Gramofon na Sybirze. Muzyka, która uciekła z Polesia (1940)

 

 



Nazywam się Krystyna Kos, urodziłam się 20 stycznia 1934 roku w Staniewiczach w gminie Iwacewicze[1], w powiecie kosowskim[2]. W tamtym czasie tereny te wchodziły w skład województwa poleskiego[3]. Rodzice Anna Zdżyłowska z domu Przysiężniak i Antoni Zdżyłowski zajmowali się na co dzień prowadzeniem gospodarstwa. Miałam pięcioro rodzeństwa: najstarszego Jana, następnie Kazimierę, Władysława, Józefa oraz mnie najmłodszą Krystynę.

Tato miał wykształcenie średnie i można tak powiedzieć, „był społecznikiem”, Ciągle gdzieś pomagał, działał, angażował się w sprawy lokalne. W domu bywał rzadziej, niż byśmy chcieli. Nasza wioska była zamieszkiwana głównie przez Polaków. Większość domów była drewnianych, a obok wielu gospodarstw stały żurawie, z których czerpano wodę. Te urządzenia nadawały swoistego uroku.

Nieopodal wsi powstała zlewnia mleka oraz serowarnia. Zakłady te dawały ludziom pracę. W samej wiosce nie było kościoła, jedynie niewielka kaplica zbudowana, podobnie jak większość zabudowań w Staniewiczach, z drewna. Była to skromna, urokliwa świątynia, otoczona drewnianym ogrodzeniem, z małą wieżyczką przy części prezbiterialnej – detalem, który czynił ją wyjątkową w oczach mieszkańców.


Fot.1 Od lewej: ojciec Antoni, trzymający na kolanach córkę Krystynę; obok siedzą matka Anna oraz ciocia. Górny rząd (od lewej): Władek, Kazia, Jan oraz syn cioci. Staniewicze, 1938 rok. Autor nieznany, zdjęcie z prywatnego archiwum Krystyny Kos.

Zapach pieczonego chleba i słodycz w falbankę

Pamiętam, że mama – Anna w każdą sobotę wstawała wcześnie rano, przygotowywała wszystkie potrzebne produkty, a potem piekła świeży chleb. Szybko zrywałam się z łóżka, gdy tylko słyszałam jak krząta się w kuchni. Do dziś sobota kojarzy mi się nieodłącznie z ciepłem kuchni i zapachem dopiero co upieczonego chleba.

W niedziele chodziliśmy do naszej kaplicy. Droga do niej prowadziła przez wieś, obok wiejskiego sklepu, co urozmaicało trasę. Jeśli sklep był otwarty, kupowałam sobie słodycz i wciskałam w falbankę sukienki. Tradycyjnie dzieci w kaplicy zajmowały pierwsze ławki. W trakcie nabożeństwa przekonana, że nikt się na mnie nie patrzy, delikatnie łamałam słodycz i zjadałam w tajemnicy przed innymi.

Ludzie na ważniejsze uroczystości religijne, na przykład rezurekcje, czy pasterkę udawali się do kościoła w Iwacewiczach[4].

Jeden dzień w szkole

W szkole spędziłem,  tylko jeden dzień. 1 września 1939 roku rozpoczęła się wojna. Zawrócono nas do domu, jednak nie posłuchałam nauczycielki i udałam się do koleżanki, nazywała się Siewak, jej imienia dziś nie pamiętam. Rodzice zaniepokojeni moją nieobecnością zaczęli mnie szukać. Nasza wieś, a także droga ze szkoły, leżały na lekkim wzniesieniu, otoczone bagnami i podmokłymi łąkami. Późnym popołudniem zaczęło do mnie docierać „że narozrabiałam” i pewnie wszyscy mnie szukają. Wracając polną drogą, z daleka ujrzałam idące z naprzeciwka dorosłe osoby. Przestraszona schowałam się w rowie i położyłam na ziemi, zamykając oczy, jakby to miało mnie ukryć. Po chwili usłyszałam głosy rodziców. Kazali mi wstać. Poczułam ogromną ulgę, a jednocześnie narastał we mnie lęk przed tym, co czeka mnie w domu. 

Wkroczenie Sowietów i dzień deportacji (10 lutego 1940)

Siedziałam na krześle, zwrócona twarzą ku oknu, delikatnie dmuchając na szybę, aż w zamarzniętym szkle pojawiło się niewielkie, przejrzyste okienko. Nagle ujrzałam, że w kierunku naszego domu idą jacyś mężczyźni. Nic nie powiedziałam mamie zajętej pracą. Moja pierwsza myśl – włożyć buty, palto, i ukryć się w bezpiecznym miejscu. Tak też zrobiłam, skryłam się za stodołą, przekonana, że po chwili nieznajomi, po prostu rozpłyną się w powietrzu – tak panowie działała wówczas logika dziecka.

Tymczasem mężczyźni otworzyli furtkę od bramki i podeszli do drzwi naszego domu. Pamiętam, że jeden z nich nie miał nogi, poruszał się o szczudle i wyraźnie utykał. Krzyczał w moją stronę głośno: Nie ubiegaj dziewoczka, nie ubiegaj![5].

Weszli do naszego domu. Zachowywali się spokojnie, pomimo że znaleźli u taty broń – w tamtych czasach to był surowy czyn. Ojciec znał ich, gdyż wcześniej pracowali, dorywczo na naszej ziemi. Nie byli mieszkańcami Staniewicz, bo jak wspominałam wcześniej, zamieszkiwali je głównie Polacy. Pozwolili nawet matce, aby dokończyła piec chleb.

Dziś sądzę, że rodzice byli zaskoczeni i oszołomieni tą wizytą. Z pewnością nie myśleli  logicznie, skoro wśród wynoszonych z domu rzeczy znalazł się także gramofon – nazywany przez nas i znajomych patefonem. Do dziś nie wiem, czyj to był pomysł, by w atmosferze napięcia i nerwowości zabierać ze sobą nie tylko urządzenie, lecz także kilka płyt.

Przed domem stały już furmanki z podczepionymi saniami. Zawieziono nas w ten mroźny poranek na stację kolejową do Iwacewicza[6], gdzie wraz z innymi rodzinami z naszej wioski i nie tylko zostaliśmy załadowani do wagonów[7]. Nie ruszyliśmy od razu, pociąg długo stał na stacji. Nasza matka za zgodą żołnierzy opuściła wagon, próbując coś jeszcze załatwić. Po latach opowiadała, że stojący przed wejściem do wagonu strażnicy Białoruscy, mówili – Żenszczina ubiegajet siejczas…[8]. Mama odpowiedziała – jak mogę uciec, jeśli w wagonie są moje dzieci.

Pośpiech, strach i chleb mamy – z tymi obrazem przed oczami opuściliśmy Staniewicze. Stukot kół pociągu oznajmił nam, że w końcu ruszyliśmy w nieznaną drogę, pełną niepewności, ciemności oraz przeszywającego zimna. W wagonie znajdowały się podwójne prycze – nasza rodzina zajęła górną. Na środku ustawiony był piecyk, kto miał ze sobą niezbędne produkty, gotował ciepłe posiłki. Pamiętam, że rodzice zabrali dwa wiadra zasolonego mięso, które ustawili na podłodze. Wśród pakunków, które miały nas ratować, był także gramofon – symbol dawnego świata, który tego dnia się dla nas skończył.

Podczas postojów żołnierze głośno krzyczeli po rosyjsku – załatwiać się!. Pędzili nas w zaspy śniegu, wzdłuż torów lub do lasy. Mróz był niemiłosierny. Po jakimś czasie ludzie wycieli w wagonowej podłodze otwór, który stał się prowizorycznym, ale skutecznym rozwiązaniem naszych potrzeb fizjologicznych. Nie wszyscy dojechali do celu. Pamiętam mężczyznę, który zachorował, nie cierpiał długo, zmarł w czasie podróży. Przy kolejnym postoju, dwóch strażników wyniosło jego ciało i wyrzucili w zaspy śniegu. 

Kiedy skład zatrzymywał się na „poboczu”, wiedzieliśmy już, że to kolejny długi postój. Strażnik odryglowywał drzwi i stawał w wejściu z wiadrem ciepłego posiłku. Wtedy rozpoczynał się rytuał zaopatrzenia: strażnik zostawiał wiadro z ciepłym posiłkiem, innym razem wyznaczał osoby, które z żeliwnym wiadrem szły po ciepłą wodę.

Ta monotonna, wyczerpująca droga trwała dwa, może trzy miesiące, zanim dotarliśmy do Archangielska.

 

Życie w posiołku Koskowo

W Archangielsku[9] czekały na nas podstawione stare samochody. Załadowaliśmy się na nie wraz z całym skromnym dobytkiem. Ostatni etap podroży, zakończył się w miejscowości Koskowo[10], gdzie przeznaczono dla nas baraki – wcześniej zamieszkane przez kułaków. Trzeba przyznać, że zbudowano je „z głową”, wewnątrz znajdowały się ubikacje oddzielone ściankami drewnianymi, dzięki czemu zimą nie trzeba było wychodzić na zewnątrz.

W jednym baraku mieszkało około dziesięciu rodzin. Każda z nich oddzielała swoją przestrzeń deskami, tworząc choć namiastkę „prywatności”. Prycze usłane były sianem, a ludzie okładali dodatkowo deski warstwami starej odzieży i jutowych worków. Przed przeraźliwym zimnem, uszczelniano wszystkie szpary mchem. Zimą, gdy napadało dużo śniegu, bywało, że drzwi w ogólne nie dało się otworzyć.

Od samego początku najbardziej dokuczały nam pluskwy, w nocy spadały z paproci i szpar w deskach na śpiących ludzi. Do dziś pamiętam numery baraków: 11, 10, 5. Jestem pewna, że każdy posiadał swój numer.

Dobrze pamiętam także Pana Sulimę, który często przychodził do naszego taty. Został zesłany razem z braćmi – jeden był adwokatem, drugi sędzią. Mówił, że mieszkają w posiołku od dawna. Lubiłam siadać pod stołem i przysłuchiwać się ich rozmowom.

Po drugiej stronie rzeki Dźwiny znajdowała się wieś kołchozowa. Niektórzy mężczyźni wymykali się tam nocą, aby zdobyć jedzenie. Kiedyś w taką wyprawę poszła grupa chłopaków, już nigdy nie powrócili, „nikt się o nich nie upominał”, tak mówili.  

Moi rodzice, podobnie jak wszyscy dorośli, codziennie rano wychodzili wyrabiać normy.   Zostawaliśmy wtedy sami. W zależności od pory roku bawiliśmy razem z innymi dziećmi w baraku lub na świeżym powietrzu.

Pamiętam dobrze jeden dzień, kiedy poszliśmy z innymi dziećmi w stronę stołówki, wzdłuż baraków, w kierunku rzeki. Na miejscu ustawiliśmy na stole gramofon, ten sam który zabraliśmy ze sobą z Polski w 1940 roku. Włączyliśmy płytę i radośni słuchaliśmy muzyki, a kilka dziewczyn zaczęło tańczyć w parach. Urządzenie wzbudziło duże zainteresowanie, wśród kucharek, kobiety były zachwycone dźwiękami dochodzącymi z tajemniczej skrzynki.

Gramofon szybko stał się sensacją w całym posiołku. Ludzie pytali – „Czto eto za czort, diabeł?”[11]

Śmierć ojca

Pewnego dnia nasz tata poważnie zaniemógł. Chorował już wcześniej, dlatego od dłuższego czasu nie chodził do pracy i nie otrzymywał swojej porcji jedzenia. To wydarzenie musiało mieć miejsce na jesieni, gdyż śnieg już trochę prószył. Gdyby w posiołku był lekarz, może udałoby się go uratować, ale nigdy tam żadnego nie widziałam. Ojca pochowano niedaleko baraków. Matka uznała, że jestem na to zbyt mała, dlatego nie poszłam na pogrzeb. Od tego momentu cały ciężar odpowiedzialności za rodzinę spadł na matkę, była jednak bardzo zaradną i silną kobietą. 

Rodzice, oprócz gramofonu, o którym już wspomniałam, zabrali z Polski także ubrania. Matka wybiera te mniej przydatne i zanosiła je do pobliskiej miejscowość, to była transakcja wymienna, ciuchy – za jedzenie. Pamiętam zimę, kiedy rzeka zamarzła tak mocno, że pozwalała przejść na drugi brzeg. Matka zgodziła się, abym poszła z nią po lodzie do pobliskiej wioski zamieszkanej przez dawnych zesłańców – kułaków[12], którzy również żyli skromnie.

Wśród rzeczy zabranych z domu były też bryczesy – szerokie spodnie, modne przed wojną wygodne do jazdy konnej siodle. Mama opowiadała, że nietypowy krój wzbudzał u miejscowych niezrozumienie. Pokazywali gestami, że nie bardzo wiedzą co z nimi zrobić, jak na siebie założyć. Pytali głośno – co to za czort?  Anna cierpliwie tłumaczyła, jak można je  przerobić, gdzie dosztukować, aby wyglądały jak zwykłe spodnie. Śmiechu później było co niemiara.

Z czasem w posiołku zorganizowano nauczanie dla dzieci. Nauczycielką była pani Wagnerowa, pisała na tablicy litery i całe słowa, starając się nauczyć nas pisania i czytania. Zajęcia odbywały się oficjalnie, ale trwały tylko przez pewien czas.

Armia Andersa

W barakach zaczęto mówić, że podpisano jakoś umowę i organizowana jest Polska Armia[13]. Namawiano mężczyzn do wstępowania w szeregi nowo formowanych oddziałów. Dwóch braci  Jan i Józef Zdżyłowscy[14] zdecydowali się do nich dołączyć. Prawdopodobnie przez Uzbekistan dotarli do miejsc, gdzie tworzono polskie jednostki.

Po wojnie żaden z nich nie wrócił do Polski. Józef wyemigrował do Kanady, a Jan do Wielkiej Brytanii. Odwiedziłam dwukrotnie rodzinę – raz w Anglii, raz w Kanadzie. Miałam dobrych braci, trzymali się razem, i zawsze sobie pomagali. Teraz mało kto został, już na tym świecie.

Wyjazd na Ukrainę

Nie pamiętam dziś dokładnie, kiedy to się stało, ale w końcu pozwolono nam opuścić posiołek. Pojechaliśmy do Archangielska, skąd pociągiem wyruszyliśmy do Sum. W pamięci utkwił mi ogromny dworzec i wagon z jednakowymi, drewnianymi siedzeniami. Naszym nowym miejscem życia było miasto Ochtryka[15]. Zamieszkaliśmy u pewnej Ukrainki o nazwisku Indypenko. Kobieta miała 15-letniego syna, a jej mąż przebywał na wojnie. W tamtym czasie brakowało mężczyzn, jedyny który, się „uchował”, we wsi, nie miał oka i zapewne dlatego nie wzięli go do wojska.

Ukraińska ziemia z tamtego okresu jawi mi się jako piękna i urodzajna. Problemem był jednak brak mężczyzn i zapewne z tego powodu występowały duże zaniedbania. Ogólną biedę pogłębiały obowiązkowe dostawy. Pamiętam taką sytuację, nasza Ukrainka nie miała nic poza kilkoma kurami. Włożyła więc do worka kurę i duży kamień, aby zwiększyć wagę. Dziś wydaje mi się to zabawne, niemniej podobnych przypadków kombinowania było więcej. Porównując jednak Syberię z Ukrainą, tutaj był raj.

Mieszkanie kobiety składało się z sieni[16], pokoju i kuchni. Ubikacja znajdowała się w krzakach. W kuchni stała nieużywana kuchnia (piec), natomiast piec chlebowy był używany „na okrągło”. Do obsługi pieca służyły specjalnie dopasowane widełki, dzięki którym można było wkładać i wyciągać garnek. Ukrainka przed wyjściem do pracy wkładała do garnka pokrojone na kawałki buraki cukrowe i fasolę. Po powrocie z kołchozu wyciągała gorący garnek z pieca. Nieraz częstowała mnie swoim obiadek. Ogólnie to była dobra kobieta.

Mama z siostrą Kazimierą, podobnie jak inni dorośli, wychodziła rano do pracy do sowchozu. Na miejscu mieli stołówkę; gdy byłam głodna, często udawałam się tam na posiłek, „usiadło się przy stole, to przynosili posiłek”. Kazia, tak jak w dalekim posiołku, tutaj również dostała pracę w kuchni.

Zima na Ukrainie

Zimą w piecu paliliśmy słomą, ponieważ lasów tam nie było, za to słomy było pod dostatkiem. Nasza Ukrainka gromadziła jej zapasy w szopie, oczywiście słomę kradła, „tam wszyscy kradli, kto nie ukradł, nie przeżył pewnie!. Prawie wszystkie prace wykonywano ręcznie. Pamiętam dobrze, że gdy kończyły się żniwa na polach, można było uzbierać dużą ilość kłosów. Robotnicy podczas pracy często je gubili, a my je później zbieraliśmy.

Zebrane ziarna wsypywaliśmy do żarna[17], które zawsze ktoś nam pożyczył, i tak mieliśmy mąkę, z której można było upiec placka lub ugotować kluski. Do obłuskiwania i kruszenia ziarna służyło urządzenia, które nazywano – stępa[18]. Składało się ono z drewnianego koryta, w którym za pomocą drewnianego stępora rozcierano ziarna na mąkę.

Na tamtych terenach było dużo nieużytków, porośniętych zielskiem – szczególnie piołunem. W kępkach piołunu często można było znaleźć zboże. I tak jakoś sobie człowiek radził.

Majowy dzień wolności

Pamiętam dobrze ten majowy dzień. Zboże było bardzo wysokie, gdy nagle z daleka rozległy się głośne krzyki i wiwaty. Sama do siebie mówiłam – wojna się skończyła. W tym samym momencie moja mama wracała do domu. Pobiegłam w jej kierunku i mocno się przytuliłam, a ona powiedziała – „dziecko wrócimy do domu”.

Przed wyjazdem Ukrainka pożegnała się z nami. Cieszyła się i trudno się dziwić skoro, w jednym małym mieszkaniu musiały żyć razem dwie rodziny. W drogę do Polski ruszyliśmy w wagonach zwierzęcych. Każdy się cieszył, „że jedzie do domu”. Zapamiętałam przejście graniczne z Polską, urządzone w jednym z baraków, gdzie na ścianie wisiał duży orzeł, przyciągający wzrok przejeżdżających.

26 lutego 1946. wysiedliśmy na stacji kolejowej w Krzywinie

Nasz skład zawiózł nas najpierw do Stargardu, a następnie do Krzywina. 26 lutego 1946. wysiedliśmy na stacji kolejowej w KrzywinieTam ulokowano nas w dużej sali, wraz z całym naszym skromnym dobytkiem, „myśmy już nic nie mieli, co lepsze było zamienione na żywność, reszta zużyta”. Po pewnym czasie ktoś zorganizował furmankę i konia, którymi przewieziono nas do Widuchowej. Na miejscu mieszkali jeszcze Niemcy. Pamiętam Ergona, jego rodzina żyła bardzo oszczędnie i skromnie.

Na marginesie dodam, że matka nigdy z nikim się nie związała. Nie chciała. Wolała wychowywać nas samotnie.

Po wojnie szybko uruchomiono gospodę, aby ludzie mieli gdzieś się spotykać, jej szefem został Pan Wilk. Zaraz po zakończeniu działań wojennych powstała także strażnica WOP, wzdłuż granicy stały wieże. Do dziś pozostały po nich jedynie ścieżki – same wieże niestety już nie przetrwały.

Moje życie po wojnie          

Naukę rozpoczęłam w szkole podstawowej w Widuchowej, w budynku zlokalizowanym blisko kościoła. Do szkoły chodziły dzieci zarówno z Widuchowej, jak i pobliskich wiosek. Nauczycielami byli m.in. państwo Nogal oraz pani Ochnicka. Edukację kontynuowałam w liceum w Gryfinie, mieszkając w internacie. Do szkoły dojeżdżałam pociągiem, ponieważ autobusy jeszcze nie kursowały.

W Widuchowej, niedługo po wojnie, wytwarzano maty z trzciny. Zakład znajdował się po lewej stronie, tuż po wjeździe od strony Gryfina. Zimą, gdy woda na „międzyodrzu” zamarzała, zbierano tam trzcinę. Pracowało się parami, jedna osoba kosiła trzcinę, druga wiązała trzcinę w snopki. W tamtych latach  skupowano jej duże ilości. Trzcinę powszechnie używano do wygładzania sufitów, związana w maty stanowiła dobre podłoże pod tynku i poprawiała przyczepność zaprawy.

Pracowałam w Urzędzie Gminy w Widuchowej w dziale meldunkowym, a później w miejscowej Gminnej Spółdzielni. Z okresu pracy w gminie pamiętam, tradycyjny przegląd koni. Każdy koń miał swój „dowód tożsamości”, a zwierzęta były co pewien czas liczone. Po przeglądzie uzupełniano odpowiednie wpisy. Pewnego roku z Gryfina przyjechał inspektor, był nerwowy i sprawiający wrażenie, jakby niezbyt znał się na swojej pracy. Nie potrafił odróżnić ogiera od klaczy i oczekiwał, że sama uzupełnię adnotacje w dokumentach. Powiedziałam zgodnie z prawdą, że na tym nie znam. Oburzył się, co mnie w środku rozbawiło „To jak, pani nie wie, która książeczka do którego konia należy? Odpowiedziałam – niestety, podobnie jak pan, nie znam się na tym”.

Do Gminnej Spółdzielni trafiłam przypadkiem, wracałam kiedyś pieszo ze stacji kolejowej z koleżanką, która mnie namówiła, mówiąc o premiach, których w Urzędzie Gminy nie wypłacano. Pracowałam tam, aż do emerytury. Prezesów zmieniali, winny, czy nie winny, a ja wciąż pozostawałam na swoim stanowisku.

Gdy pracowałam w gminie, mój przyszyły mąż, służył w strażnicy WOP. Któregoś dnia do urzędu przyszło kilku umundurowanych żołnierzy, wśród nich fotograf. Robili nam zdjęcia. Wyszliśmy z biur i przyglądaliśmy się pracy żołnierzy. Budynek urzędu wyglądał wtedy zupełnie inaczej niż dziś. W trakcie wykonywania fotografii stanął przy mnie jeden z żołnierzy Spojrzałam na niego – przystojny. Pomyślałam sobie wówczas, nawet mi się podoba. Ten nieznajomy został później moim mężem.


Fot. 2. Po prawej Bronisław Kos w mundurze. Miejsce nieznane, lata 60 XX wieku. Autor nieznany, zdjęcie z prywatnego archiwum Krystyny Kos.

Bronisław urodził się w 1930 roku i pochodził z Kieleckiego, dokładniej z Marysina. W czasie wojny Niemcy wybierali ludzi do pracy przy drogach. Początkowo wytypowano jego starszą siostrą, jednak matka bardzo jej żałowała. Bronek był jeszcze niepełnoletni, ale wysoki i postawny jak na swój wiek – poszedł więc do pracy zamiast niej[19]. Po wojnie, w 1949 roku rozpoczął służbę wojskową na granicy, właśnie w Widuchowej. W naszej rodzinie każdy mężczyzna służył w wojsku. Bronek chwalił sobie tę pracę, codziennie go przywożono i odwożono, zarabiał już jakieś pieniądze.

W 1954 roku pobraliśmy się i założyliśmy rodzinę. Doczekaliśmy się dwóch synów: starszy miał na imię Marek, lecz zmarł w 1956 roku, młodszy syn otrzymał imię Kazimierz. W czasie chrztu chrzestny omyłkowo podał swoje imię, tak już pozostało, choć pierwotnie miał być Krzysztofem.


Fot.3. Krystyna i Bronisław Kos w okolicach cmentarza. Widuchowa, lata 60 XX wieku. Autor nieznany, zdjęcie z prywatnego archiwum Krystyny Kos.

 

Wspomnień Pani Krystyny Kos wysłuchali autorzy publikacji Michał Dworczyk i Andrzej Krywalewicz 3 stycznia 2024 roku.


Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszego artykułu nie może być powielana ani rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób (elektroniczny, mechaniczny), włącznie z fotokopiowaniem oraz kopiowaniem przy użyciu wszelkich systemów bez pisemnej zgody autorów.

 



[1] Iwacewicze (do 1931 Borki-Hiczyce) – dawna gmina wiejska istniejąca w latach 1931–1939 w woj. poleskim (obecnie na Białorusi). Siedzibą gminy były Iwacewicze (373 mieszk. w 1921 roku). Zob. https://pl.wikipedia.org/wiki/Iwacewicze_(gmina) (dostęp 19.11.2025 r.).

[5] (Nie uciekaj dziewczynko, nie uciekaj! (przyp.aut.).

[8] Kobieto uciekaj teraz. (przyp. aut.).

[9] Po 2-dniowym postoju na bocznicy w Archangielsku załadowano nas do ciężarowych samochodów. Wieziono nas nocą około 100 km gdzieś w kierunku wschodnim. Do załadunku w samochodzie grupowano rodziny z różnych miejscowości do różnych posiołków i osiedli. Zob. szerzej. Bernard Kaczmarek marzec 1940sygn. AW/II/680 https://szlakitulaczy.pl/obwodarchangielski/#:~:text=Obw%C3%B3d%20archangielski%20we%20wspomnieniach%20deportowanych%20%2D%20Szlaki%20Tu%C5%82aczy (dostęp 04.12.2025 r.).

[11] Co to za diabeł (przyp. aut.).

[12] W okresie przymusowej kolektywizacji uznanie za kułaka oznaczało zaliczenie do wrogów władzy radzieckiej (por. wróg ludu), przeciw któremu uzasadnione było stosowanie wszelkich form represji państwowej. Zob. https://pl.wikipedia.org/wiki/Ku%C5%82ak (dostęp 04.12.2025 r.). 

[13] Jej utworzenie było możliwe dzięki korzystnemu układowi sił, jaki wytworzył się po niemieckim ataku na ZSRR w czerwcu 1941 roku. Na mocy ustaleń polsko-radzieckich gwarantowanych układem Sikorski-Majski z 30 lipca 1941 roku pojmani w latach 1939-41 Polacy, bezprawnie więzieni przez Sowietów mieli zostać zwolnieni. Zob. szerzej https://warhist.pl/polska/powstanie-i-ewakuacja-armii-andersa/ (dostęp 04.12.2025 r.).

[14] Nie udało nam się znaleźć potwierdzenia tej informacji. (przyp. aut.).

[15] Zob. https://pl.wikipedia.org/wiki/Ochtyrka (dostęp 04.12.2025 r.).

[16] Pomieszczenie prowadzące do wnętrza domu. Zob. https://sjp.pwn.pl/slowniki/sie%C5%84.html (dostęp 04.12.2025 r.).

[17] B. Woźniak, Zielona wioska. Hnilcze na Tarnopolszczyźnie. Od zarania do wygnania (1374-1944), Mieszkowice 2025, s. 135; Zob. https://pl.wikipedia.org/wiki/%C5%BBarna (dostęp 04.12.2025 r.).

[19] Zob. https://straty.pl/szukaj-osoby.php (dostęp 01.12.2025 r.). 

Prześlij komentarz

Nowsza Starsza