Nad Jeziorem Zamkowym dokonano egzekucji Polaka

Urodziłem się w Babiaku, powiat kolski, województwo poznańskie w czwartek dnia 25 lutego 1937 roku jako najstarszy syn Danuty i Czesława. Mama wspominała, że urodziłem się o godzinie 16 : 30. Po chwili milczenia pan Henryk uśmiecha się i mówi, że gdy się urodził to głośno krzyczał, aby rodzice włączyli telewizor na teleekspress. Mieszkaliśmy w Błennej, rodzice prowadzili sklep kolonialny. Ochrzczony zostałem w Błennej 4 kwietnia. U mnie wszystko dokładnie jest zapisane. Proszę spojrzeć na to zdjęcie, mam na nim dwa i pół roku. Zdjęcie zostało wykonane w sierpniu 1939 przed samą wojną. Gdy się wojna rozpoczęła, poszliśmy do Żarowa, gdzie mieszkali rodzice mojego taty. Właściwie to cały dobytek został przewieziony furmanką. Nie było wyjścia, bo na wojnę „zabrali” mojego dziadka, tatę, jego brata Mariana. Młodszy brat taty Józef w tym czasie służył w czynnej służbie. W Błennej mieszkaliśmy w małym domu dwurodzinnym, od ulicy znajdowało się wejście do sklepu. Wewnątrz znajdował się jeszcze jeden pokój i kuchnia. Pamiętam jak weszli Niemcy do Żarowa, lepsze budynki miały zostać opuszczone przez dotychczasowych właścicieli i zostały zasiedlone przez Niemców. Tutaj, jak zostaliśmy sami, matki nasze chodziły do gospodarzy niemieckich, do tych przesiedleńców, ciężko tam pracowały. 

Ślubna pamiątkowa fotografia - 1961 rok

W wiosce zostały kobiety i starsze osoby

Zostały nasze matki i starsi, mężczyzn w wiosce nie było. Gdy w styczniu 1945 do wioski przybyli Rosjanie, to przesiedleńcy niemieccy zabierali z sobą „co dali zabrać”, worki z mąką, wieprzaki pozabijane i uciekali w konwoju w kierunku Łodzi. Na wozach pamiętam takie ponaciągane „pałąki” a głębiej pierzyny, garnki, „co zdążyli” zabrać. Ciągnęli za sobą uwiązane krowy, świnie. Część zwierząt zdążyli powybijać. Przyglądaliśmy się w strachu konwojowi przez okna i z ukrycia zza płotów drewnianych, w których brakowało sztachet. Na czele szli SS mani uzbrojeni, oni prowadzili konwój. Gdy Niemcy już na dobre w pośpiechu opuścili wioskę, pozostały puste budynki, ktoś musiał oprzątać pozostawiony inwentarz.

Zdjęcie wykonane w 7 klasie. W środku nauczyciele - Wiesława i Jan Gierszewscy

Niemcy Czarnomorcy opuścili naszą wioskę, nas miejscowych przestrzegali, że gdy Rosjanie przyjdą to "wyzierają" wszystkich.

Opuścili Żarowo Niemcy, przybyli Rosjanie
Pościg za Niemcami

No i krótkim czasie przybyli Rosjanie, w drodze do Berlina. W wolnych domach przez okres mniej więcej dwóch tygodni przebywali . Oczekiwali na przegrupowanie . Domy, które zostały opuszczone po Niemcach oni zasiedlili. Wyrywali klamki, każdy sposób był dobry, aby dostać się do wnętrza i zajmowali jako kwatery. Wobec ludzi byli dobrzy. Gdy pytali się mamy, gdzie przebywa tata, odpowiadała, że służy w wojsku na terenie Francji. Moja mama, jak wiele innych miejscowych , codziennie zajmowała się krowami i świniami w jednym z opuszczonych domostw. W tym mniej więcej czasie, kiedy pomału się stabilizowała sytuacja, w pobliżu gospodarstwa do którego mama chodziła, dotkliwie ujadały psy. Coś było nie w porządku. Niepokój nasilił się jeszcze mocniej, gdy okazało się, że drewniane okiennice zostały zamknięte. Ktoś od nas z wioski pojechał do Przedcza, tam stacjonowali Ruskie i powiadomił o zdarzeniu. Przybyło pod ten dom trzech żołnierzy „z pepechami”, staranowali drzwi wejściowe i dostali się do środka. Okazało się, że w pomieszczeniach zostały pozostawione dwa duże niemieckie owczarki, na podłodze zostały rozrzucone niemieckie mundury. Psy zastrzelili. Zastanawiano się później, dlaczego uciekinierzy pozostawili psy żywe. Przypuszczano, że ze względu na psy, żandarmi w pośpiechu pozamykali okiennice, aby nie wyskoczyły albo aby zagłuszyć ich ujadanie. Niemcy najprawdopodobniej dostali się do środka, w poszukiwaniu cywilnych ubrań. Przebrani odjechali na motorach od naszej wioski 9 kilometrów. Ruskie na bojowym „tanku” , to nie był czołg, widocznym śladem udali się za uciekinierami. Niemcy odjechali w kierunku Babiaka, bo tam była trochę lepsza droga, inne to były polne drogi. Stał tam w oddaleniu dom, który zamieszkiwali robotnicy, pracujący w melioracji. Tutaj ukryli się uciekinierzy. Gdy Ruskie ich namierzyli, błyskawicznie wtargnęli do środka, a tamci dawaj chowali się za Polakami, tymi co tutaj mieszkali. Seria karabinu dosięgła wszystkich, również czterech czy pięciu naszych. Gdy po latach udałem się w rodzinne strony, wciąż żywa w pamięci była ta historia, opowiadano o pościgu i o omyłkowym zastrzeleniu lokatorów tego domu.

U rybaków państwa Kaczalskich nad jeziorem w Wełtyniu

Wypadki w czasie pobytu Ruskich
Rosjanie idą na Berlin

Inne zdarzenie jakie zapamiętałem z tego czasu miało miejsce w Żarowie. Z kumplami z moich lat, trzech ich było: Zenkiem Nowickim Renkiem Gawrysiakiem, Zenkiem Nowińskim spędzaliśmy wspólnie czas. W czasie zabawy naszej nagle ujrzeliśmy idący w naszym kierunku polem rozpostarty „rząd” żołnierzy sowieckich. Szli kompanią, zbierali rannych, częściej jednak nieżywych z pola. Przed nimi psy w założonych na kark chomątach, zaprzężone do sań. Psie zaprzęgi prowadziły z przodu psy, które były wyczulone na trotyl. Wyczuły, ostrzegały. Tam było z dwieście psów


Inny epizod związany z pobytem Ruskich w naszej wiosce miał miejsce w tym mniej więcej czasie. Stałem gdzieś na ulicy naszej wioski i obserwowałem, jak oni przyjechali po mąkę saniami. Jeden z nich przy powożeniu popędzał konia kolbą od karabinu, nagle karabin wystrzelił w jego kierunku. Poniósł śmierć na miejscu. Widziałem na własne oczy, jak wynieśli zastrzelonego z sań, po czym został on odwieziony w kierunku Przedcza. Później zapamiętałem jak opuszczali „sennie” Żarowo, poszli w kierunku stolicy Rzeszy. Jak tak zaczęli iść ósemkami, to palca byś nie wcisnął. Szli, szli i szli, wszystko na piechotę. Karabin na sznurku, walonki na nogach, jakbym ich widział. Musiało ich być kilka tysięcy. Później poszli w kierunku Łodzi na Berlin. Wtedy wszędzie się słyszało: „Na Berlin”, „na Berlin”.

W orszaku ślubnym przed przekroczeniem bramki kościelnej w Wełtyniu - 1961 rok.
Powrót kilku Niemców pod osłoną nocy

Niemcy, którzy mieszkali z dwa lata w czasie wojny byli nazywani Czarnomorcami”, od Morza Czarnego . Ich przywozili gdzieś w 1943 albo 44 roku. Zapamiętałem, że ich przodkowie mieszkali na terenach Rosji na obszarze gdzieś nad Morzem Czarnym. Takie określenie przylgnęło do nich – „Czarnomorcy”. Przez ten czas, kiedy tutaj osiedlili się i mieszkali, nie byli dla miejscowych zbyt dobrzy. Ludzie u nich byli parobkami. Sam dostałem kilka razy po głowie od takiego Rajnera, bo zrywałem jego czereśnie. Ten Rajner odważył się w jakimś celu wrócić z kilkoma innymi do Żarowa, gdy Ruskie poszli na Berlin. W tym czasie w wiosce powstała grupa, taka milicja wiejska. Przez ten okres, kiedy ci Niemcy – Czarnomorcy mieszkali w Żarowie, ten Rajner był ważniejszą od sołtysa osobą, pełnił funkcję, którą określano jako „brigamajster” czy jakoś tak podobnie. Dla nas miejscowych był nie dobry. No i gdy z kilkoma innymi w jakimś celu tutaj powrócił, rozpoznano go szybko , schwytano. Ci, nad którymi się szczególnie znęcał, wydali na niego jednogłośnie wyrok śmierci. Zaprowadzili do lasu koło Katarzyny, gdzie znajdowała się gorzelnia, tam zastrzelili. Pozostałych wypuszczono. Nazwa wioski pochodziła od imienia Carycy rosyjskiej Katarzyny, mówiono, że nazwa ma jakiś związek z dawną władczynią Rosji.


Powrót taty

Później zapamiętałem, jak Rosjanie wracali z Berlina. Wracali drogą od Łodzi w kierunku Włocławka. Calutkie stada krów, koni prowadzili przez całą noc i dzień. Tyle tego było, że trudno sobie wyobrazić. To był chyba czerwiec 1945. To, co po drodze padło, zostawiali. Szli, szli i szli…..

W roku 1946 powrócił tata. Przywieźli ich Amerykanie i Anglicy do Szczecina. Tutaj w mieście znajdował się punkt „PUR” i stąd każdy na własną rękę musiał już dojechać do domu. Oni z tego Szczecina to najczęściej szli pieszo, bo pociąg to wtedy był rzadkością, zresztą do samego Szczecina pociągi nie dojeżdżały. Most kolejowy był zniszczony. Pamiętam, jak wrócił do domu, wygłodniały, w zniszczonym bardzo ubraniu polowym. Jednak bez trudu rozpoznałem tatę. Po przywitaniu powiedział, że do domu nie będzie wchodził ze względu na wszawicę. Mama przyniosła ubrania świeże. Na podwórku ustawiono dużą drewnianą balię, w której się wykąpał. Mieszkaliśmy nadal w domu dziadków. Oprócz babci Stanisławy i dziadka Leona mieszkała z nami żona wujka Mariana – ciotka Janina. Dom był murowany, wewnątrz cztery pokoje, kuchnia, spiżarnia. Stoi do dzisiaj. W pobliżu 15 mórg ziemi.


Gryfiński Wyścig uliczny rok 1956. W tle gryfińskie Liceum Ogólnokształcące

Gdzieś w Gryfinie 1955 - przed startem I Gryfińskiego Wyścigu ulicznego.
Ziemie zachodnie
W 1947 tata zdecydował się pojechać do brata Józefa, który przez okres wojny pracował u gospodarza w dzisiejszych Marwicach koło Widuchowej. Gdy tata dotarł do Wełtynia, wujek przekazał jemu zajmowane przez siebie mieszkanie a sam zamieszkał w budynku, późniejszym klubie. Tata przyjechał do Żarowa po mamę. Zdecydowali, że wyjeżdżają i wraz z siostrą Krysią i bratem Stanisławem przyjechali do Wełtynia. Ja pozostałem w Żarowie do 1950 roku. Zapamiętałem, jak tata przyjechał po mnie i wspólnie udaliśmy się w długą drogę pociągiem. Dojechaliśmy do Szczecin Dąbia. Stamtąd na pieszo do Wełtynia. Po drodze utkwił mi szczególnie okazały dom z czerwonej cegły w Podjuchach, w pobliżu jednostki wojskowej. Droga od Dąbia w kierunku Wełtynia prowadziła dzielnicami przez drogi pełne gruzu.

Poszedłem już do VII klasy do szkoły w Wełtyniu. Wioska nie była zniszczona. Przyjechałem na "zachód” pięć lat po wojnie. W okolicy Wełtynia pozostawały dwa radzieckie „kukuruźniki”. Jeden z nich znajdował w pobliżu cegielni jadąc od strony Gryfina w kierunku Wełtynia po prawej stronie za cegielnią. Drugi samolot znajdował się na polu w pobliżu Jeziora Krzywego. W samolotach były zamontowane karabiny pokładowe z ostrą amunicją. Zdarzyło się, że miejscowe dzieci zgromadziły w jednym miejscu jakąś ilość pocisków, które pochodziły z „kukuruźnika” znajdującego się koło cegielni. Blisko na polu, gdzie paśli krowy rozpalili ognisko i wrzucili pociski do ognia. Doszło do wybuchu, dwoje dzieci zginęło na miejscu. W lesie pomiędzy Wirowem a Leśniczówką przez długi czas znajdował się unieruchomiony czołg. Znałem to miejsce, wyruszaliśmy tam wiele razy z innymi rówieśnikami. W tamtym czasie wiele razy słyszałem, że cała załoga czołgu zginęła na miejscu. Początkowo byli pochowani w pobliżu czołgu. Z przodu czołgu była zamocowana metalowa tablica z imionami i nazwiskami poległej załogi czołgu. Później ciała ekshumowano. Spoczęli na cmentarzu wojennym w Gryfinie.

Egzekucja Polaka nad Jeziorem Zamkowym

Zapamiętałem wielu rówieśników z tamtych lat. Między innymi Alfreda Krasina. Urodzony w 1932 roku. Z rodzicami tutaj przebywał w czasie wojny, w wiosce koło Wełtynia, zapomniałem jaka to była dokładnie wioska. To były późniejsze lata wojny. W Wełtyniu pracował u miejscowego gospodarza Polak. Alfred opowiadał, że ten Polak spotykał się z Niemką potajemnie. Nie wiem w tej chwili czy ona była samotna, czy mąż jej przebywał gdzieś na froncie. Spotykali się w umówionym miejscu. Za intymne kontakty z miejscowymi kobietami groziła śmierć. Ktoś podejrzał i doniósł. Musiało być w tym czasie głośno o egzekucji Polaka, ponieważ o tym samym zdarzeniu opowiadało w swoim czasie dwoje innych rodaków, których los zesłał w czasie II wojny do Ziemi Wełtyńskiej - Władysław Sajnóg, Anna Kazmierak. Dzień egzekucji został wyznaczony i robotnicy przymusowi zostali powiadomieni. Alfred wspominał, że każdy z robotników przymusowych zatrudnionych w Wełtyniu i sąsiednich miejscowościach, musiał stawić się na wyznaczonym miejscu i przyglądać egzekucji. Nagłośnienie o publicznym straceniu miało na celu być przestrogą dla innych. Przy ścieżce wzdłuż zachodniego brzegu Jeziora Zamkowego do dzisiaj przetrwało kilka klonów. Polak został powieszony na jednym z drzew. Prawdopodobnie wisiał na drzewie od godzin porannych przez całą noc. Nie wiem gdzie został pochowany. Alfred przyglądał się z rodzicami temu tragicznemu zdarzeniu a po jakimś czasie na pamiątkę „wyciapał” na jednym z drzew krzyż. Udaliśmy się z panem Henrykiem nad Zamkowe. Pamiątka wydrążona w drzewie przetrwała do dzisiaj. Ślad krzyża znacznie się rozszerzył. Konar, na którym dokonano egzekucji, przetrwał do dzisiaj pochylony do ziemi.

Klon nad Jeziorem Zamkowym w Wełtyniu prztrwał- miejsce egzekucji Polaka

Pan Henryk wskazuje "wyryty" w korze klonu krzyż, który po ponad 70 latach zatracił tradycyjny kształt a miejsce wewnątrz krzyża wypełnił mech.

Wełtyń jaki zapamiętałem


Po wojnie przez kilkanaście lat Wełtyń był siedzibą gminy wiejskiej. Istniał tu przez długie lata klub wiejski. Jako pierwszego sołtysa zapamiętałem Władysława Ciesiula. Kolejni to Paweł Nawrocki i Janek Kuziemko. Działał klub sportowy „Wełtynianka”. Rozgrywaliśmy mecze siatkówki pomiędzy sobą i innymi sąsiednimi wioskami. Mecze piłki nożnej odbywały się na boisku, zlokalizowanym za wzniesieniem po prawej stronie w kierunku Gardna. Na tym boisku odbywały się różne imprezy. Zapamiętałem skład naszej drużyny siatkarskiej. Marian Szachniewicz, Antoni Ciasnocha, Franciszek Miszuk, Edek Smyl, Adam Szkutnik, Jan Kazmierak, Czesiek Łukasiewicz, Bogdan Szachniewicz, Mietek Pasternak. Nad Jeziorem Wełtyńskim znajdowała się Rybakówka. W niej mieszkały trzy rodziny rybaków: Kaczalscy, Pach i pan Wiesław Piwowar. Ośrodek wypoczynkowy powstał na małej Ptasiej Wyspie w latach 60 tych. Budynki należały do PSS Społem w Gryfinie. Na dużej wyspie „trochę” później powstał ośrodek wypoczynkowy Zakładu Gazowniczego i Budowniczego w Szczecinie. Gdy powstały ośrodki na wyspach, uruchomiono stałą przeprawę „łajbą”. Pierwszym motorniczym szalupy został Bogdan Szachniewicz. Wełtyń stał się miejscowością turystyczną. W wakacyjne dni przybywało coraz więcej turystów, najczęściej po zakupy do sklepu spożywczego. W drodze do Gryfina od początku lat 50 tych działała państwowa cegielnia. Pracowałem tutaj przez okres pięciu lat. Cegielnia produkowała każdego roku ogromne ilości cegieł. Na plac przed zakładem przybywały samochody dostawcze po ładunek. W wiosce duży sklep spożywczy i kiosk na ulicy Gryfińskiej. Przy wyjeździe do Gryfina istniał Urząd Pocztowy. W środku wioski w budynku z czerwonej cegły klub wiejski. Od lat powojennych do połowy lat pięćdziesiątych Wełtyń był siedzibą Gminy jako jednostka administracyjna powiatu gryfińskiego.

Kolarstwo moja pasja

W 1953 rozpocząłem pracę w piekarni jako pomocnik piekarza w Drzeninie. Codziennie z tatą dojeżdżałem rowerem do pracy. W tym czasie zaczęli zawiązywać Gryfińskie wyścigi rowerowe 30 kilometrowe. Pierwszy wyścig miał miejsce w 1954. Rower sam skleciłem, tym rowerem wziąłem udział w kilku kolejnych wyścigach. W I wyścigu zająłem pierwsze miejsce. Otrzymałem talon na rower wyścigowy typu Bałtyk. Kupiłem rower za swoje pieniądze. Był to pierwszy rower w powiecie gryfińskim. W kolejnym wyścigu już na „Bałtyku” znowu zwyciężyłem, wygrałem radio. Sprzedałem „Bałtyk” i kupiłem niemiecki rower „Diamant”, wyprodukowany w DDR. Trzykrotnie brałem udział w wyścigach „Głosu Szczecińskiego”. Zajmowałem wysokie lokaty. Nastał czas wyścigów „Głosu Szczecińskiego”. Z tego, co zapamiętałem, były to lata 1955 – 57. Start odbywał się w Gryfinie na dzisiejszym placu Barnima, później szosą do Radziszewa. Z nawierzchnią drogi na tym odcinku to różnie było. Tutaj wjeżdżaliśmy na autostradę i kolejny odcinek prowadził do Szczecina. Najgorszy był wysoki podjazd na górę, jadąc betonową autostradą w kierunku Przecławia. Niektórzy tutaj się gubili. Meta znajdowała się na Alei Piastów. Służyłem w jednostce wojskowej w Braniewie. Ponad rok brałem tutaj również udział w wyścigach. Zapamiętałem wyścigi do Fromborka, Elbląga. Ze mną tutaj służył i jeździł Józek Górski. Po odbycie służby wojskowej w roku 1959 zamieniłem się z kolegą z Widuchowej Andrzejem Trojanowskim na rower marki Huragan. W Gryfinie kierowali w tym czasie sportem Stanisław Łuczak, pan Giernatowski i Semeniuk. Wziąłem udział w Przełaju Stargardzkim na 30 km. To był rok 1960. Byłem drugi za Rajmundem Zielińskim z Łobza. Zająłem w przełajach jedno z najwyższych miejsc, otrzymałem dwie opony do roweru wyścigowego. Ale to była dla mnie radość ! Przypomnijmy, że w latach 60 tych Rajmund Zieliński był jednym z najwszechstronniejszych polskich kolarzy, triumfator Tour de Pologne w 1964, olimpijczyk z Tokio (1964) i Meksyku (1968).

Pozorowana kraksa. I połowa lat 50 tych

Trzy etapowy wyścig Szlakiem Wyzwolenia - 1960.

Przyszłą żonę poznałem w 1959 r. 28 maja 1961 roku wziąłem ślub. Moja małżonka Kazimiera pochodzi z Suliszewa koło Skierniewic . Pracę rozpocząłem w 1953 jako pomocnik piekarza w Drzeninie. Później pracowałem w kombinacie w Gardnie w melioracji. Po wojsku pracowałem w Cegielni koło Wełtynia i w Międzykółkowej Bazie Maszynowej w Wełtyniu. Później długie lata, jako operator koparki, przepracowałem w Kombinacie w Gardnie. Doczekaliśmy się trojga dzieci: Marioli, Romka i Bożeny oraz pięciorga wnuków i dwóch prawnuków.

Wspomnień wysłuchał autor publikacji Andrzej Krywalewicz w V 2018

"Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszego artykułu nie może być powielana ani rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób (elektroniczny, mechaniczny), włącznie z fotokopiowaniem oraz kopiowaniem przy użyciu wszelkich systemów bez pisemnej zgody autora".



Autorem działu regionalno - historycznego w portalu chojna24.pl jest Andrzej Krywalewicz. Znasz ciekawe historie? Posiadasz ciekawe fotografie?

Zapraszamy do kontaktu: andrzejkrywalewicz@chojna24.pl lub tel. 793 069 999

Prześlij komentarz

Nowsza Starsza