Tam, gdzie dzwonił szkolny dzwonek

 


Życie Pani Teresy Woźniewicz z Kamiennego Jazu to prawdziwy przekrój historii powojennej Polski – od czasów, kiedy się urodziła jako dziecko w trzecim miesiącu pokoju po II wojnie światowej – 12 sierpnia 1945., aż po dziś. Co więcej, w latach 50. i 60. dorastała i zdobywała wykształcenie w systemie, który dziś znamy z podręczników historii. Widziała na własne oczy jak w latach 60. i 70. powstawały i rozwijały się szkoły w PGR – ach i małych wioskach, co było ważnym elementem ówczesnego polskiego szkolnictwa. Żyjąc i pracując w wiejskiej szkole jako nauczyciel, na co dzień obserwowała, jak wygląda życie społeczne w PGR – ach. Widziała, jak dostęp do kultury – od ruchomych kin po lokalne uroczystości, występy artystów – przenika do lokalnej społeczności, kształtując jej tożsamość. Praca Pani Teresy wiąże się również z rozwojem turystyki pieszej. Właśnie tutaj, gdzie pracowała w szkole w Kamiennym Jazie, podobnie jak w innych sąsiednich szkołach, powstało schronisko szkolne, działające w okresie wakacji, które było odwiedzane przez turystów, zorganizowane grupy młodzieży z różnych regionów Polski, a oni odkrywali urokliwe, nieznane zakątki Pomorza Zachodniego.

                                                                   

Fot. 1.  Bohaterka opowieści na fotografii wykonanej w 1946 roku w Wełtyniu. Autor fotografii Brunon Hęciak. Fotografia z prywatnego archiwum  Teresy Woźniewicz. 



Urodziłam się 12.08.1945 roku w Antonówce[1], pod Opolem Lubelskim[2]. Pochodzę z rodziny, której rodzicami byli Brunon i Genowefa. Miałam zaledwie dwa lata, gdy urodził się mój brat. Niestety, w tamtych powojennych, bardzo biednych i głodnych czasach, brakowało jedzenia i leków. Mój mały brat zmarł, prawdopodobnie na zapalenie płuc, a ja zostałam sama.

Ojciec urodził się w Berlinie, tam chodził do szkoły, dlatego doskonale znał język niemiecki. Babcia i dziadek pochodzili z Poznańskiego. W czasach zaborów wyjechali za pracą. Dziadek podjął się zajęcia w berlińskiej fabryce fortepianów. Babcia również była aktywna zawodowo. Tam też poznali się moi dziadkowie. Wzięli ślub, a na świat przyszła trójka dzieci – mój ojciec i jego dwie siostry. Wszyscy ukończyli szkoły w Berlinie. Ojciec znał niemiecki, a także podstawy francuskiego, którego również uczył się w szkole.

Dla mojej rodziny kluczowy był okres po II wojnie światowej. To wtedy mój tato wyjechał na Pomorze Zachodnie, osiedlając się na ziemi szczecińskiej w małej wiosce Wełtyń[3]. Jako osadnik wojskowy, otrzymał tam domek, który stał przy głównym trakcie, tuż przy wjeździe do wioski. Wydaje mi się, że miał on świadomy wpływ na wybór akurat tego budynku. Podobnie jak inni osadnicy on również otrzymał hektar ziemi. Pracę podjął w Gryfinie jako urzędnik państwowy, w wydziale finansowym, gdzie początkowo służył jako żołnierz, później objął stanowisko cywilne. Przez okres pół roku mieszkał sam, podczas gdy my z mamą mieszkałyśmy w Opolu Lubelskim. W 1946 roku, tuż po wojnie, mama niosąc mnie – roczną dziewczynkę na rękach – wyruszyła w wojskowym transporcie do Gryfina. Stamtąd, zaledwie po roku od mojego urodzenia, bohatersko pokonała cztery kilometry do wioski, gdzie czekał na nas tata. Zamieszkaliśmy w domu, tym samym, który wcześniej tata zajął. On z kolei, dojeżdżał codziennie do pracy na rowerze, który dostał na tak zwany przydział. Pamiętam, że jako mało dziewczynka widziałam, jak w tamtych czasach na drogach zaczęły jeździć ciężarówki, nazywane „kurnikami”, pełniły funkcję autobusów, a wsiadający na pakę ludzie siadali na drewnianych ławkach. Również w 1946 roku utworzono gminę Wełtyń[4], a tata pracując tam, objął stanowisko sekretarza gminy.

                                                                           

Fot. 2.  Fotografia wykonana w Wełtyniu w 1949. Bohaterka opowieści na rękach swojej mamy Genowefy Hęciak. Autor fotografii Brunon Hęciak. Fotografia z prywatnego archiwum  Teresy Woźniewicz.  



Moja mama zajmowała się domem, a oprócz tego pracowała w mleczarni. Przyjmowała mleko od rolników i zawoziła próbki do Gryfina, gdzie badano zawartość tłuszczu. Dość dobrze pamiętam nasze wspólne wyprawy do Gryfina.

Wełtyń był wyjątkową piękną, dużą wsią. Domy w wiosce w większości były okazałe, z dużymi zabudowaniami gospodarskimi i ciekawą lokalną architekturą. Zabudowania przetrwały wojnę w nienaruszonym stanie, wieś zyskała unikalny urok. W środku wioski wznosi się okazały kościół i kamienny mur z bramą. Gdy myślę o tej wiosce, często szukam informacji na jej temat. Dzięki temu dowiedziałam się, że w przeszłości była miasteczkiem. Biblioteka z bogatym księgozbiorem, funkcjonowała nienagannie. Wypożyczałam stamtąd wiele książek, które w znaczący sposób mnie kształtowały.

             Fot. 3. Pani Teresa jako dwulatka. W tle zdjęcia roślinność charakterystyczna dla letniej pory roku oraz budynek gospodarczy. Wełtyń 1947. Autor fotografii Brunon Hęciak. Fotografia z prywatnego archiwum  Teresy Woźniewicz.



Pamiętam pochody 1- majowe w okresie, gdy mieszkaliśmy w Wełtyniu. Była trybuna, kolorowe chorągwie, a wozy udekorowane świeżymi brzozami, co nadawało całemu wydarzeniu świąteczną atmosferę. Muszę odnaleźć stare zdjęcia. Duże, czyste jezioro. Przy jego brzegu stał dom rybaka, to właśnie tam kupowało się świeże ryby i stamtąd wypływało na pobliską, dużą wyspę. Tutaj skończyłam podstawówkę.

Nie wiem, dlaczego rodzice postanowili przenieść w 1959. do Opola Lubelskiego. Sprzedali nasz dom w Wełtyniu, a ja po liceum, które skończyłam na miejscu, podjęłam studia nauczycielskie w Lublinie. Po zaledwie czterech latach, ojca ponownie pociągnęło na zachód. W rezultacie rodzice wrócili w okolice Chociwla, a tata objął stanowisko głównego księgowego w Państwowym Gospodarstwie Rolnym w Kamiennym Moście[5].

Po ukończeniu nauki przyjechałam na zachód, zgłosiłam się do Powiatowego Inspektoratu w Gryfinie i dostałam pracę w Strzelczynie[6]. To był 1966 rok. W Gryfinie, na ulicy Marchlewskiego mieszkał brat mamusi wraz ze swoją rodziną. Byłam z nimi związana, dlatego ciągnęło mnie w te strony. Przyjechałam po raz pierwszy do Strzelczyna i nie wiedziałam, że nie będzie możliwości powrotu w ten sam dzień do Gryfina. Jedyny autobus odjeżdżał raz dziennie z Gryfina do Chojny, drogą przez Strzelczyn, Rurkę około godziny 15. Na miejscu byłam po godzinie 16. Nie przypuszczałam, że stąd już wyjazdu nie ma. Przyjęła mnie pani Krasowska, która była kierownikiem szkoły. To ona pomogła mi w zorganizowaniu dojazdu do Chojny motorem. Dzięki temu mogłam spokojnie wrócić pociągiem do Gryfina. Pod koniec sierpnia przyjechałam do Strzelczyna, aby rozpocząć pracę. Był to rok 1966. Rozpoczęłam pracę w nowej szkole, tak zwanej „tysiąclatce”, która została ukończona. Co ciekawe, w tym samym roku, w którym rozpoczęłam pracę, w całej Polsce wprowadzono ośmioklasowe szkoły podstawowe[7]. Nauka w ośmiu klasach szkoły podstawowej stała się obowiązkowa. Otrzymałam wychowawstwo w ósmej klasie oraz swoją pracownię. Z Kamiennego Jazu i Grzybna uczniowie dochodzili pieszo. Zresztą pieszo przychodzili wszyscy uczniowie spoza Strzelczyna. Wyposażenie ze starej szkoły, trafiło do nowej.

                                                                                

Fot. 4.     W tle uczestników na fotografii uwiecznionego pochodu 1 majowego w Wełtyniu, widoczna jest mama bohaterki opowieści Genowefa Hęciak. Na starym zdjęciu  z lat 50. XX wieku uwieczniono równiez elementy charakterystyczne dla tamtych czasów, transparent, stroje, część typowych wiejskich zabudowań. Autor fotografii Brunon Hęciak. Fotografia z prywatnego archiwum  Teresy Woźniewicz
   Fot. 5.                            
Zakończenie nauki w siódmej klasie w 1959 roku przez bohaterkę opowieści, wykonane w Wełtyniu w 1959 roku. Kierowniczka szkoły Irena Kuc, z kwiatami wychowawczyni 7 klasy. Uczniowie: Halina Kędzior, Krystyna Sławińska, Stanisław Miluch, Maria Żygadło, Wacław Suzionowicz. Autor fotografii Brunon Hęciak. Fotografia z prywatnego archiwum  Teresy Woźniewicz

W wiosce funkcjonowała siedziba Gromadzkiej Rady Narodowej[8], która mieściła się w przedwojennym budynku jednorodzinnym, w pobliżu stawu. Do marca 1967 roku pracowałam w Strzelczynie, później kontynuowałam pracę jako nauczycielka, ale już w sąsiedniej szkole w Grzybnie. Przepracowałam tam kolejny rok szkolny. Pewnego dnia, podczas konferencji nauczycieli historii zorganizowanej w Gryfinie, do sekretariatu szkolnego zadzwonił telefon. Poproszono, abym stawiła się do inspektora. Weszłam do gabinetu inspektora i od razu usłyszałam: „Od 1 września przechodzi pani do Kamiennego Jazu”. To była informacja, a nie propozycja. Nie było żadnej możliwości negocjacji
          Fot. 6.     Zdjęcie przedstawia przedowjenny budynek szkoły w Kamiennym Jazie, jest on typowy dla wiejskiej architektury Pomorza budowanej po I wojnie światowej, widać to między innymi po estetycznym ogrodzeniu i zadbanym otoczeniu. Autor nieznany. Widokówka z prywatnego archiwum  Teresy Woźniewicz

                                                                              


Otrzymałam mieszkanie nauczycielskie w budynku szkolnym, w którym mieszkała pani Mazurkowa. Ta nauczycielka pracowała w Kamiennym Jazie już od 1947 roku. Tylko z Kamiennego Jazu do szkoły uczęszczało ponad setka dzieci. Rodziny pegeerowskie były bardzo liczne. Rodzice uczniów, to byli najczęściej pracownicy Państwowych Gospodarstw Rolnych[9], którzy zdecydowali się tutaj zamieszkać, pracować… żyć. W tamtych czasach istniał podział wioski na dwie części. Rolnicy uważali się za ważniejszych od pracowników miejscowego „PGR”. Do szkoły jednak wszyscy chodzili razem. Później te różnice powoli, stopniowo się zacierały. W szkole pracowało czterech nauczycieli. Lekcje odbywały się w dwóch budynkach. Jedna klasa znajdowała się w pierwszym budynku, od strony Strzelczyna, kolejne dwie w budynku szkolnym, w którymfunkcjonowała przez pewien czas filia chojeńskiej biblioteki. Brakowało sali sportowej. Lekcje wychowania fizycznego odbywały się w nieogrzewanej świetlicy wiejskiej.


                                                                             
                                                                           

 


Fot. 7.  Fot. 8.    Pani Teresa jako wychowawca klas w Szkole Podstawowej w Strzelczynie. Autor nieznany. Fotografie z prywatnego archiwum  Teresy Woźniewicz

Zimą zajęcia szkolne miały swój urok. Za wioską, na górce w stronę leśniczówki, dzieci z własnym sankami wyruszały na zimowe zabawy. Mroźne, śnieżne zimy były idealne do saneczkowania. W pobliżu leśniczówki odbijaliśmy w lewo, na najwyższe wzniesienie. Tam, w zależności zjazdu, tworzył się tor saneczkowy dla dzieci, ale również i dorosłych, co było źródłem radości.

Piece, które znajdowały się w klasach, ogrzewały pomieszczenia w szkole. Pani Dutkiewiczowa o czwartej rano wstawała, aby w nich rozpalić. Węglarkę pełną węgla zanosiła do budynków, gdzie znajdowały się szkolne klasy. Mimo jej ciężkiej pracy i wysiłku, klasy były ciągle niedogrzane. Początkowo podłoga była z desek, które raz w tygodniu trzeba było porządnie wyszorować. Jednak to czyszczenie nie trwało długo, bo dzieci wchodziły do środka w ubłoconych butach, co szybko brudziło i niszczyło podłogę. Później władze Gminnej Rady Narodowej w Strzelczynie zorganizowały w klasach naszej szkoły linoleum. W tamtych czasach w naszej szkole nie było kuchni. Uczniowie musieli we własnym zakresie dbać o posiłki, przynosząc kanapki z domu. W 1974 roku została zlikwidowana ośmioklasowa szkoła, pozostawiając tylko cztery klasy. Mimo to, ja jako jedyny nauczyciel, nadal w niej uczyłam. Równolegle z pracą z dziećmi, odbywały się regularnie zajęcia szkoły wieczorowej dla dorosłych. Dorośli uczyli się pisać i czytać. Szkoła zorganizowana została przede wszystkim dla przybywających z centralnej Polski, szczególnie zaś osiadłych z przedwojennych wschodnich kresów pracowników państwowego gospodarstwa.

Klasy dorosłych uczniów były przeciętnie około dziesięcioosobowe. Doszłam do wprawy i samodzielnie układałam plany lekcji. Równocześnie miałam wychowawstwo w klasie, w której było trzydzieści dwoje dzieci.

                                                                    

    Fot. 9

W okresie wakacji szkoła pełniła funkcję schroniska szkolnego. To, co z sobą wędrujący z różnych regionów Polski przywieźli, stanowiło ich wyposażenie. Na tym nocowali w udostępnionych szkolnych pomieszczeniach. Byli to uczestnicy obozów wędrownych czy letnicy z rodzinami. W tamtych czasach szkolne schronisko figurowało na dostępnych listach schronisk turystycznych, przez co odwiedzali nas niespodziewani goście. Idea wiejskich schronisk młodzieżowych opierała się na zapewnieniu skromnego noclegu i zachęcenia do aktywnego uprawiania pieszej turystyki. Było to potrzebne na zachodzie Polski, gdyż południowe tereny dawnego województwa szczecińskiego; jeziora, leśne pagórki, rzeki, wioski i małe miasteczka tworzyły piękną, ale nieznaną naturę. Turyści, opiekunowie grup, którzy odkrywali te nasze zakątki, byli nimi często zaskoczeni i zachwyceni.

Fot. 10.
                                                                     
    Fot.11.

                                                                        
    
Fot. 12.     Zdjęcia z lat 80., z okresu, gdy Pani Teresa z pasją organizowała wycieczki dla uczniów do odległych zakątków naszego kraju. Autor nieznany. Fotografie z prywatnego archiwum Teresy Woźniewicz

W czasie żniw Państwowe Gospodarstwa Rolne (PGR) organizowały w szkole, we własnym zakresie, półkolonie w szkole. Rodziny były wtedy liczne, po pięcioro, sześcioro dzieci. Na nas spadał obowiązek opieki i organizacji zajęć i żywienia. Szkolne boisko, tereny i klasy ponownie ożywały. Naszą specjalnością stały się przedstawienia teatralne, które organizowaliśmy głównie przed świętami, na powitanie roku szkolnego oraz na jego zakończenie. Kostiumy i ozdoby wykonywaliśmy sami, a gazę na spódnice zdobywaliśmy w aptece. Uczniowie prezentowali wyuczone role w świetlicy wiejskiej oraz w świetlicach w sąsiednich wioskach. Miejscowy PGR organizował dla nas transport, którym był ciągnik z przyczepą.

                                                                   

Fot. 13.   Oto stare zdjęcie z 1949 roku, upamiętniająca chrzciny u rodziny Raczkiewiczów w Wełtyniu. Zdjęcie przedstawia gości; chrzestnych, rodzinę, sąsiadów stojących przed domem, a klimat jest typowy dla tamtych, powojennych lat, oddający rodzinne i sąsiedzkie relacje. Autor fotografii Brunon Hęciak. Fotografia z prywatnego archiwum  Teresy Woźniewic

Gdy pojawiła się kuchnia, to działała przez cały rok. Kiedy przyjeżdżali sezonowi robotnicy, posiłków wykonywano znacznie więcej. Pola były obsiewane burakami, zbożami, ziemniakami, więc pracy wokół było mnóstwo. Uczniowie starszych klas naszej szkoły i opiekunowie pracowali przy wykopkach. Sezonowi pracownicy przyjeżdżali na żniwa, a także na wykopki. Kwaterowani byli w pomieszczeniach pobliskiego pałacu. Niektórzy zostawali tu na dłużej, zakładając rodziny, choć początkowo często żyli w związkach nieformalnych, inni po prostu wyjeżdżali dalej. Do miejscowego gospodarstwa na wykopki przyjeżdżali uczniowie ze szkół średnich, a także żołnierze, żeby pomóc w pracach.

Kino objazdowe przyjeżdżało do nas raz w miesiącu. Seanse filmowe wyświetlane były w sali pałacu, chyba również w sali świetlicy. Zapamiętałam film „Tańczymy wśród gwiazd”[10] z 1952 roku. Operator kina zakładał taśmy, a okna należało zasłonić. Ekranem, na którym wyświetlano film, było potężne, rozciągnięte prześcieradło. W sali było ciepło. Pamiętam między innymi serię ”Samych swoich”[11]. Filmy wyświetlane przez kino objazdowe zawsze były sporym wydarzeniem. Po ile bilety były, tego nie pamiętam. Wcześniej w wiosce były rozwieszane plakaty. W świetlicy organizowano występy artystów. Pamiętam szczególnie wizytę sióstr Panas[12], które śpiewały piękne piosenki. To było duże wydarzenie w naszej wiosce.



                                                                                     
Fot. 14.       Z czasów pracy zawodowej w szkole w Strzelczynie.  Autor nieznany. Fotografia z prywatnego archiwum  Teresy Woźniewicz 
                                                                                
  Fot. 15.  Na fotografi z lat 80. występy zespołu tanecznego i krakowiak w wykonaniu najmłodszych podopiecznych. Autor nieznany. Fotografia z prywatnego archiwum  Teresy Woźniewicz. 


Gdy rozpoczęłam pracę w Kamiennym Jazie, nie było jeszcze komunikacji autobusowej. Drogę Chojna – Trzcińsko pokonywało się pieszo, idąc najczęściej przez łąki i sad do Rosnowa. Równoległą drogą przez Rurkę, Strzelczyn jeden autobus dziennie jeździł z Chojny do Gryfina. Gdy uruchomiono żwirownię pomiędzy Kamiennym Jazem a Strzelczynem, wtedy zrobiła się wygoda. Wywrotki się zatrzymywały i zabierały na zakupy do Trzcińska Zdroju.

Jako, że miałam rodzinę w Gdyni i na Śląsku, często podróżowałam w te rejony. Spędzałam tam czas z rodziną, odwiedzałam i poznawałam te tereny. Wczasy dwu tygodniowe organizowane przez Fundusz Wczasów Pracowniczych (FWP) to był nowy etap, otworzyły się nowe możliwości dla nas, mieszkańców wiosek Państwowych Gospodarstw Rolnych. Dzięki nim mogliśmy wyjeżdżać, poznawać nowych ludzi i nowe tereny, mogliśmy porównywać nasze życie z mieszkańcami innymi regionów i jednocześnie zmieniać styl naszego życia.

                       

                          Fot. 16.          Na zdjęciu widać życie społeczności wiejskiej szkoły, na przykładzie zachowanej tradycji - topienia Marzanny. Autor nieznany. Fotografia z prywatnego archiwum  Teresy Woźniewicz


Lata 70. To czas, kiedy dzieci pracowników z naszej szkoły i sąsiednich miejscowości korzystały z kolonii w nowych, nieznanych miejscach Polski. Kiedy szkoła w Kamiennym Jazie została zlikwidowana, a ja zaczęłam pracować w Strzelczynie, postanowiłam zając się czymś nowym – organizowaniem wycieczek krajoznawczych. Moim celem było pokazanie młodzieży, jak wygląda nasza ojczyzna. Razem zwiedziliśmy Warszawę, Kraków, okolice Trójmiasta, Poznań i Gniezno, docierając również w inne, fascynujące miejsca w kraju.

Kiedy rozpoczynałam pracę w Kamiennym Jazie, nigdy nie myślałam że, zostanę tu na stałe. Tak się jednak złożyło, że założyłam tu rodzinę i pozostałam do dnia dzisiejszego. W ten sposób w Kamiennym Jazie upłynęło mi już 57 lat.

 Fot. 17.                                                                        
 

Fot. 18. 
                                                                           
                                                                       Fot. 19. 
                                                                              
                              

                                            Fot. 17, 18, 19.   Okolice Kamiennego Jazu. Wioska połozona jest w otoczeniu ciekawej, czystej natury, a duży obszar leśny w poblizu wioski kryje wiele miejsc, które zachwycaja i przyciągają. Autor fotografii 17, 18, 19: Andrzej Krywalewicz

                                                                      

 

Wspomnień Pani Teresy Woźniewicz z Kamiennego Jazu wysłuchał w październiku i listopadzie 2023 roku autor publikacji Andrzej Krywalewicz.  


Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszego artykułu nie może być powielana ani rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób (elektroniczny, mechaniczny), włącznie z fotokopiowaniem oraz kopiowaniem przy użyciu wszelkich systemów bez pisemnej zgody autora.

 

 



Prześlij komentarz

Nowsza Starsza