Opowieść znad Odry: o dzieciństwie, chlebie z glinianego pieca i Jeźdźcu bez głowy

 

Urodziłam się 8 września 1935 roku. Nazywam się Maria Stokowiec. Używałam tego imienia aż do ślubu. Gdy brałam ślub, potrzebowałam akt chrztu, dlatego wysłałam do rodzinnej plebani w Wierzchlasie prośbę o nadesłanie mi potwierdzenia chrztu. Wtedy dotarła przesyłka pocztowa z metryką, ale ze zmienionym imieniem: figurowało w niej imię Marianna. Później okazało się, że proboszcz omyłkowo przysłał metrykę chrztu mojej kuzynki. Pamiętam, że krótko po tym koleżanka powiedziała mi: „Wiesz co, Marianna ładniejsze imię niż Maria, bo Marii jest pełno!”. Tak już zostało – od tamtej pory wszyscy zwracali się do mnie w ten sposób.

    Fot. 1.  Bohaterka wspomnień uwieczniona na zdjęciu z pierwszej połowy lat 50. Fotografia z prywatnego archiwum  Marii Stokowiec. 


Jak już wspomniałam, mama pochodziła z Wierzchlasu. Natomiast tata był rodowitym Poznaniakiem, z rodziny inteligenckiej. Losy ich rodzin splątały się więc już na długo przed moim narodzeniem. W każdej dzielnicy Poznania, mieszkał ktoś z jego bliskich.  Tata po skończeniu szkoły został przyjęty do pracy u hrabiego, właściciela podpoznańskiej posiadłości. Tam nauczył się opieki nad końmi, które kochał i którymi się opiekował. Karmił inwentarz i pracował przy żniwach. To właśnie tam zdobył umiejętność powożenia końmi. Majątek znajdował się niedaleko innej wioski wielkopolskiej, Jeziorki[1]. Tata wspominał, że gdy żona właściciela pałacu zmarła przed wojną, konie pozostawały w stajni, a on spał w pokoju nad nią. Wtedy pojawił się duch zmarłej żony właściciela.  Tata nie wierzył w duchy, jednak inni robotnicy, którzy pracowali przy koniach, wielokrotnie rano dopytywali go, czy widział w nocy niespokojne konie, i to, jak uderzały kopytami w żłoby.

Opowiadał mi o jeszcze innej historii, w której pojawiła się postać ducha. Otrzymał dzień wolny od pracy w majątku i zdecydował się pojechać do domu rodzinnego. To była sobota. Wrócił z zabawy około drugiej w nocy i usiadł na ławce przed domem. Miał skończone dwadzieścia lat, ale tak szanował rodziców, że bał się wejść w nocy do domu i ich obudzić. Nagle pojawiła się kobieta, która szła środkiem ulicy. Tata patrzył, co jakiś czas przecierał oczy ze zdumienia i powiedział sam do siebie: – „Pójdę za nią, zapytam, czy w czymś pomóc, sprawdzę przy okazji, kto to jest.” Ruszył szybkim krokiem. Gdy podchodził, ona nagle odwróciła się i skierowała na niego potężny strach. Wystraszony, podbiegł do drzwi wejściowych i susem wskoczył do domu, byle tylko nie siedzieć już więcej na ławce

Mama miała na imię Helena, a tata Ignacy Jankowski. Nie wiem dokładnie, gdzie się moi rodzice poznali. Mama, mając zaledwie trzynaście lat, z biedy wyjechała do Niemiec do pracy. Była wysoka, wyrośnięta, a o pracę było ciężko. Czy poznali się tam w Niemczech, czy dopiero tutaj, w Wielkopolsce, gdy wróciła - tego nie wiem, szczegółów nie znam, i najprawdopodobniej już nigdy nie poznam. Jestem najstarsza z rodzeństwa. Miałam trzech braci. Najstarszy z nich, Henio, urodził się w Niemczech, lecz żył tylko dwa lata. Później na świat przyszli Marian i Janek.

 Fot. 2.  Pani Maria gra na akordeonie, idąc drogą polną wzdłuż Odry w Marwicach. Zdjęcie wykonane w latach 50. Fotografia z prywatnego archiwum  Marii Stokowiec. 


Mój tata wielokrotnie mówił, że dla niego wojna zaczęła się we Wrześniu 1939 roku we Wierzchlasie. Okupanci pojawili się w okolicy, a wraz z ich przybyciem zapanował strach. Weszli do naszego domu, podobnie jak do kolejnych, zdecydowanie nakazując rodzicom opuszczenie wszystkiego, co do nich należało. Wojna zaczęła się 1 września i tego samego dnia Tata wraz z innymi mieszkańcami trafił do transportu, który wywiózł ich w głąb Rzeszy Niemieckiej.

Babcia już wtedy nie żyła. Dziadek Walenty był bardzo chory, w agonii, przykuty do łóżka. Mama, z łzami w oczach, uklękła przed niemieckim żołnierzem, błagając o litość. Obiecała, że gdy dziadek umrze, pójdzie za mężem, choć serce jej pękało. W tamtych trudnych dniach ojciec pracował w Rzeszy jako robotnik przymusowy, a mama, zostając ze mną, musiała troszczyć się o nas oboje i oczywiście o dziadka. Sadzała mnie u jego stóp, przygotowywała jedzenie. To był ten krótki czas, gdy dziadek wracał do zdrowia. Stawał się silniejszy, co sprawić mogła nasza bliskość, to, że byliśmy we troje. Pytałam go wtedy: – „Dziadek chcesz zjeść? To ja ci dam swoje!” Odpowiadał: - „Nie, dziecko nie chcę. Jednak chętnie ci poczytam. Słuchaj, a kiedyś będziesz mądra.” i uśmiechał się wtedy. Zabijał czas, czytając mi książki i snując opowieści, które pozwalały zapomnieć, że jest wojna, jednak agonia powracała, gdy zostawał sam. Mama wychodziła do ludzi, podejmując się każdej pracy, by zarobić na skromne życie. Tak upływały nasze dni, aż nadszedł czas rozstania. Po śmierci dziadka Niemiec wrócił, by dopilnować obietnicy. Mama spakowała najpotrzebniejsze rzeczy, żałobna cisza i gwizd lokomotywy wyznaczył nam drogę w nieznane i nowy etap życia. Wyjechaliśmy w kierunku Rostocku, a stamtąd do miasteczka Tessin[2]. Wieś, majątek Repnitz[3], gdzie zatrudniony był tata, leżała niedaleko tego miasta, około ośmiu kilometrów od niego. Zimą pracował z innymi Polakami przy zmarzniętych burakach i najpewniej wykonywał inne prace gospodarcze. Zamieszkaliśmy we wspólnym budynku z innymi robotnikami przymusowymi, którzy w większości pochodzili z Polski. Zapamiętałam, że były tu również zatrudnione Rosjanki. Kuchnia była wspólna. Byłam dzieckiem, jednak utrwaliło mi się wrażenie, że Niemcy obawiali się jeden drugiego. Właściciel majątku nazywany był Grafem Bassewitz, dobrze nas traktował, później jeszcze pojawi się w moich wspomnieniach.

 Fot. 3.  Zdjęcie wykonane w latach 50. Lata powojenne to w Polsce, szczególnie na Ziemiach Zachodnich czas, gdy powstawały różne formy wsparcia rolnictwa. Pani Maria z dwoma kolegami pozuje na tle samochodu dostawczego. Fotografia z prywatnego archiwum Marii Stokowiec.   

Rodzice pracowali przy obróbce buraków. Podczas pracy, zatrzymał się w ich pobliżu Graf Bassewitz. Przyglądał się przez jakiś czas, po czym powiedział – „Jankosiu, ty się nie nadajesz do tej pracy. Zabiorę Cię do stajni!” Tato, gdy to usłyszał, zapewniał, że w każdej chwili może podjąć nową pracę. Woził mleko, później go zatrudnił jako stajennego, jednocześnie powierzył mu wożenie siebie pojazdem. Mama przynosiła z pracy zmarznięte buraki cukrowe. Przygotowywała z nich dla mnie syrop, a same buraki służyły również jako gotowy posiłek. Pamiętam słodki smak ugotowanych buraków cukrowych. Były dla mnie dobre, potrzebowałam cukru, bo byłam jeszcze dzieckiem. Z tego co zapamiętałam, dzienna racja robotnika przymusowego wynosiła podobno około 180 gramów chleba, czyli od trzech do pięciu kromek, w zależności od grubości. Muszę jednak uczciwie powiedzieć, że z tego okresu, będąc dzieckiem, nie przypominam sobie, abym ten chleb jakoś szczególnie kosztowała, ani nie pamiętam jego smaku. W budynku znajdował się wychodek, jednak najczęściej załatwialiśmy swojej potrzeby w drewnianych wychodkach, które ustawiono dla robotników. Dwa lub trzy takie szalety stały poza domem, w kierunku pola, bezpośrednio za budynkiem, tam, gdzie robotnicy szli do pracy.  

Pamiętam, że na pobliskich polach rósł groch. Kiedyś, gdy zrywałam strączki ze świeżym grochem i chowałam go za koszulę, nagle pojawił się właściciel. Wystraszona, oddaliłam się i obeszłam całe pole szerokim łukiem, szłam i szłam, ta droga wydawała mi się nie mieć końca.

Mijał czas, a ja odkrywałam nowe zakątki w pobliżu majątku. Znalazłam jezioro, a blisko niego samotny dom z zabudowaniami gospodarczymi i drzewami owocowymi. Szczególnie pamiętam potężną wiśnię, której owoce były dorodne i soczyste, niczym czereśnie. Wystraszona, podchodziłam do drzewa niepewnie. Pokusa słodkich owoców była silna. Zrywałam owoce, wmawiając sobie, że z całą pewnością nikogo nie ma w domu i nikt nie może mnie tutaj zobaczyć. Słoneczny dzień, weszłam na drzewo, zrywałam owoce, gdy nagle ku mojemu zaskoczeniu stanął obok mnie właściciel. Powiedział w swoim języku, który rozumiałam – „Nie ruszaj się, abyś nie spadła!” Byłam ubrana w czerwonej sukience, którą dostałam od zaprzyjaźnionej Niemki, o której opowiem.  Sukienka nie miała rękawów i była rozpinana z tyłu. Usłyszałam, wystraszyłam się, zeskakiwałam odwrócona plecami do drzewa. Konar zahaczył się o rozcięcie z tyłu, tuż ponad górnym guzikiem sukienki. A ja, szczęśliwie, uniknęłam upadku, zawisłam po prostu na konarze. Niemiec bał się, abym nie spadła, to był dobry człowiek. Usłyszałam – „Nie ruszaj się, idę po drabinę!” Później tam już na wiśnię nie chodziłam. 

Na wprost domu, w którym mieszkaliśmy i który nazywany był „kaserne”, mieszkała Niemka. Miała taki zwyczaj, że wychodziła przed dom, przyglądając się, zapatrzona gdzieś w dal. Gdy mnie zobaczyła, przywoływała mnie, jednocześnie rozglądając się, czy nikogo nie ma. Podchodziłam, a ona miała coś dla mnie przygotowane; odzież, rajstopy, obuwie po córce, coś do zjedzenia. Zapamiętałam, częstowała swojską kaszanką, którą tradycyjnie tutaj doprawiano cukrem. Przybiegałam do izby, którą zajmowaliśmy i gdzieś tutaj chowałam, to co dostałam. Kobieta miała siedmiu synów, każdy z synów był na wojnie. Miała też córkę, która była jej najmłodszym dzieckiem. Ta córka była moją rówieśniczką. Lubiłam z nią spędzać czas. Pamiętam, że kiedyś biegaliśmy w jakichś zabudowaniach, pośród słomy i siana. Właśnie wtedy wbiły mi się widły w stopę. Boże, jaki to był ból! Do dzisiaj mnie ta stopa boli.    

Robotnicy wcześnie wstawali do pracy i wracali dopiero późnym popołudniem. Dzieci robotników pozostawały wówczas same; nikt się nami nie opiekował. Tata mówił i pisał dobrze po niemiecku. Miał w sobie umiejętność nawiązywania kontaktu, dzięki czemu inni chętnie z nim rozmawiali, wzbudzał zaufanie, bo był szczery i umiał słuchać. Jeździł z mlekiem do mleczarni, a po drodze w jednej lub drugiej wiosce, Niemki wychodziły ze swoich domów na ulice z prośbą o zrobienie zakupów w pobliskim Tessinie.  Był przez nich lubiany. Właściciele sklepów i sprzedawcy poznali tatę, wiedzieli, kim jest, i byli wobec niego życzliwi. Radził tutaj sobie dobrze.  

 Fot. 4.  Zdjęcie wykonane w latach 50. Pani Maria i jej TataFotografia z prywatnego archiwum Marii Stokowiec.

Zapamiętałam dobrze ostatnie Święta Bożego Narodzenia w Repnitz.  Ostatnie święta wojny. Rok 1944. Niemcy wiedzieli, że będzie kapitulacja. Nagle drzwi do mieszkania się otwierają. Ktoś coś wrzuca i ucieka. Podchodzę do drzwi, patrzę: w wiklinowym koszyku są jajka, mąka, kawałek czekolady, a obok leży mała choinka. Pomyślałam wtedy: „Matko, ale święta będziemy mieli!”

W „kaserne” jedno z tych małych mieszkań zajmowała z mężem folksdojczka - Polka, która wyszła przed wojną za miejscowego Niemca. Był to mężczyzna niski, drobnej postury, można powiedzieć, kurdupel. Zakochała się w moim ojcu. Tata jednak nie zwracał na nią uwagi i nie chciał jej. Wówczas zaczęła się mścić, donosiła na nas umundurowanym nazistom. Na szczęście uniknęliśmy nieszczęścia, to był już schyłek wojny.

Przed pojawieniem się sowietów w wiosce, przyjechali motorem żołnierz i tłumaczka, kobieta. Dopytywali się dzieci, którzy z Niemców odznaczyli się brutalnością wobec robotników. Tata przestrzegał, abym nie wchodziła w żadne relacje. Dowiedziałam się natomiast później, jaki był los folksdojczki – donosicielki, która, jak się okazało, donosiła bez skrupułów nie tylko na nas, ale też na innych robotników – na każdego, kogo uznała za podejrzanego. To była dziwna, niebezpieczna kobieta. Podobno została zastrzelona, gdy Rosjanie w 1945 roku wkroczyli do Repnitz.

Zresztą, gdy Rosjanie wjechali do wioski, zastali tutaj najczęściej starszych ludzi. Wydaje mi się, że młodsze kobiety z dziećmi opuściły wcześniej swoje domy, świadome co może się stać.

Tragiczne wydarzenie miało miejsce w tym czasie: Rankiem przybiegł miejscowy mężczyzna, który się zgadzał z tatą. Mieszkał z żoną blisko pałacu. Okazało się, że jego żona urodziła w nocy dziecko, a zaledwie kilka godzin później dziesięciu „wyzwolicieli” dopuściło się gwałtu na tej kobiecie. „To była dobra chłopina”. Przybiegł, mocno uderzał do drzwi, płakał i krzyczał: „Dziecko małe, a oni mi żonę zamordują! - „Jankosiu ratuj nas, ratuj nas.” – powtarzał. Ojciec z sąsiadem udali się do komendanta sowieckiego, który ostrzegł ich przed karą. Nie wiadomo, czy rzeczywiście zostali ukarani... potwory, nie ludzie.

W „kaserne” mieszkała młoda Polka, pochodziła spod Częstochowy, ona była bardzo ładna. Przyjechali końmi pod budynek, kilku młodych sowietów na wozie. Chcieli pod pretekstem wyprowadzić tę młodą dziewczynę. W jej obronie stanęło kilka mężczyzn – robotników, co to mieszkali w „kaserne”. Nie wiem, czy tata, czy inny mężczyzna pobiegł do budynku, w którym oni stacjonowali, stanął bezpośrednio przed ich przełożonym i opowiedział o sytuacji. Dowódca ich o stopniu pułkownika przyjechał w krótkim czasie przed budynek. Zdecydowanie głośno krzyczał, że zostaną ukarani, zastrzeleni. Dziewczyna na szczęście uniknęła komplikacji.  Byłam świadkiem, jak na jeden z wolno stojących rowerów usiadło kilku żołnierzy. Ujechali kilka metrów, zrobił się harmider, nagle wylądowali na ziemi, pod nimi zniszczony rower. Później Niemcy rowery pochowali. Rower, którego używaliśmy również zniknął w tym czasie.

Podobno wielu spośród sowieckiego wojska, to byli kryminaliści, których masowo wypuszczali z więzień, otrzymywali swobodę, pod warunkiem, że będą żołnierzami. Więzienia opróżniali, byli więźniowie stawali się żołnierzami. Wielu z nich to byli Kazachowie, skośnoocy, pochodzili z odległych obszarów Azji.

W tym czasie coraz częściej na drogach pojawiały się obce twarze. Pod naszym domem zatrzymywały się furmanki, które czasem przywoziły wieści z innych wiosek, a innym razem przynosiły jedynie ciszę, przerażenie, niepokój. Każdego dnia nasze życie ulegało nieodwracalnej przemianie – zanikało dotychczasowe przeświadczenie Niemców, że ich dominacja będzie trwała wiecznie. Coraz wyraźniej widoczna była zmiana ról: oni już nie byli pewni swojej pozycji panów, a my – pachołków i służby. Po opuszczeniu meklemburskiej wioski Repnitz, gdzie spędziliśmy kilka lat, właściciel majątku, u którego pracowali moi rodzice, pomimo świadomości zbliżającej się klęski i obecności sowietów, przekazał ojcu dwa zdrowe, zadbane konie. Powiedział przy tym: „Abyś Ignacy dojechał.” Te konie zostały wykorzystane do zaprzęgnięcia furmanki, którą udaliśmy się w kierunku Wierzchlasu. Nie jestem w stanie dokładnie określić, kto prowadził pojazd lub wyznaczał trasę. Podążaliśmy na południowy wschód od Meklemburgii, ponieważ tam spodziewano się znaleźć przeprawy mostowe przez Odrę. Początkowo dwa konie ciągnęły dwa wozy — jeden należał do naszej rodziny. Na jednej z furmanek podróżowałem z moim półtorarocznym bratem, urodzonym w Niemczech, którego śmierć pozostaje żywym wspomnieniem… Był takim dobrym chłopcem, gdy się brata posadziło, siadał bez problemu, pogodne miał usposobienie. Dziecko złote. Wracaliśmy ze Stargardu w kierunku Odry, wagony w części bez szyb w oknach, przeziębił się, zmarł krótko po tym, jak zamieszkaliśmy w Marwicach. Tato próbował szukać pomocy, nie znalazł. Pochowany tam został, grób przetrwał do dzisiaj.

 Drugim wozem przemieszczała się zaprzyjaźniona rodzina Dębskich z Wierzchlasu: rodzice, córka Aurelia oraz pięciu synów — Heniek, Stachu, Józek, Bronek i Edek. Najstarsi synowie byli już dorosłymi mężczyznami. Rodzina Dębskich wielokrotnie udzielała nam wsparcia i ochrony podczas tej trudnej drogi

W pewnym momencie, zanim jeszcze ujrzeliśmy Odrę, zatrzymał nas patrol sowiecki i skonfiskował jednego z naszych koni. Został nam tylko jeden koń, który musiał ciągnąć dwie furmanki – naszą oraz zaprzyjaźnionej rodziny. Dorośli szli pieszo, bo zwierzęta nie dałyby rady uciągnąć całego ładunku. Zdarzało się, że gdy przy drodze leżał zamordowany żołnierz niemiecki, jeden z braci Dębskich podchodził do zwłok i zabierał pozostawioną przy nim broń. Gdy zbliżał się wieczór, zatrzymywaliśmy się w jakiejś wiosce. Domy poniemieckie były w tym czasie opuszczone, niezajęte jeszcze przez Polaków. Stawialiśmy dwie furmanki, ktoś zostawał na warcie, a pozostali udawali się na poszukiwanie opuszczonych domów. Gdy już ulokowaliśmy się w pustym domu, rodzice zamykali drzwi od wewnątrz i szukaliśmy pożywienia. Po drodze zrobiliśmy postój; kobiety zebrały coś do jedzenia na polach i przygotowały posiłek. Nagle naszym oczom ukazał się pałac. Jako dzieci wyobrażaliśmy sobie, co może znajdować się w środku, słodycze lub czekolady, każdy z nas o tym marzył. Weszliśmy do przestronnego holu, a potem do pokoju wypełnionego od podłogi po sufit stertą ubrań i pościeli. Na czubku tej sterty siedział pies, który nagle zaczął głośno szczekać i warczeć, najwyraźniej pilnując zgromadzonego dobytku. Wnętrza budynku były naprawdę ładne i zadbane jak na opuszczony pałac. Szybko opuściliśmy to miejsce i nikt z nas nie miał odwagi tam wrócić. Jestem pewna, że jednak noc spędziliśmy właśnie w tym opuszczonym budynku, najprawdopodobniej dostaliśmy się do innej części pałacu, który okazał się przystankiem w drodze do przeprawy przez rzekę.

 

                    Fot. 5.  Zdjęcie wykonane w latach 50. Pani Maria.  Fotografia z prywatnego archiwum Marii Stokowiec.  

Widuchowa po raz pierwszy

Dotarliśmy do pontonowych mostów tymczasowych wybudowanych przez Rosjan na Odrze. Przeprawa była bardzo wąska, co ograniczało ruch do pojedynczych pojazdów. Mama odczuwała znaczny niepokój, obserwując niestabilność konstrukcji, która wyraźnie drżała. Początkowo brakowało jej odwagi, aby przejść przez most, jednak ostatecznie zdecydowała się na ten krok. Wszyscy musieliśmy opuścić wóz i pieszo przekroczyć tymczasową przeprawę na drugi brzeg. Widok kołyszącego się mostu pozostaje w mojej pamięci do dzisiaj.

Po przeprawieniu się droga prowadziła w pobliżu kościoła w Widuchowej, gdzie po raz pierwszy dotarliśmy do tego miasteczka. Patrol sowiecki zatrzymał nas w Widuchowej; żołnierz nalegał, by rodzice oddali konia. Ojciec odmówił, błyskawicznie wskoczył na wóz i oddaliliśmy się z miasteczka, nie reagując na żądania. Po przejechaniu pewnego dystansu ojciec upewnił się, że nikt za nami nie jedzie, następnie skręcił w widoczny leśny trakt prowadzący na wzniesienie za Widuchową, mówiąc: „Dosyć tego, to jest wyzwolenie?”. Wzniesienie znajduje się w miejscu, gdzie jest skrzyżowanie dróg w kierunku Gryfina.

Po tej stronie Odry nadal spotykaliśmy Niemców, choć ich liczba była już niewielka. Zdecydowanie było ich mniej po tej stronie niż po zachodniej. Ostrzegali nas przed skupiskami maruderów i rozzłoszczonymi Sowietami.  Podążaliśmy w kierunku Polski i mama podczas podróży wspominała o powrocie do Wierzchlasu. Po przybyciu ojciec zatrzymał się przy rodzinnym gospodarstwie, stwierdzając: „Co ja tu będę robił, jedziemy na zachód!”. W Łódzkiem ojciec wymienił konia na krowę, co zapewniło nam mleko i masło — była to już znacząca poprawa naszej sytuacji. Bez krowy nie mielibyśmy co jeść.

 

             Fot. 6.  Pamiątkowe zdjęcie z  lat 50., z okresu nauki  Pani Marii w szkole w Poznaniu.  Fotografia z prywatnego archiwum Marii Stokowiec.  


Na ziemie zachodnie. Widuchowa po raz drugi

Krowa, wraz z naszym skromnym dobytkiem, została umieszczona w jednym z wagonów, gdy tato podjął decyzję o wyjeździe na ziemie zachodnie. Wyruszyliśmy z Wierzchlasu do Stargardu pociągiem, którego okna były powybijane, a podczas podróży mój brat się przeziębił. Skład pociągu był zróżnicowany – jechały nim wagony zwierzęce, pasażerskie i towarowe. Nie było możliwości wyboru; człowiek wsiadał do tego, co akurat podstawili kolejarze, bo i tak nie można było zrobić nic innego.

W Stargardzie lokalny PUR zorganizował dla przyjezdnych na ziemie zachodnie noclegi i ciepłe posiłki. Spędziliśmy około pół roku, może troch mniej. Wędrowaliśmy po okolicznych polach w poszukiwaniu jedzenia. Rozmieszczono nas w opuszczonych domach, czekając na dalszy transport. Gdy po powrocie z Łódzkiego znów znaleźliśmy się nad Odrą, tata westchnął: „O mój Boże, gdybyśmy wiedzieli, zostalibyśmy tu od razu!”.

 

Przyjechaliśmy do Marwic

Po przybyciu do Marwic okazało się, że większość lepszych mieszkań została już zajęta. Jednakże najgorszym, co spotkało nas na początku naszego życia tutaj, była śmierć brata. Osiedliliśmy się w starej, opuszczonej chacie. W miejscowości powstała strażnica Wojsk Ochrony Pogranicza (WOP). W kuchni wojskowej pracowały dwie Niemki, które przygotowywały posiłki pozostawione z nieznanych mi powodów. Oficer polecił im udać się do naszego domu po mleko; towarzyszyłam im podczas tej wizyty. W zamian za mleko otrzymywaliśmy od oficera konserwy mięsne, głównie słoninę w puszkach. Kobiety te były pogodne i sympatyczne; wydaje mi się, że nie czuły się tutaj źle. Nikt chyba im krzywdy nie robił. Mój ojciec pracował na polach, gdzie rosło jeszcze żyto, które następnie zostało wymłócone. Żyto wożono do młyna w Krzywinie, a stamtąd przywoziliśmy mąkę do Marwic. Mama wypiekała z niej chleb. W domu, w którym zamieszkaliśmy znajdował się prosty, gliniany piec do pieczenia chleba, wkopany w ziemię. Jego kopułowa komora zapewniała równomierne nagrzewanie. Piec był opalany drewnem, a po rozgrzaniu wnętrza, usuwano żar i popiół, aby upiec chleb na nagrzanej podłodze. Mamy chleb Pszenno razowy wypiekany w piecu z gliny smakował, a jego aromat rozchodził się po całym domu. Przeciętnie mama wypiekała pięć, sześć dużych bochenków. Wystarczały one na miesiąc, ponieważ chleb ten nie wysychał tak szybko. Kiedyś przyszedł żołnierz, z miejscowej strażnicy. Powiedział do taty – „Panie Jankosiu, chciałbym dobrego, pachnącego chleba zjeść”. Mama ukroiła kilka pajdek. Czymś zajęta, zamyśliła się. Nagle spojrzała na stół, pajdki zjedzone a bochenek chleba, który leżał na stole, też był zjedzony. Tymczasem żołnierz, patrząc jej prosto w oczy, uśmiechał się. Taki był głodny.

 Fot. 7. Zdjęcie z okresu, gdy byliśmy już małżeństwem. Ja z mężem, Tadeuszem.  Fotografia z prywatnego archiwum Marii Stokowiec.  


Tutaj urodzili się bracia Marian i Janek. Ich rodzice utrzymywali się z pracy na gospodarstwie, choć ojciec nie był specjalistą w swoim fachu. We wsi powstała czteroklasowa szkoła, a starsze dzieci uczęszczały do placówki w Widuchowej. Szkołę umieszczono w budynku obok kościoła. Każdego dnia dzieci maszerowały pieszo do szkoły i wracały do domu. Później, na wzgórzu nad Odrą, założono internat dla uczniów spoza miejscowości, który funkcjonował zimą. Internat działał w pobliżu Strażnicy WOP. Zimą, przez cztery najtrudniejsze miesiące, mieszkaliśmy właśnie w internacie. Śnieg sięgał po pas, żołnierze ruszali na służbę, a my podążaliśmy za patrolem. Powstała również Gminna Spółdzielnia, a na końcu miasteczka, na wzgórzu w kierunku Gryfina, produkowano maty trzcinowe. Miasteczko nie ucierpiało bardzo podczas wojny, lecz późniejsza rozbiórka budynków na potrzeby odbudowy Warszawy pogorszyła jego stan. Obszar ten leży dziś pomiędzy ulicami Szkolną i Ignacego Krasickiego. W Widuchowej, niedaleko obecnej szkoły, na wyniesieniu stały powojenne, uszkodzone budynki, które zostały rozebrane.

 

Książki w moim życiu są bardzo ważne. Pierwsza wypożyczalnia książek na Nadodrzańskiej

Pani Grabowska mieszkała przy ulicy Nadodrzańskiej, tuż obok szkoły. W swoim domu urządziła niewielką bibliotekę, z której regularnie wypożyczałam książki. To była miła, mądra kobieta. Najlepiej zapamiętałam serię przedwojennych powieści autorstwa Thomasa Mayne’a Reida. Czytałam je z ogromnym zainteresowaniem – do dziś pamiętam „Jeźdźca bez głowy”, „Łowców skalpów” oraz cykl powieści o podróżnikach. Później powstał film na podstawie jednej z moich ulubionych książek Reida. Ich styl pisania robił na mnie duże wrażenie; były to naprawdę świetnie napisane historie. Książki odgrywały ważną rolę w moim życiu. Duży pokój z regałami ustawionymi pod ścianą od strony podwórza był pełen woluminów o rozmaitych kolorach i formatach. Pomieszczenie znajdowało się na parterze i było przestronne oraz jasne, dzięki światłu wpadającemu przez szerokie okno. W jednym z kątów stał mały stolik. Pani Grabowska, właścicielka bogatego księgozbioru, chętnie rozmawiała o literaturze i dzieliła się swoimi spostrzeżeniami. Często wskazywała mi książki, które jej zdaniem warto było poznać, choć czyniła to z dużą powściągliwością. W latach pięćdziesiątych prawdopodobnie nie istniała jeszcze stacjonarna biblioteka w Widuchowej. W tym okresie pani Grabowska pełniła nieformalnie rolę osoby udostępniającej książki mieszkańcom. Była oczytana, chętnie dzieliła się swoją wiedzą i zasobami domowej biblioteki, choć nie każdemu pożyczała swoje zbiory. Nie wiem, czy kobieta mieszkała w Widuchowej przed wojną, czy była autochtonką, czy też przyjechała tutaj po wojnie i w jakich okolicznościach, pomimo, że darzyłam kobietę sympatią i szacunkiem Właściwie nic o niej nie wiem. Pani Grabowska prowadziła rejestr wypożyczanych tytułów, mimo braku oficjalnych kart bibliotecznych. Część książek niestety nie wróciła do jej kolekcji.

 

 Fot. 8. Raz w życiu skoczyłam w nieznane w dół ze spadochronem.  Fotografia z prywatnego archiwum Marii Stokowiec.

Tata mój Poznaniak. Opowiadał pewną historię, która może wydawać się bardziej legendą z przeszłości, jednak często powtarzał, że ta historia jest autentyczna, chociaż trudno dać im dziś wiarę. Miasteczko wielkopolskie, tutaj znajdowała się krótka droga, wzdłuż której rosły okazałe lipy. Drzewa te tworzyły szpaler łączący mały plac z kościołem. Właśnie w tym miejscu odbyła się egzekucja. Mężczyzna był jeszcze w sile wieku. Na środku placu zbudowano tymczasowy podest. Stał na nim skazaniec w czarnej marynarce, która nijak nie pasowała do reszty jego zniszczonego ubrania. W słowa skazańca cierpliwie wsłuchiwali się miejscowy urzędnik, komendant i kat. Mężczyzna w czarnej marynarce mówił tak do kata – „Gdy utniesz mi głowę, pozwól, że będę szedł przed siebie. Droga, którą pokonam wraz z pasem w kierunku lasu, niech stanie się własnością moich dzieci, które pozostawiam samotne.” Egzekucja się przedłużała, miejscowi spokojnie oczekiwali, sprawiając wrażenie, jakby byli nieco znudzeni. Podobno urzędnik z kimś się skontaktował, po czym zapadła decyzja – „Jeżeli skazaniec zdoła przejść bez głowy w kierunku kościoła, to fragment ten, będący własnością gminy i wydłużony w kierunku lasu, zostanie oddany potomkom tego mężczyzny”. Jednakże, jak się okazało, uparty skazaniec uszedł spory odcinek drogi, po czym upadł w miejscu, gdzie była wiejska studnia. Zgodnie z obietnicą ten kawałek przyległy do drogi wraz ze sporym pasem ziemi przekazano dzieciom skazanego. Prawdopodobnie ta historia, którą wiele razy, będąc dzieckiem słyszałam, sprawiła, że jako dorosła upodobałam sobie XIX wieczną powieść autorstwa Thomasa Mayne'a Reida, której akcja toczy się na teksańskich preriach, a jej główni bohaterowie to łowcy mustangów.

 

Pracowałam przez całe swoje życie jako sklepowa, ekspedientka w widuchowskiej Gminnej Spółdzielni. Sklep wzorcowy działał w miasteczku, gdzie dzisiaj stoi blok mieszkalny, blisko kościoła. Pawilon wybudowany po już wojnie. Byłam sklepowego działu z materiałami, ubraniami, dziewiarstwem i pasmanterią. Wykonywałam ręcznie ceny, ozdoby. Przyjeżdżali do sklepu klienci ze Szczecina, podziwiali ozdobione wnętrze i ilość towarów dobrej jakości, których w tamtych czasach brakowało.  

 Fot. 9. Mój małżonek Tadeusz w czasach, gdy służył w Pomorskiej Brygadzie WOP. Fotografia z prywatnego archiwum Marii Stokowiec. 


Mój mąż Tadeusz Stokowiec, pochodził z okolic Chęcin.  Do Szczecina trafił jako żołnierz zasadniczej służby, służąc w Pomorskiej Brygadzie WOP. Po odbyciu służby zdecydował się pozostać w wojsku i w ten sposób trafił do małej strażnicy nad Odrą, gdzie pełnił funkcję szefa strażnicy. Była to ciężka i odpowiedzialna praca. Strażnica w Widuchowej chroniła duży pas granicy. Pamiętam odcinek z Widuchowej do Ognicy, zaorany pas ziemi. Rzeczywistość na granicy w latach powojennych była surowa. Zaorany pas ziemi, druty zabezpieczające i żołnierze patrolujący z psami. Niemcy przechodzili nielegalnie przez granicę po ukryte kosztowności, a zdarzało się, że i po złoto. Był to dla nich to wysiłek połączony z ryzykiem. W nocy próbowali odnaleźć miejsca, gdzie ukryli cenny dobytek. Jednym się udało, inni byli zatrzymywani. Między innymi w Widuchowej w pobliżu Grunwaldzkiej, w miejscu, gdzie znajduje się boisko szkolne odzyskali ukryte w ziemi pamiątki rodzinne. W drodze do Ognicy stał dom z zabudowaniami, w pobliżu jego jest nadal górka. W nocy przyszli dawni właściciele, to co ukryli wcześniej, najprawdopodobniej odzyskali. Górka została rozkopana, a rozmiar otworu w ziemi wskazywał, że zostało tutaj ukryte coś pokaźnego.

 

 

 Fot. 10.  Pamiątka z małego sklepu w Widuchowej, w którym pracowałam jako ekspedientka. Fotografia z prywatnego archiwum Marii Stokowiec.

Lata 1955, 1956, małżonek służył na granicy. Dużo żołnierzy przewinęło się w tamtych czasach przez strażnicę. Poznaliśmy się z moim mężem w Marwicach, gdzie przychodził na służbę. To był okres, gdy chodził w patrolach do Marwic. Na wałach stała wieża obserwacyjna. Strzelał ślepakami (dureń) w kierunku naszego domu. Kiedyś wbiegła nagle zdyszana do domu koleżanka, i krzyczy od korytarza: - „Marysia, to III wojna światowa wybuchła. Wyjdź, zobacz, strzelają jak oszalali!”. Czepiał się, czepiał mnie, szukał sposobności, aby spotykać się ze mną. Przystojny był. Kiedyś poszłam w kierunku strażnicy w Marwicach, wiedziałam, że patrol zakończony. Wywołałam, wyszedł uśmiechnięty, mówiłam poważnie, a on coraz mnie bliżej stał, przyglądał mi się spokojny, jakby przewidział, że przyjdę. Ślub nasz miał miejsce w 1957 roku w Marwicach. Cała rodzina od strony taty z Poznania zaszczyciła nas. Po wojnie śluby były skromne. O kupnie prawdziwej sukni nie było mowy, pojechałam do Szczecina, udało się kupić.  

 

Fot. 11.  Z okresu, gdy Tadeusz był szefem strażnicy. Fotografia z prywatnego archiwum Marii Stokowiec.


 

Doczekaliśmy się dwojga dzieci; Bogusława i Anny Później na świat przyszło czworo wnuków, czworo prawnuków i jedna prawnuczka.



Wspomnień Pani Marii Stokowiec wysłuchał w październiku 2023 oraz październiku 2025 roku autor publikacji Andrzej Krywalewicz.  


Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszego artykułu nie może być powielana ani rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób (elektroniczny, mechaniczny), włącznie z fotokopiowaniem oraz kopiowaniem przy użyciu wszelkich systemów bez pisemnej zgody autora.







Prześlij komentarz

Nowsza Starsza