. Wówczas tato poszedł prosić znajomych sąsiadów, aby po nas przyjechali swoimi wozami na stację kolejową. Pamiętam, że na dwa wozy zapakowaliśmy swoje rzeczy i strasznie zmęczeni wyruszyliśmy w kierunku domu. Nasza chata była rozbita, co więcej w trakcie drugiej wojny światowej mieszkali w niej przymusowi robotnicy. Nie mieliśmy stodoły, została zniszczona przez wiatr, obora stała pusta, nie było konia, nie było nic! W sąsiednim gospodarstwie mieszkał Niemiec, jego dom i zabudowania były nie tknięte, my takiego szczęścia nie mieliśmy. Tato dogadał się ze znajomymi z wioski, oddalonej o cztery kilometry, u których też była bieda, że wyjeżdżamy. Postanowili opuścić swoje rodzinne strony i wyjechać na zachód. Głośno było w tamtym czasie o ziemiach zachodnich oraz zaletach ich zagospodarowania.        

Fot.8. Małżonka Janina Kolczyńska ( na końcu lewego rzędu) w Domu Dziecka. Kraków, lata 50. XX wieku. Autor nieznany, zdjęcie z prywatnego archiwum Jana Kolczyńskiego.

Przyjechaliśmy do Chojny, gdzie zamieszkaliśmy razem z czterema rodzinami w budynku przedwojennym. Po wojnie wspomniany budynek posiadał inny dach – spadzisty, obecnie znajduje się tam gabinet notariusza[13]. Przy ulicy Ogrodowej stała duża obora, w tym budynku każda z rodzin mogła zagospodarować swoją część i trzymać zwierzęta. W Chojnie mieszkaliśmy kilka lat, później obiekty zostały przejęte przez PGR Drozdowo, inaczej Godków. Nowy właściciel nakazał nam szukać sobie nowych pomieszczeń. Przeprowadziliśmy się do jednego z domów w Barnkowie[14]. Urząd miasta znajdował się na ulicy Roosevelta.

Moja praca zawodowa

W 1955 roku zacząłem sam na siebie pracować. Rozpocząłem pracę w POM początkowo jako operator opryskiwacza na stonkę, później w charakterze pracownika fizycznego. Jeździłem po wioskach z opryskiwaczem, który miał silnik spalinowy. Po sezonie „ziemniaczanym” oddelegowali mnie na kurs brygadzistów ciągnikowych. W tamtym czasie w kołchozach było zapotrzebowanie. Siedziba Spółdzielni Czartoria znajdowała się w Barnkowie. Wyjechałem na kilkumiesięczny kurs do Lubiąża, upłynęło niewiele czasu i zostałem z instruktorami przeniesiony do Chojny. Naprzeciwko małego kościółka na ulicy Kościuszki[15] znajdowała się siedziba ośrodka mechanizacji rolnictwa. Pracowałem jako brygadzista ciągnikowy w spółdzielni rolniczej. Do moich zadań należało obsiewanie pól. Następnie rozpocząłem pracę w zmechanizowanym pociągu na kolei, gdzie przez dwa lata naprawiałem tory kolejowe. Podlegaliśmy dyrekcji szczecińskich kolei, w zależności od tego, gdzie wykonywaliśmy pracę, pociąg zmechanizowany ustawiano na większych bocznicach, między innymi w Dąbiu, gdzie wówczas nocowaliśmy w wagonach. Któregoś razu na koniec tygodnia roboczego, wracałem z pociągiem z Dąbia, na wolną niedzielę do domu w Chojnie. Przypadek sprawił, że w naszym domu nocowali pracownicy warszawskiej firmy Geofizyka, która poszukiwała minerałów. Ich kierowca, woził oprzyrządowania geofizyczne, podczas rozmowy dowiedziałem się, że w przedsiębiorstwie brakuje kierowców do obsługi trzech specjalistycznych samochodów. Wówczas powiedziałem głośno – tak się składa, że ja jestem kierowcą. W odpowiedzi mężczyzna zaproponował, abym rozpoczął pracę. Na kolei pracowałem jeszcze jeden tydzień. Mój nowy kierownik powiedział, że stoją trzy samochody: Lublin[16] , Żuk[17]oraz Star 66[18] i oczekują na kierowców. Po chwili ciszy dyspozytor głośno powiedział – panie, wybieraj samochód! Wybrałem Lublina. Pracowałem w Geofizyce przez dwa kolejne lata jako kierowca i likwidator otworów po wystrzałach. Pracowaliśmy początkowo w okolicy Chojny, Gryfina oraz Widuchowej, gdzie zasypywaliśmy otwory. Powiem szczerze, że całą Polskę prawie zjeździłem. Na przykład w Międzygórzu prowadziliśmy badania, poszukiwaliśmy minerałów w górach.

Jak poznałem swoją żonę

Drogą połówkę – Janinę poznałem, gdy przebywała w Sudetach Wschodnich, a dokładniej w Międzygórzu na wczasach. Pewnego dnia skończyłem pracę i przechodziłem obok boiska, gdzie grały w siatkę pensjonariuszki. Wołały za mną, proponowały, abym dołączył do nich. Pamiętam, że grałem bez koszuli, Janina uderzyła mnie nagle, znienacka w plecy. Później mi opowiadała, że obawiała się mojej reakcji, czy się nie zezłoszczę i sobie nie pójdę. Powiem szczerze, że Janina mi wpadła w oko i zaprosiłem moją przyszłą żonę na dancing. Dokładnie 8 czerwca się poznaliśmy, z kolei 8 sierpnia, odbył się nasz ślub cywilny w Tarnowie, kościelny wzięliśmy w małym kościele w Chojnie (Kościół Rzymskokatolicki pw. Najświętszego Serca Pana Jezusa w Chojnie). Początkowo zamieszkaliśmy u mojej siostry w Barnkowie, później otrzymałem mieszkanie w Chojnie na ulicy Jagiełły, w starym drewnianym budynku, który posiadał dwie klatki schodowe, na jego miejscu stoi obecnie budynek Banku PKO S.A. W tym czasie jeszcze pracowałem w Geofizyce. Jeśli mnie pamięć nie myli, siedziba firmy znajdowała się na ulicy Stalingradzkiej[19].W 1965 roku lub 1966 na ulicy Rogozińskiego w Chojnie powstało Przedsiębiorstwo Produkcji Metalowej, specjalizujące się w produkcji sitek do maszynek mięsnych ręcznych. W trakcie mojej wizyty w siedzibie Gminnej Spółdzielni, usłyszałem rozmowę gości z Dębna, którzy mówili, że poszukują pracowników do powstającego zakładu. Postanowiłem wejść do pomieszczenia, w którym rozmawiali i powiedziałem, że „jestem pierwszym pracownikiem”. Początkowo byłem wraz z dwójką innych świeżo przyjętych pracowników stróżem, aby nie rozszabrowano majątku stolarni. Szybko znalazłem kilku swoich starszych kolegów, o których wiedziałem, że są uczciwymi ludźmi, i w ten sposób pomału przybywały kolejne osoby do zakładu. Przy produkcji sitek pracowałem około trzydziestu lat. Pamiętam, że wnętrzu budynku znajdowały się maszyny, wiertarki stołowe, szlifierki do ostrzenia noży, dwie elektromagnetyczne 18 tonowe szlifierki, pięć pieców hartowniczych elektrycznych, tokarki. Wymienione urządzenia znajdowały się w jednej hali. Ja pracowałem na dużych szlifierkach, które znajdowały się w przybudówce. Jedna z nich była wyprodukowana w Czechosłowacji, starego typu, druga nowoczesna wyprodukowana w NRD. Z Dębna przywożono nam gotowe odkuwki, na miejscu były obrabiane „na zimno i gorąco”. Ludzie pakowali towar i następnie wysyłali na rynek polski oraz „do studni bez dna, czyli ZSRR”. Moim zdaniem, sitka w tamtych czasach były poszukiwane. Zakład zatrudniał z czasem około stu osób. Odszedłem na wcześniejszą emeryturę w 1991 roku. Z żoną doczekaliśmy się trójki dzieci: Eli, Krysi i Beatki. Mam czwórkę wnuków i siedmiu prawnuków. Moja żona odeszła ode mnie w 2011 roku.

Fot.9. Komunia naszej córki Elżbiety. Chojna, 1974 rok. Autor nieznany, zdjęcie z prywatnego archiwum Jana Kolczyńskiego. 

Moja Żona pochodziła z Tarnowa. Urodziła się w 1941 roku. Wychowała się w krakowskim domu dziecka, zlokalizowanym w pobliżu krakowskiego dworca głównego. Miała dwie lub trzy siostry, niestety ich nigdy nie poznała. Trafiła do domu dziecka prowadzonego przez zakonnice, gdzie jedną z prowadzących była jej ciotka, siostra jej mamy. W Krakowie ukończyła szkoły, zdobyła wykształcenie krawieckie. Co ciekawe, do tego domu dziecka przychodził jako ksiądz przyszły papież Jan Paweł II, który uczył religii. Żona opowiadała mi, że wołała na niego – ojciec, albo tato. Po latach pojechaliśmy wspólnie do Tarnowa, w powrotnej drodze zdecydowaliśmy się odwiedzić dom, w którym Janina dorastała. Gdy podeszliśmy pod bramę, małżonka zdecydowała, abyśmy zatrzymali się przed bramą, gdy zadzwoniliśmy domofonem, to celów się schowaliśmy. Jako pierwsza weszła nasza dwuletnia córka Beatka. Żona zrobiła to celowo, ponieważ chciała sprawdzić, czy któraś ze starszych sióstr zareaguje na podobieństwo. Po krótkim czasie jedna z sióstr rozpoznała Janinę, powiedziała – Odwiedziła nas „wybij okno”. Dowiedziałem się w trakcie rozmowy, że żona była jako dziecko bardzo ruchliwa, stąd przylgnęło do niej to przezwisko. Po kilku minutach rozmowy okazało się, że Jasia poznaje pokoje i korytarze. Intuicja żony nie zawiodła, siostra seniorka patrząc na Beatę zastanawiała się skąd dziewczynka wzięła się w placówce, po dłuższej chwili patrząc na żonę, powiedziała do jednej z sióstr. – Dziewczynka mi kogoś przypomina! Gdy pojawiliśmy się w wewnątrz, przywitała się z nami serdecznie, po czym powiedziała. – Ta mała spacerowiczka podobna jest do „wybij okno”! Zaczęliśmy się wszyscy śmiać.    

Fot. 10. Nasz bohater Jan Kolczyński.

 Wspomnień Pana Janka Kolczynskiego z Chojny wysłuchali autorzy publikacji Michał Dworczyk i Andrzej Krywalewicz w lipiec, wrzesień 2024 roku.


Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszego artykułu nie może być powielana ani rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób (elektroniczny, mechaniczny), włącznie z fotokopiowaniem oraz kopiowaniem przy użyciu wszelkich systemów bez pisemnej zgody autorów.



[4]Na zewnątrz warto poszukać kamienia z wgłębieniami, które według legendy zostawił sam Diabeł Boruta, kiedy chciał przewrócić kościelne wieże, a tym samym nie dopuścić do budowy kościoła w Tumie. A wszystkiemu winna była pewna panna, w której się zauroczył i chcąc spełnić jej życzenie zaczął przynosić kamienie pod budowę karczmy. Okazało się, że zamiast karczmy zaczął powstawać kościół, a dziewczyna oszukała diabła, aby wykorzystać jego nadludzkie moce i siły. Zob. https://www.readyforboarding.pl/polska/kolegiata-w-tumie.html

(dostęp 07.03.2025 r.).

[6] Zob. https://pl.wikipedia.org/wiki/Torf (dostęp 20.03.2025 r.).

[8]Zob. https://architektura.pomorze.pl/petershagen (dostęp 20.03.2025 r.).

[11]Kamień pamięci poświęcony „ofiarom nazistowskiej przemocy oraz bezpaństwowym cudzoziemcom 1943–1948” znajduje się na cmentarzu miejskim w Petershagen-Lahde. Zob. https://chatgpt.com/c/67eedd0d-9284-800e-962a-aedda7d9030f ( dostęp 20.03.2025 r.).

[12] Bardziej przemawia, że mógłby to być Szczecin (przyp. aut).

[13] Obecnie jest to ulica Jagiellońska 12(przyp. aut.).

[14]Zob. https://pl.wikipedia.org/wiki/Barnkowo (dostęp 21.04.2025 r.).                

[15] Obecnie „Noclegi Premier Cru” (przyp. aut.).

[16] Zob. https://pl.wikipedia.org/wiki/FSC_Lublin-51 (dostęp 20.03.2025 r.).

[17] Zob. https://pl.wikipedia.org/wiki/FSC_%C5%BBuk (dostęp 20.03.2025 r.).

[18] Zob. https://pl.wikipedia.org/wiki/Star_66 (dostęp 20.03.2025 r.).

[19] Obecnie ulica Jagiellońska. (przyp. aut.)

Prześlij komentarz

Nowsza Starsza