Nazywam
się Krystyna Kos, urodziłam się 20 stycznia 1934 roku w Staniewiczach w gminie
Iwacewicze[1], w powiecie kosowskim[2]. W tamtym czasie tereny te
wchodziły w skład województwa poleskiego[3]. Rodzice Anna Zdżyłowska z
domu Przysiężniak i Antoni Zdżyłowski zajmowali się na co dzień prowadzeniem
gospodarstwa. Miałam pięcioro rodzeństwa: najstarszego Jana, następnie
Kazimierę, Władysława, Józefa oraz mnie najmłodszą Krystynę.
Tato
miał wykształcenie średnie i można tak powiedzieć, „był społecznikiem”, Ciągle
gdzieś pomagał, działał, angażował się w sprawy lokalne. W domu bywał rzadziej,
niż byśmy chcieli. Nasza wioska była zamieszkiwana głównie przez Polaków.
Większość domów była drewnianych, a obok wielu gospodarstw stały żurawie, z
których czerpano wodę. Te urządzenia nadawały swoistego uroku.
Nieopodal
wsi powstała zlewnia mleka oraz serowarnia. Zakłady te dawały ludziom pracę. W
samej wiosce nie było kościoła, jedynie niewielka kaplica zbudowana, podobnie
jak większość zabudowań w Staniewiczach, z drewna. Była to skromna, urokliwa
świątynia, otoczona drewnianym ogrodzeniem, z małą wieżyczką przy części
prezbiterialnej – detalem, który czynił ją wyjątkową w oczach mieszkańców.
Fot.1 Od lewej: ojciec Antoni, trzymający na kolanach córkę Krystynę; obok siedzą matka Anna oraz ciocia. Górny rząd (od lewej): Władek, Kazia, Jan oraz syn cioci. Staniewicze, 1938 rok. Autor nieznany, zdjęcie z prywatnego archiwum Krystyny Kos.
Zapach
pieczonego chleba i słodycz w falbankę
Pamiętam,
że mama – Anna w każdą sobotę wstawała wcześnie rano, przygotowywała wszystkie
potrzebne produkty, a potem piekła świeży chleb. Szybko zrywałam się z łóżka,
gdy tylko słyszałam jak krząta się w kuchni. Do dziś sobota kojarzy mi się nieodłącznie
z ciepłem kuchni i zapachem dopiero co upieczonego chleba.
W
niedziele chodziliśmy do naszej kaplicy. Droga do niej prowadziła przez wieś,
obok wiejskiego sklepu, co urozmaicało trasę. Jeśli sklep był otwarty,
kupowałam sobie słodycz i wciskałam w falbankę sukienki. Tradycyjnie dzieci w
kaplicy zajmowały pierwsze ławki. W trakcie nabożeństwa przekonana, że nikt się
na mnie nie patrzy, delikatnie łamałam słodycz i zjadałam w tajemnicy przed
innymi.
Ludzie
na ważniejsze uroczystości religijne, na przykład rezurekcje, czy pasterkę
udawali się do kościoła w Iwacewiczach[4].
Jeden
dzień w szkole
W
szkole spędziłem, tylko jeden dzień. 1
września 1939 roku rozpoczęła się wojna. Zawrócono nas do domu, jednak nie
posłuchałam nauczycielki i udałam się do koleżanki, nazywała się Siewak, jej
imienia dziś nie pamiętam. Rodzice zaniepokojeni moją nieobecnością zaczęli
mnie szukać. Nasza wieś, a także droga ze szkoły, leżały na lekkim wzniesieniu,
otoczone bagnami i podmokłymi łąkami. Późnym popołudniem zaczęło do mnie
docierać „że narozrabiałam” i pewnie wszyscy mnie szukają. Wracając polną
drogą, z daleka ujrzałam idące z naprzeciwka dorosłe osoby. Przestraszona
schowałam się w rowie i położyłam na ziemi, zamykając oczy, jakby to miało mnie
ukryć. Po chwili usłyszałam głosy rodziców. Kazali mi wstać. Poczułam ogromną ulgę,
a jednocześnie narastał we mnie lęk przed tym, co czeka mnie w domu.
Wkroczenie
Sowietów i dzień deportacji (10 lutego 1940)
Siedziałam
na krześle, zwrócona twarzą ku oknu, delikatnie dmuchając na szybę, aż w
zamarzniętym szkle pojawiło się niewielkie, przejrzyste okienko. Nagle ujrzałam,
że w kierunku naszego domu idą jacyś mężczyźni. Nic nie powiedziałam mamie
zajętej pracą. Moja pierwsza myśl – włożyć buty, palto, i ukryć się w
bezpiecznym miejscu. Tak też zrobiłam, skryłam się za stodołą, przekonana, że po
chwili nieznajomi, po prostu rozpłyną się w powietrzu – tak panowie działała
wówczas logika dziecka.
Tymczasem
mężczyźni otworzyli furtkę od bramki i podeszli do drzwi naszego domu.
Pamiętam, że jeden z nich nie miał nogi, poruszał się o szczudle i wyraźnie utykał.
Krzyczał w moją stronę głośno: Nie ubiegaj dziewoczka, nie ubiegaj![5].
Weszli
do naszego domu. Zachowywali się spokojnie, pomimo że znaleźli u taty broń – w
tamtych czasach to był surowy czyn. Ojciec znał ich, gdyż wcześniej pracowali, dorywczo
na naszej ziemi. Nie byli mieszkańcami Staniewicz, bo jak wspominałam wcześniej,
zamieszkiwali je głównie Polacy. Pozwolili nawet matce, aby dokończyła piec
chleb.
Dziś
sądzę, że rodzice byli zaskoczeni i oszołomieni tą wizytą. Z pewnością nie
myśleli logicznie, skoro wśród
wynoszonych z domu rzeczy znalazł się także gramofon – nazywany przez nas i
znajomych patefonem. Do dziś nie wiem, czyj to był pomysł, by w atmosferze
napięcia i nerwowości zabierać ze sobą nie tylko urządzenie, lecz także kilka
płyt.
Przed
domem stały już furmanki z podczepionymi saniami. Zawieziono nas w ten mroźny
poranek na stację kolejową do Iwacewicza[6], gdzie wraz z innymi
rodzinami z naszej wioski i nie tylko zostaliśmy załadowani do wagonów[7]. Nie ruszyliśmy od razu,
pociąg długo stał na stacji. Nasza matka za zgodą żołnierzy opuściła wagon, próbując
coś jeszcze załatwić. Po latach opowiadała, że stojący przed wejściem do wagonu
strażnicy Białoruscy, mówili – Żenszczina ubiegajet siejczas…[8]. Mama odpowiedziała – jak
mogę uciec, jeśli w wagonie są moje dzieci.
Pośpiech,
strach i chleb mamy – z tymi obrazem przed oczami opuściliśmy Staniewicze. Stukot
kół pociągu oznajmił nam, że w końcu ruszyliśmy w nieznaną drogę, pełną
niepewności, ciemności oraz przeszywającego zimna. W wagonie znajdowały się podwójne
prycze – nasza rodzina zajęła górną. Na środku ustawiony był piecyk, kto miał
ze sobą niezbędne produkty, gotował ciepłe posiłki. Pamiętam, że rodzice
zabrali dwa wiadra zasolonego mięso, które ustawili na podłodze. Wśród
pakunków, które miały nas ratować, był także gramofon – symbol dawnego świata,
który tego dnia się dla nas skończył.
Podczas
postojów żołnierze głośno krzyczeli po rosyjsku – załatwiać się!. Pędzili nas w
zaspy śniegu, wzdłuż torów lub do lasy. Mróz był niemiłosierny. Po jakimś
czasie ludzie wycieli w wagonowej podłodze otwór, który stał się
prowizorycznym, ale skutecznym rozwiązaniem naszych potrzeb fizjologicznych. Nie
wszyscy dojechali do celu. Pamiętam mężczyznę, który zachorował, nie cierpiał
długo, zmarł w czasie podróży. Przy kolejnym postoju, dwóch strażników wyniosło
jego ciało i wyrzucili w zaspy śniegu.
Kiedy
skład zatrzymywał się na „poboczu”, wiedzieliśmy już, że to kolejny długi
postój. Strażnik odryglowywał drzwi i stawał w wejściu z wiadrem ciepłego
posiłku. Wtedy rozpoczynał się rytuał zaopatrzenia: strażnik zostawiał wiadro z
ciepłym posiłkiem, innym razem wyznaczał osoby, które z żeliwnym wiadrem szły
po ciepłą wodę.
Ta
monotonna, wyczerpująca droga trwała dwa, może trzy miesiące, zanim dotarliśmy
do Archangielska.
Życie w posiołku Koskowo
W
Archangielsku[9]
czekały na nas podstawione stare samochody. Załadowaliśmy się na nie wraz z
całym skromnym dobytkiem. Ostatni etap podroży, zakończył się w miejscowości
Koskowo[10], gdzie przeznaczono dla
nas baraki – wcześniej zamieszkane przez kułaków. Trzeba przyznać, że zbudowano
je „z głową”, wewnątrz znajdowały się ubikacje oddzielone ściankami
drewnianymi, dzięki czemu zimą nie trzeba było wychodzić na zewnątrz.
W
jednym baraku mieszkało około dziesięciu rodzin. Każda z nich oddzielała swoją
przestrzeń deskami, tworząc choć namiastkę „prywatności”. Prycze usłane były
sianem, a ludzie okładali dodatkowo deski warstwami starej odzieży i jutowych
worków. Przed przeraźliwym zimnem, uszczelniano wszystkie szpary mchem. Zimą,
gdy napadało dużo śniegu, bywało, że drzwi w ogólne nie dało się otworzyć.
Od
samego początku najbardziej dokuczały nam pluskwy, w nocy spadały z paproci i
szpar w deskach na śpiących ludzi. Do dziś pamiętam numery baraków: 11, 10, 5. Jestem
pewna, że każdy posiadał swój numer.
Dobrze
pamiętam także Pana Sulimę, który często przychodził do naszego taty. Został
zesłany razem z braćmi – jeden był adwokatem, drugi sędzią. Mówił, że mieszkają
w posiołku od dawna. Lubiłam siadać pod stołem i przysłuchiwać się ich rozmowom.
Po
drugiej stronie rzeki Dźwiny znajdowała się wieś kołchozowa. Niektórzy
mężczyźni wymykali się tam nocą, aby zdobyć jedzenie. Kiedyś w taką wyprawę
poszła grupa chłopaków, już nigdy nie powrócili, „nikt się o nich nie upominał”,
tak mówili.
Moi
rodzice, podobnie jak wszyscy dorośli, codziennie rano wychodzili wyrabiać
normy. Zostawaliśmy wtedy sami. W
zależności od pory roku bawiliśmy razem z innymi dziećmi w baraku lub na
świeżym powietrzu.
Pamiętam
dobrze jeden dzień, kiedy poszliśmy z innymi dziećmi w stronę stołówki, wzdłuż
baraków, w kierunku rzeki. Na miejscu ustawiliśmy na stole gramofon, ten sam który
zabraliśmy ze sobą z Polski w 1940 roku. Włączyliśmy płytę i radośni
słuchaliśmy muzyki, a kilka dziewczyn zaczęło tańczyć w parach. Urządzenie
wzbudziło duże zainteresowanie, wśród kucharek, kobiety były zachwycone
dźwiękami dochodzącymi z tajemniczej skrzynki.
Gramofon
szybko stał się sensacją w całym posiołku. Ludzie pytali – „Czto eto za czort,
diabeł?”[11]
Śmierć
ojca
Pewnego
dnia nasz tata poważnie zaniemógł. Chorował już wcześniej, dlatego od dłuższego
czasu nie chodził do pracy i nie otrzymywał swojej porcji jedzenia. To wydarzenie
musiało mieć miejsce na jesieni, gdyż śnieg już trochę prószył. Gdyby w
posiołku był lekarz, może udałoby się go uratować, ale nigdy tam żadnego nie
widziałam. Ojca pochowano niedaleko baraków. Matka uznała, że jestem na to zbyt
mała, dlatego nie poszłam na pogrzeb. Od tego momentu cały ciężar odpowiedzialności
za rodzinę spadł na matkę, była jednak bardzo zaradną i silną kobietą.
Rodzice,
oprócz gramofonu, o którym już wspomniałam, zabrali z Polski także ubrania.
Matka wybiera te mniej przydatne i zanosiła je do pobliskiej miejscowość, to
była transakcja wymienna, ciuchy – za jedzenie. Pamiętam zimę, kiedy rzeka
zamarzła tak mocno, że pozwalała przejść na drugi brzeg. Matka zgodziła się,
abym poszła z nią po lodzie do pobliskiej wioski zamieszkanej przez dawnych
zesłańców – kułaków[12], którzy również żyli
skromnie.
Wśród
rzeczy zabranych z domu były też bryczesy – szerokie spodnie, modne przed wojną
wygodne do jazdy konnej siodle. Mama opowiadała, że nietypowy krój wzbudzał u
miejscowych niezrozumienie. Pokazywali gestami, że nie bardzo wiedzą co z nimi
zrobić, jak na siebie założyć. Pytali głośno – co to za czort? Anna cierpliwie tłumaczyła, jak można je przerobić, gdzie dosztukować, aby wyglądały jak
zwykłe spodnie. Śmiechu później było co niemiara.
Z
czasem w posiołku zorganizowano nauczanie dla dzieci. Nauczycielką była pani
Wagnerowa, pisała na tablicy litery i całe słowa, starając się nauczyć nas
pisania i czytania. Zajęcia odbywały się oficjalnie, ale trwały tylko przez
pewien czas.
Armia
Andersa
W
barakach zaczęto mówić, że podpisano jakoś umowę i organizowana jest Polska
Armia[13]. Namawiano mężczyzn do
wstępowania w szeregi nowo formowanych oddziałów. Dwóch braci Jan i Józef Zdżyłowscy[14] zdecydowali się do nich
dołączyć. Prawdopodobnie przez Uzbekistan dotarli do miejsc, gdzie tworzono
polskie jednostki.
Po
wojnie żaden z nich nie wrócił do Polski. Józef wyemigrował do Kanady, a Jan do
Wielkiej Brytanii. Odwiedziłam dwukrotnie rodzinę – raz w Anglii, raz w Kanadzie.
Miałam dobrych braci, trzymali się razem, i zawsze sobie pomagali. Teraz mało
kto został, już na tym świecie.
Wyjazd
na Ukrainę
Nie
pamiętam dziś dokładnie, kiedy to się stało, ale w końcu pozwolono nam opuścić
posiołek. Pojechaliśmy do Archangielska, skąd pociągiem wyruszyliśmy do Sum. W
pamięci utkwił mi ogromny dworzec i wagon z jednakowymi, drewnianymi
siedzeniami. Naszym nowym miejscem życia było miasto Ochtryka[15]. Zamieszkaliśmy u pewnej
Ukrainki o nazwisku Indypenko. Kobieta miała 15-letniego syna, a jej mąż
przebywał na wojnie. W tamtym czasie brakowało mężczyzn, jedyny który, się „uchował”,
we wsi, nie miał oka i zapewne dlatego nie wzięli go do wojska.
Ukraińska
ziemia z tamtego okresu jawi mi się jako piękna i urodzajna. Problemem był jednak
brak mężczyzn i zapewne z tego powodu występowały duże zaniedbania. Ogólną
biedę pogłębiały obowiązkowe dostawy. Pamiętam taką sytuację, nasza Ukrainka
nie miała nic poza kilkoma kurami. Włożyła więc do worka kurę i duży kamień,
aby zwiększyć wagę. Dziś wydaje mi się to zabawne, niemniej podobnych
przypadków kombinowania było więcej. Porównując jednak Syberię z Ukrainą, tutaj
był raj.
Mieszkanie
kobiety składało się z sieni[16], pokoju i kuchni.
Ubikacja znajdowała się w krzakach. W kuchni stała nieużywana kuchnia (piec), natomiast
piec chlebowy był używany „na okrągło”. Do obsługi pieca służyły specjalnie
dopasowane widełki, dzięki którym można było wkładać i wyciągać garnek.
Ukrainka przed wyjściem do pracy wkładała do garnka pokrojone na kawałki buraki
cukrowe i fasolę. Po powrocie z kołchozu wyciągała gorący garnek z pieca.
Nieraz częstowała mnie swoim obiadek. Ogólnie to była dobra kobieta.
Mama
z siostrą Kazimierą, podobnie jak inni dorośli, wychodziła rano do pracy do
sowchozu. Na miejscu mieli stołówkę; gdy byłam głodna, często udawałam się tam na
posiłek, „usiadło się przy stole, to przynosili posiłek”. Kazia, tak jak w dalekim posiołku, tutaj również dostała
pracę w kuchni.
Zima
na Ukrainie
Zimą
w piecu paliliśmy słomą, ponieważ lasów tam nie było, za to słomy było pod
dostatkiem. Nasza Ukrainka gromadziła jej zapasy w szopie, oczywiście słomę
kradła, „tam wszyscy kradli, kto nie ukradł, nie przeżył pewnie!. Prawie
wszystkie prace wykonywano ręcznie. Pamiętam dobrze, że gdy kończyły się żniwa
na polach, można było uzbierać dużą ilość kłosów. Robotnicy podczas pracy
często je gubili, a my je później zbieraliśmy.
Zebrane
ziarna wsypywaliśmy do żarna[17], które zawsze ktoś nam pożyczył,
i tak mieliśmy mąkę, z której można było upiec placka lub ugotować kluski. Do
obłuskiwania i kruszenia ziarna służyło urządzenia, które nazywano – stępa[18]. Składało się ono z
drewnianego koryta, w którym za pomocą drewnianego stępora rozcierano ziarna na
mąkę.
Na
tamtych terenach było dużo nieużytków, porośniętych zielskiem – szczególnie
piołunem. W kępkach piołunu często można było znaleźć zboże. I tak jakoś sobie
człowiek radził.
Majowy
dzień wolności
Pamiętam
dobrze ten majowy dzień. Zboże było bardzo wysokie, gdy nagle z daleka rozległy
się głośne krzyki i wiwaty. Sama do siebie mówiłam – wojna się skończyła. W tym
samym momencie moja mama wracała do domu. Pobiegłam w jej kierunku i mocno się
przytuliłam, a ona powiedziała – „dziecko wrócimy do domu”.
Przed
wyjazdem Ukrainka pożegnała się z nami. Cieszyła się i trudno się dziwić skoro,
w jednym małym mieszkaniu musiały żyć razem dwie rodziny. W drogę do Polski
ruszyliśmy w wagonach zwierzęcych. Każdy się cieszył, „że jedzie do domu”.
Zapamiętałam przejście graniczne z Polską, urządzone w jednym z baraków, gdzie na
ścianie wisiał duży orzeł, przyciągający wzrok przejeżdżających.
26 lutego 1946. wysiedliśmy na stacji kolejowej w Krzywinie
Nasz skład zawiózł nas najpierw do Stargardu, a następnie do Krzywina. 26 lutego 1946. wysiedliśmy na stacji kolejowej w Krzywinie. Tam ulokowano nas w dużej sali, wraz z całym naszym skromnym dobytkiem, „myśmy już nic nie mieli, co lepsze było zamienione na żywność, reszta zużyta”. Po pewnym czasie ktoś zorganizował furmankę i konia, którymi przewieziono nas do Widuchowej. Na miejscu mieszkali jeszcze Niemcy. Pamiętam Ergona, jego rodzina żyła bardzo oszczędnie i skromnie.
Na
marginesie dodam, że matka nigdy z nikim się nie związała. Nie chciała. Wolała
wychowywać nas samotnie.
Po
wojnie szybko uruchomiono gospodę, aby ludzie mieli gdzieś się spotykać, jej
szefem został Pan Wilk. Zaraz po zakończeniu działań wojennych powstała także strażnica
WOP, wzdłuż granicy stały wieże. Do dziś pozostały po nich jedynie ścieżki –
same wieże niestety już nie przetrwały.
Moje
życie po wojnie
Naukę
rozpoczęłam w szkole podstawowej w Widuchowej, w budynku zlokalizowanym blisko
kościoła. Do szkoły chodziły dzieci zarówno z Widuchowej, jak i pobliskich
wiosek. Nauczycielami byli m.in. państwo Nogal oraz pani Ochnicka. Edukację kontynuowałam
w liceum w Gryfinie, mieszkając w internacie. Do szkoły dojeżdżałam pociągiem, ponieważ
autobusy jeszcze nie kursowały.
W
Widuchowej, niedługo po wojnie, wytwarzano maty z trzciny. Zakład znajdował się
po lewej stronie, tuż po wjeździe od strony Gryfina. Zimą, gdy woda na
„międzyodrzu” zamarzała, zbierano tam trzcinę. Pracowało się parami, jedna
osoba kosiła trzcinę, druga wiązała trzcinę w snopki. W tamtych latach skupowano jej duże ilości. Trzcinę powszechnie
używano do wygładzania sufitów, związana w maty stanowiła dobre podłoże pod
tynku i poprawiała przyczepność zaprawy.
Pracowałam
w Urzędzie Gminy w Widuchowej w dziale meldunkowym, a później w miejscowej
Gminnej Spółdzielni. Z okresu pracy w gminie pamiętam, tradycyjny przegląd
koni. Każdy koń miał swój „dowód tożsamości”, a zwierzęta były co pewien czas liczone.
Po przeglądzie uzupełniano odpowiednie wpisy. Pewnego roku z Gryfina przyjechał
inspektor, był nerwowy i sprawiający wrażenie, jakby niezbyt znał się na swojej
pracy. Nie potrafił odróżnić ogiera od klaczy i oczekiwał, że sama uzupełnię
adnotacje w dokumentach. Powiedziałam zgodnie z prawdą, że na tym nie znam.
Oburzył
się, co mnie w środku rozbawiło „To jak, pani nie wie, która książeczka do
którego konia należy? Odpowiedziałam – niestety, podobnie jak pan, nie znam się
na tym”.
Do
Gminnej Spółdzielni trafiłam przypadkiem, wracałam kiedyś pieszo ze stacji
kolejowej z koleżanką, która mnie namówiła, mówiąc o premiach, których w
Urzędzie Gminy nie wypłacano. Pracowałam tam, aż do emerytury. Prezesów zmieniali,
winny, czy nie winny, a ja wciąż pozostawałam na swoim stanowisku.
Gdy
pracowałam w gminie, mój przyszyły mąż, służył w strażnicy WOP. Któregoś dnia
do urzędu przyszło kilku umundurowanych żołnierzy, wśród nich fotograf. Robili
nam zdjęcia. Wyszliśmy z biur i przyglądaliśmy się pracy żołnierzy. Budynek
urzędu wyglądał wtedy zupełnie inaczej niż dziś. W trakcie wykonywania fotografii
stanął przy mnie jeden z żołnierzy Spojrzałam na niego – przystojny. Pomyślałam
sobie wówczas, nawet mi się podoba. Ten nieznajomy został później moim mężem.
Fot. 2. Po prawej Bronisław Kos w mundurze. Miejsce nieznane, lata 60 XX wieku. Autor nieznany, zdjęcie z prywatnego archiwum Krystyny Kos.
Bronisław
urodził się w 1930 roku i pochodził z Kieleckiego, dokładniej z Marysina. W
czasie wojny Niemcy wybierali ludzi do pracy przy drogach. Początkowo wytypowano
jego starszą siostrą, jednak matka bardzo jej żałowała. Bronek był jeszcze niepełnoletni,
ale wysoki i postawny jak na swój wiek – poszedł więc do pracy zamiast niej[19]. Po wojnie, w 1949 roku
rozpoczął służbę wojskową na granicy, właśnie w Widuchowej. W naszej rodzinie
każdy mężczyzna służył w wojsku. Bronek chwalił sobie tę pracę, codziennie go
przywożono i odwożono, zarabiał już jakieś pieniądze.
W
1954 roku pobraliśmy się i założyliśmy rodzinę. Doczekaliśmy się dwóch synów:
starszy miał na imię Marek, lecz zmarł w 1956 roku, młodszy syn otrzymał imię Kazimierz.
W czasie chrztu chrzestny omyłkowo podał swoje imię, tak już pozostało, choć
pierwotnie miał być Krzysztofem.
Fot.3. Krystyna i Bronisław Kos w okolicach cmentarza. Widuchowa, lata 60 XX wieku. Autor nieznany, zdjęcie z prywatnego archiwum Krystyny Kos.
Wspomnień Pani Krystyny Kos wysłuchali autorzy publikacji Michał Dworczyk i Andrzej Krywalewicz 3 stycznia 2024 roku.
[1] Iwacewicze
(do 1931 Borki-Hiczyce) – dawna gmina wiejska istniejąca w latach 1931–1939 w
woj. poleskim (obecnie na Białorusi). Siedzibą gminy były Iwacewicze (373
mieszk. w 1921 roku). Zob. https://pl.wikipedia.org/wiki/Iwacewicze_(gmina)
(dostęp 19.11.2025 r.).
[2] Zob. https://pl.wikipedia.org/wiki/Powiat_kosowski_(wojew%C3%B3dztwo_poleskie)
(dostęp 02.11.2025 r.).
[3] Zob. https://pl.wikipedia.org/wiki/Wojew%C3%B3dztwo_(dostęp
30.11.2025 r.).
[4]Zob.https://pl.wikipedia.org/wiki/Parafia_%C5%9B%C5%9B._Aposto%C5%82%C3%B3w_Piotra_i_Paw%C5%82a_w_Iwacewiczach
(dostęp 02.12.2025 r.).
[5] (Nie
uciekaj dziewczynko, nie uciekaj! (przyp.aut.).
[6] Zob. https://pl.wikipedia.org/wiki/Iwacewicze_(stacja_kolejowa)
(dostęp 21.11.2025 r.).
[7] Zob. http://www.zajezdnia.org/index.php/relcja-kazimierza-wilczaka
(dostęp 21.11.2025 r.).
[8] Kobieto
uciekaj teraz. (przyp. aut.).
[9]
Po 2-dniowym postoju na bocznicy w Archangielsku załadowano nas do ciężarowych
samochodów. Wieziono nas nocą około 100 km gdzieś w kierunku wschodnim. Do
załadunku w samochodzie grupowano rodziny z różnych miejscowości do różnych
posiołków i osiedli. Zob. szerzej. Bernard Kaczmarek marzec 1940sygn. AW/II/680 https://szlakitulaczy.pl/obwodarchangielski/#:~:text=Obw%C3%B3d%20archangielski%20we%20wspomnieniach%20deportowanych%20%2D%20Szlaki%20Tu%C5%82aczy
(dostęp 04.12.2025 r.).
[10]Zob.https://ru.wikipedia.org/wiki/%D.0%9A%D0%BE%D1%81%D0%BA%D0%BE%D0%B2%D0%BE_(%D0%90%D1%80%D1%85%D0%B0%D0%BD%D0%B3%D0%B5%D0%BB%D1%8C%D1%81%D0%BA%D0%B0%D1%8F_%D0%BE%D0%B1%D0%BB%D0%B0%D1%81%D1%82%D1%8C)
(dostęp 02.12.2025 r.).
[11] Co to
za diabeł (przyp. aut.).
[12] W
okresie przymusowej kolektywizacji uznanie za kułaka oznaczało zaliczenie do
wrogów władzy radzieckiej (por. wróg ludu), przeciw któremu uzasadnione było
stosowanie wszelkich form represji państwowej. Zob. https://pl.wikipedia.org/wiki/Ku%C5%82ak
(dostęp 04.12.2025 r.).
[13] Jej
utworzenie było możliwe dzięki korzystnemu układowi sił, jaki wytworzył się po
niemieckim ataku na ZSRR w czerwcu 1941 roku. Na mocy ustaleń
polsko-radzieckich gwarantowanych układem Sikorski-Majski z 30 lipca 1941 roku
pojmani w latach 1939-41 Polacy, bezprawnie więzieni przez Sowietów mieli
zostać zwolnieni. Zob. szerzej https://warhist.pl/polska/powstanie-i-ewakuacja-armii-andersa/
(dostęp 04.12.2025 r.).
[14] Nie udało
nam się znaleźć potwierdzenia tej informacji. (przyp. aut.).
[15] Zob. https://pl.wikipedia.org/wiki/Ochtyrka
(dostęp 04.12.2025 r.).
[16] Pomieszczenie
prowadzące do wnętrza domu. Zob. https://sjp.pwn.pl/slowniki/sie%C5%84.html
(dostęp 04.12.2025 r.).
[17] B.
Woźniak, Zielona wioska. Hnilcze na Tarnopolszczyźnie. Od zarania do
wygnania (1374-1944), Mieszkowice 2025, s. 135; Zob. https://pl.wikipedia.org/wiki/%C5%BBarna
(dostęp 04.12.2025 r.).
[18] B.
Woźniak, Zielona wioska. Hnilcze na
Tarnopolszczyźnie. Od zarania do wygnania (1374-1944), Mieszkowice 2025, s.
137; Zob. https://pl.wikipedia.org/wiki/St%C4%99pa
(dostęp 04.12.2025 r.).
[19] Zob. https://straty.pl/szukaj-osoby.php
(dostęp 01.12.2025 r.).
