Rekordzista Polski LZS w rzucie oszczepem przybył w VI 1946 r. do Bań

Jako oszczepnik regularnie pobijałem szczecińskie rekordy, a wkrótce zostałem objęty szkoleniem kadry narodowej. Byłem w znakomitym towarzystwie takich oszczepników jak Janusz Sidło, Władek Nikiciuk, Zbyszek Radziwonowicz, Janek Kopyto. Od dziecka miałem zasady. Może nauczyłem się ich, biegając po zamojskich albo bańskich polach. Uczciwość, prawość, konsekwencja w dążeniu do celu. Pozostały też pewne nawyki. Nigdy nie paliłem papierosów, unikałem wódki. Przydało się, gdy uprawiałem sport. To na bańskim stadionie zrozumiałem, co chciałbym w życiu robić. Mierzyć się z najlepszymi, walczyć o miejsce na podium. To były czasy zdrowej rywalizacji. Kierowała nami miłość do sportu, a nie do pieniędzy. Ale to już temat na inną opowieść.


Prezentujemy wspomnienia Pana Mariana Haczyka.





Do Zamościa chadzaliśmy łąkami


Nazywam się Marian Haczyk. Urodziłem się 9 lutego 1933 roku. Rodzice Emilia (ur. 1907 r.), Stanisław (1905). Brat mój Rysiu (1936), nie żyje. Pochodzę z Pniówka, małej miejscowości pod Zamościem. Były tam dwie osady: pierwsza z dwudziestoma dwoma rodzinami, w której mieszkałem i druga, dwukrotnie większa, gdzie mieszkało ponad 40 rodzin; tam też mieszkał mój Stryj, najstarszy z braci mojego Ojca. Braci było czterech. Jako 6-latek chodziłem tam do szkoły. 

Znajdowała się w prywatnym domu – w pokoiku uczyło się piętnaścioro dzieci. Ojca już nie było; był na ćwiczeniach wojskowych. Wybuchła wojna i wkrótce poszedł na front. Mnie i brata wychowywała Matka. W Pniówku domy były drewniane, jedynie nasz dom pokryty był gontem. Mój dziadek Wojciech pracował u hrabiego Zamoyskiego. Za dobrą pracę dostał budulec, dlatego też nasz dom się wyróżniał. Dostał również ziemię, którą podzielił na czterech synów: Józefa, mojego Ojca, Jaśka i Franka. Każdy syn znalazł pracę u Zamoyskiego. Nikogo już nie ma. Franek najmłodszy umarł kilka lat temu. Właśnie z tej ziemi utrzymywaliśmy się z mamą i braciszkiem. Kościół był w Zamościu oddalonym trzy kilometry od naszej miejscowości. Do Zamościa chadzaliśmy łąkami; tam odbywałem nauki przed komunią w maju i czerwcu 1939 roku. Trzy miesiące później wybuchła wojna. Przed wojną nasza wioska była spokojna, ludzie się szanowali. W czasie okupacji wszystko się zmieniło. Niemcy zaczęli wysiedlać poszczególne wioski. Panicznie baliśmy się, że i na nas wkrótce przyjdzie czas, że będziemy następni. 

Segregacja ludzi była przerażająca

Segregacja ludzi była przerażająca. Najstarsi byli wywożeni na Majdanek, dzieci zabierali rodzicom i wywozili do niemieckich rodzin, ludzie w sile wieku wywożeni byli natomiast do pracy. Wieści o wysiedleniach szybko się roznosiły; około dwóch kilometrów od nas w wiosce Wierzbie zastąpiono polskie rodziny niemieckimi. O rodakach słuch zaginął. Miejscowość, w której żyliśmy, była najbliżej Zamościa osiedlonego już wtedy przez Niemców. Tylko dlatego, że byliśmy przeznaczeni do karmienia wojsk niemieckich, nasza wioska ocalała i nie rozdzielili nas od matki. Zabierano rodzinom nadwyżki produktów: kaszy, mąki. Mleko i mięso było zdawane obowiązkowo. Minimum 300 litrów mleka miesięcznie zawoziliśmy do Sołtysa, który składał produkty i dostarczał je Niemcom. Był to nasz obowiązek. Niewywiązanie się z niego skutkowało na przykład zabraniem krowy, czego też doświadczyła moja rodzina.


Pniówek, 1938 rok. Na zdjęciu ja, mój brat Ryszard i mama Emilia.

Ludzie popadali w paranoję; tworzyły się bandy

Ludzie popadali w paranoję; tworzyły się bandy. Niedaleko Pniówka wymordowywano całe rodziny. Rodzina Muzoła została wystrzelana doszczętnie – zabijali najprawdopodobniej Polacy. Napadnięto również na drugą rodzinę. Przeżyło dwóch synów. W samym Pniówku sytuacja też skrajnie się pogorszyła. Ludzie wariowali. W czwartym domu od naszego gospodarz odrąbał głowę żonie i swoim dzieciom. Sam później wpadł do studni, chyba popełnił samobójstwo.

1939. Piękne ułańskie konie na naszym polu

Mój ojciec jeszcze przed wojną w kwietniu poszedł do wojska. Odbywały się ćwiczenia. Jak mówiłem, dziadek Wojciech za życia podzielił pole na cztery części. Ćwiartka należała do mojej rodziny. Udałem się tam. To było już po klęsce wrześniowej. Chodziłem po polu. Patrzę, a na naszym polu piękny, kary, ułański koń. Dochodzę do konia, a on klęka na kolano, żeby na niego wsiadać. Wszystko było tak, jak go żołnierz zostawił: wędzidło, siodło, koc, pusta kabura na naboje i przewieszony radomski Mauser. Karabin zdjąłem i schowałem go w ziemię, przysypałem. Wziąłem konia za uzdę; koło nas mieszkał rymarz Józef Mróz. Zobaczył, że prowadzę konia. Spodobało mu się szczególnie skórzane siodło, kulbaka kawaleryjska. Zatrzymał, rozmawialiśmy, w pewnej chwili zapytał, czy odstąpię. Zgodziłem się. Zdjął siodło, uzda została. Przyprowadziłem konia do domu. Miałem może z 7 lat. Doprowadziłem go na nasze podwórko, przywiązałem do drabiny. Mama wróciła, mówi: „Dziecko kochane, po co nam ten koń? Oddamy konia Adolowi, kuzynowi”. Odprowadziłem konia do wujostwa. Minęły z dwa dni. Poszedłem na pole, patrzę, a tam siwy koń. Jeszcze piękniejszy od pierwszego. Historia się powtórzyła; zaprowadziłem go do domu. Tym razem mama zdecydowała, że ten koń trafi do jej siostry, która mieszkała z rodziną w Żdanowie. Prowadziliśmy tego konia jakieś 3 kilometry, do rodziny Łysiów. Dali nam za konia worek jęczmienia. Aha, posłuchajcie. Zapomniałem później o tym karabinie. Wiosną ktoś go wyorał, cały zardzewiały, kolba zmurszała. Pod koniec wojny Adol, mój kuzyn, z kolegą Ludkiem Pikuzińskim i Karym, poszli w pole, w trzciny, tam próbowali ukrywać konie. Wiedzieli, że są cenne dla Niemców. Pojawił się na niebie samolot, w jakiś sposób ktoś z załogi powiadomił Niemców na ziemi, że w trzcinie, ukryto konie. Podjechali w to miejsce od strony wioski; przejęli je. Niemcy opuszczali nasze tereny. To był 1945 rok. Uciekali jak tylko mogli w kierunku Berlina. Tego pierwszego, Karego, przywiązali do furmanki. Był piękny; co dobre, Niemcy zabierali ze sobą, znali się. I tak to się z tymi znalezionymi końmi skończyło.


Banie. Boisko sportowe. Ja rzucam oszczepem. Dom z wieżyczką Franciszka Malca, obok dom Hajduka.

Donosiciel

Mieszkaniec pobliskiej wsi handlował końmi. Ale to już zupełnie inna historia. Ktoś doniósł o tym Niemcom. Gdy wojna się zaczęła, Niemcy dotarli do Zamościa. Polska partyzantka tworzyła się w lasach janowskich. Chyba najbardziej rozwścieczyło ich to, że handluje on z partyzantami. Przyjechali motorem pod dom, przywiązali ręce handlarza do tego motocyklu i przez kilka kilometrów go ciągali. Nie będę wyjawiał jego nazwiska. Handlarz przeżył. Już na drugi dzień powrócił do domu. Wielu mieszkańców z jego wioski dziwiło się, że wrócił cały. Okazało się później, że podpisał weksel. Puścili go, bo wydał ponad dwustu partyzantów. Mojej stryjence zabrali w ten sposób dwóch braci i ojca. Mogę tak wymienić kilkunastu naszych. Wydawał również z sąsiednich wiosek. Niemcy więzili i mordowali wydanych partyzantów. W Zamościu była rotunda, tam Niemcy układali zwłoki. Miała tam też miejsce akcja miejscowej partyzantki. Jednemu z partyzantów udało się otworzyć w pośpiechu kilka cel, oswobodził najstarszego brata mojej stryjenki. Obok w celi przebywał drugi syn z ojcem, ale ich już nie zdołał uratować. Wydostali się też na zewnątrz Kudyk z synem, Klimek z synami i Władek Panas. Później to już chyba żaden nie wyszedł. Handlarz końmi, o którym wcześniej wspomniałem, dalej czerpał zysk z handlu. Kiedyś ktoś podejrzał, że on zadaje się z Niemcami, gestykuluje, długo rozmawiają. Od tamtej pory nazywali go „kapo”. Wszyscy już wiedzieli, że to on wydaje partyzantów.


Pod jakimś pozorem partyzanci, którzy przeżyli, zwabili go do lasu. Henryk Klimek mieszkał na drugiej wsi, tam, gdzie mój Stryjo. Pojechał z tym handlarzem jako towarzysz; nie był partyzantem. Furmanką pojechali w głąb lasu. Partyzanci z komendantem już na nich czekali. Jeden z partyzantów krzyknął, że jest zdrajcą, uderzył go w twarz. Komendant przy handlarzu udawał, że o niczym nie wie, że się go czepili; w pewnej chwili komendant łagodnie do niego powiedział: „możesz już spokojnie jechać do domu”. Pożegnał się z nim i tym drugim kompanem, po czym wykonał jakieś znaki, gesty do swoich. Gdy oni się oddalili, w ich kierunku poszła seria z karabinu. Na rozkaz komendanta zostali rozstrzelani na miejscu. Tego drugiego szkoda, bo nie był nic winien. Zostawił młodą żonę i dwoje dzieci. Później jeszcze partyzanci śledzili żonę zastrzelonego handlarza końmi. Mieszkała z matką. Trudna, ciężka sytuacja. Ona wierzyła, że małżonek żyje, że powróci. Zapewniali ją, że jest to możliwe. Kłamali. Mąż nie wracał. Kobieta zwątpiła w zapewnienia partyzantów; domyślała się już, że zabili jej męża handlarza. Kobieta była obserwowana. Mówiono, że kilku partyzantów zostało przez nią spisanych na kartce. Kartkę schowała za cholewkę. Pomiędzy naszą wioską a Zamościem znajdował się mostek. Teren bagnisty. Jak wspomniałem, ona była obserwowana przez partyzantów. Gdzieś koło mostku jeden z nich zatrzymał kobietę, skontrolował, przechwycił kartkę z nazwiskami. Głośno oświadczył, że od dawna podejrzewał, że też kolaboruje z Niemcami. Skierował karabin, zastrzelił ją na miejscu. Panie, jaka to była piękna kobieta. Ten jej mąż, handlarz, niski, krępy, szeroki. Ona piękna. Ta ich matka po tym zdarzeniu opuściła wieś, wyjechała do miasta. Zamojszczyzna to te borowinowe gleby twarde jak cement. Wiosną buta nie można było wyciągnąć, w lecie wysychały i były tak twarde jak skała. I wyobraźcie sobie, jak ci Niemcy latem ciągali tego handlarza po tej skalnej glebie.

Samolot, który nie dotarł do Berlina

Pamiętam też samoloty lecące z Rosji na Berlin. Rok 1943 albo 1944. Niemcy wtedy już folgowali. Ile ja wtedy mogłem mieć lat? 7, 8? Z Rosji leciały samoloty. Jeden samolot się odłączył i zaczął pikować w kierunku naszego domu; runął z bombami parę metrów od domu rodziny Purchackich. To był trzeci dom od naszego. Te samoloty były wykonywane naprędce, topornie, one miały pomóc wygrać wojnę. Najprawdopodobniej silnik zaczął się palić. Przecież pokonał tak długą drogę. Ten samolot tak mocno się wbił, że powstał lej większy niż nasz dom. Odłamki zabiły babcię Purchacką i jej wnuczkę Kazię. Ogień zajął cały budynek. W pożarze zginął ich ojciec. Matka w ciąży i dwie córki (7 i 12 lat) ocalały tylko dlatego, że nie było ich w domu. Ta dziewuszka, która się później urodziła, otrzymała imię Marysia. Babcia i Kazia – trupy na miejscu. Po tej tragedii jeden z miejscowych ich przyjął. Po roku wybudowali barak z desek, na miejscu, gdzie wcześniej stał ich dom. Minął czas, zamieszkali w baraku, nowym domu. Odwiedzałem ocalałych z mamą wielokrotnie. Wkrótce przyjechało na motorach trzech niemieckich oficerów z Zamościa. Uśmiechali się, że „ten” to do Berlina już nie dotrze. Byłem wówczas z innymi dziećmi w tym miejscu, kiedy przyjechali Niemcy. Po jakimś czasie odnaleźli fragmenty ciał załogi i dokumenty. Oni ponoć mieli po 19 lat. Nie zważając na zwłoki, cieszyli się jedynie, że samolot nie doleciał do Berlina. Zabici nie mieli dla nich znaczenia.

W poszukiwaniu arbuzów

Miałem ukochanego psa, nazwałem go Luks, ale wołałem Luksio, pomagał mi paść krowę, nawracał ją; mądry piesek. To był 1945 rok, już wtedy Niemcy uciekali w stronę Berlina. Rosjanie z terenu Rzeszy zabierali krowy, Holenderki. Gdy w drodze na wschód dotarli do naszej wioski, zatrzymali się na dłużej. Gonili te krowy do siebie. Pamiętam dokładnie, jak podszedł do mnie Ruski; rozmawialiśmy. Mój kochany pies blisko mnie. W pewnej chwili zapytał się mnie, czy u nas rosną arbuzy. Odpowiedziałem, że tak. Dogadaliśmy się, że jutro przyniosę mu dorodnego arbuza. A  gdzie ja, chłopak młody, arbuza widziałem. Przyniosłem mu żółtą dynię. Rusek mówi: „Nie, nie, malczik, muszą być pestki ciemne, nie jasne”. Zapewniłem, że jutro już na pewno przyniosę arbuza. Minęła noc. Zerwałem dorodną dynię, tym razem czarną. Rosjanie pilnowali krów uzbrojeni. Poszedłem rano w to samo miejsce z tą czarną dynią, Luksio za mną. Pies zaprzyjaźniony za pan brat z krowami. Ale pilnował już krów inny Rosjanin, tego od arbuza nie było. Gdy mój pies podbiegł do krów, on wycelował karabin; trach w samo serce. I tak zakończył swój żywot mój Luksio. A ja w płacz. Luksio mój ukochany; jeden pisk. Podszedł do mnie ten żołnierz, mówi: „Malczik, nie płacz, jutro Tobie przyprowadzę inną sabakę”. Dotrzymał słowa. Przyprowadził „starą dryndę” z białym pyskiem. Właściwie to przyciągnął tę sukę na łańcuchu. Ja znowu w płacz, nie chciałem tego psa.

Mój tata
Mój tata na robotach pierwszy od lewej.

Marszałek Rydz Śmigły w 1939 roku rozkazał rzucić broń, nie podejmować walki. Mój ojciec Stanisław był kierowcą w Wojsku Polskim; dostał się do Rumunii, jadąc wojskowym samochodem ciężarowym. Tam Niemcy na nich napadli i zabrali do niewoli. Zostali przydzieleni do pracy na roli pod Hamburgiem. Pracował tam do końca wojny. Zaczęły do nas przychodzić listy. Zdarzało się, że list szedł miesiąc. W ten sposób dowiedzieliśmy się, że ojciec żyje. Tam w gospodarstwie same kobiety, był dobrze traktowany. Po sześciu latach Niemcy skapitulowali, ojciec został wyzwolony. Wracając do rodziny, dojechał do Szczecina, miasto było zniszczone, później do Gryfina, tu podobnie, i do Bań. Tutaj tacie bardzo przypadło, spodobało się. Miasteczko Banie nie było zgruzowane, ojciec upodobał sobie dom przy ulicy Sportowej 3. Wiele domów było pozostawionych, pustych. To był rok 1945, koniec wojny. Niemcy byli skoszarowani na Różanej. Cały róg domu, który wybrał ojciec, był zawalony przez pocisk. Lewa strona od domu Kołtuna też była uszkodzona. Nie potrafię wyjaśnić, dlaczego część Niemców jeszcze przebywała w Baniach. Tata wziął z tej kolonii Niemca, murarza, fachowca. Nie było polskich murarzy. Wyrwa taka duża, że czołg tam by się zmieścił, ale uszkodzenie pokaźne udało się naprawić. W Baniach było już parę rodzin; naprzeciwko mieszkał Franciszek Malec. Na prośbę Ojca pilnował on naszego przyszłego domu, żeby nikt inny go nie zajął pod jego nieobecność. Wyjaśnił, że jedzie w rodzinne strony po żonę, rodziców, dzieci. Później jeszcze porozmawiał z Jankiem Wieczorkiem, który był sołtysem. Umówili się, że w ustalonym czasie, kiedy dojedzie pociągiem z rodziną, oni furmankami dojadą do stacji. Nie mam dziś pojęcia, w jaki sposób dziadek miał im dać znać, gdzie i kiedy mają po nas podjechać.

Długa droga z Pniówka do Bań trwała około miesiąca

Wkrótce ojciec wrócił po nas do Pniówka. W Zamościu musiał załatwić sprawę wagonów. Dogadał się z Muszyńskimi, że wezmą wagon do spółki. To wszystko załatwił i wyjechał o jakiś tydzień wcześniej do Bań. Tata mój tak rozpropagował „zachód”, że przyjechała za nim połowa wioski. My wyjechaliśmy 15 maja 1946 roku. Nasza podróż trwała około miesiąca, była wykańczająca, ale wszyscy na szczęście przeżyli. Tory przez działania wojenne były zniszczone. Nasza droga prowadziła przez Wrocław, tam czekaliśmy najdłużej, około tygodnia. Jakiś kolejarz wtedy powiedział, że będzie dłuższy postój, radził, aby ugotować coś ciepłego do jedzenia. W wagonie było ułożone drzewo na rozpałkę; było tam z nami 10 kur, 2 koguty, jałóweczka. Drzewo przygotowaliśmy, rozpaliliśmy ognisko. Mama często gotowała zupę mleczną, zacierki, smażyła jajecznicę. Mleko było, bo jechała z nami w wagonie krowa. Też Muszyńscy z synem, miał z dwadzieścia lat. Ujechało się z trzy, cztery stacje i znowu postój, czasem kilka dni. W końcu po dobrym miesiącu drogi dojechaliśmy do Pyrzyc. Kilka furmanek stało pod stacją, między innymi furmanka Wieczorka. Przyjechał po nas ojciec, Sołtys Wieczorek i Franciszek Malec. Muszyńscy pozostali w Łozicach, a my dalej. Zawieźli nas do Bani. Niemal cała Parnica osiedlona była ludźmi z Zamojszczyzny. W samych Baniach z Pniówka mieszkała rodzina Kudyk, rodzina Chudoba, Kot, Klimek i moja.


Banie, ul. Sportowa 3. Przed wejściem do domu; ja na koniu, obok mój brat Rysio.

Kościół w Parnicy

Parnica w ogóle nie była zniszczona. Wieś przez jakiś czas nazywała się Wisełka. Z kuzynem Lutkiem pojechaliśmy do Parnicy, gdzie zamieszkali ludzie z Pniówka. Ja ich osobiście znam wszystkich. Dzisiaj to już kolejne pokolenia tam mieszkają. Pamiętam pierwszą wizytę; były zajęte tylko dwa domy. Pierwszymi osadnikami byli tam Walterowicze i jego zięć Jadwiszczak. Na wzgórzu stał piękny kościół. Organy, książeczka tak, jak ją pozostawił organista. Patrzę, a na balustradzie ze sto sów odpoczywa, jedna sowa przy drugiej. Jaki piękny widok. Nigdy tego nie zapomnę. Później ten kościół spłonął, tak mówili. To nie powinno się zdarzyć. Zawsze, gdy jadę z moim synem mówię: Romanek, zobacz, tutaj stał ten kościół. Drzwi były niedomknięte, ludzi nie było, nikt nie przychodził. Piękny to był widok.

Powojenna rzeczywistość


Banie, pochód 1 majowy lata 50 te. ulica Grunwaldzka, parcela gdzie obecnie znajduje się piekarnia, widoczny jest okazały budynek willowy.

Pamiętam też, że jak przyjechałem tutaj na zachód, to w Baniach przy drodze do Piaseczna co dwadzieścia metrów znajdował się w rowie czołg. Nie przewrócone, tylko w rowie. Nasze pole znajdowało się w tym kierunku. Wiele razy po wojnie mijało się opuszczone czołgi. Ci żołnierze, którzy zginęli w tych okolicach, prawdopodobnie jechali z Pyrzyc w kierunku Myśliborza. Koło remizy pochowali Polaków osobno, myślę, że około czterdziestu, a Rosjan to z trzy razy więcej pochowano w grobie zbiorowym obok. Później, najprawdopodobniej na początku lat 50., groby zostały ekshumowane i wywożone do Siekierek. Przyjechali, rozkopali to. Dziećmi byliśmy; wrzucali te ciała, szkielety na przyczepy.

W Baniach chodziliśmy do szkoły z Rysiem; uczyła nas Pani Dobkowska. Mój ojciec wkrótce został wójtem Gminy. Sekretarzem był Pan Adamczyk, księgowym Pan Borzemski.



Mój ojciec, Stanisław Haczyk, wójt gminy Banie (czwarta osoba na górze od lewej).



Zbyszek Telszewski

Zbyszek Telszewski z Warszawskiego wraz z najbliższymi przyjechali do Bań jako jedni z pierwszych. On był bardzo usportowiony. Polubił mnie. Nigdy nie przeklinał. Jedyne jego przekleństwo „to kurza twarz”. Broń Boże, żeby ktoś wódkę wypił lub papierosa zapalił. Urodził się w 1925 roku. Mama jego też bardzo kulturalna. Bardzo się zaangażowała, żeby w miasteczku powstał sklep. Chodziła od wioski do wioski i zbierała pieniądze, aby sklep uruchomić. Sklep powstał. On był tokarzem. Przez długie lata pracował w POM-ie. Codziennie, gdy szedł do pracy, przechodził koło mojego domu. Ja lubiłem siatkę i lekkoatletykę. Piłki nożnej nie lubiłem, bo kopią po nogach. Zbyszek był dla mnie wzorem, jego nigdy nie zapomnę. Odniosłem później wiele sukcesów sportowych w podnoszeniu ciężarów i rzucie oszczepem. Po powrocie z wojska w 1955 roku wróciłem do Bań, pracowałem na roli i dalej uprawiałem sport.


Zawody w rzucie oszczepem.

Moją życiową pasją sport

Zrzeszałem młodych, przyszłych sportowców, których uczyłem podnoszenia ciężarów w miejscowej Świetlicy. Chłopcy z Bań pod moim przywództwem zdobyli mistrzostwo LZS w województwie Szczecińskim. W międzyczasie w Baniach rzucałem oszczepem. Jako oszczepnik regularnie pobijałem szczecińskie rekordy, a wkrótce zostałem objęty szkoleniem kadry narodowej. Byłem w znakomitym towarzystwie takich oszczepników, jak Janusz Sidło, Władek Nikiciuk, Zbyszek Radziwonowicz, Janek Kopyto. Od dziecka miałem zasady. Może nauczyłem się ich, biegając po zamojskich albo bańskich polach. Uczciwość, prawość, konsekwencja w dążeniu do celu. Pozostały też pewne nawyki. Nigdy nie paliłem papierosów, unikałem wódki. Przydało się, gdy uprawiałem sport. To na bańskim stadionie zrozumiałem, co chciałbym w życiu robić. Mierzyć się z najlepszymi, walczyć o miejsce na podium. To były czasy zdrowej rywalizacji. Kierowała nami miłość do sportu, a nie do pieniędzy. Ale to już temat na inną opowieść.


Warszawa, 1959 r. Pobiłem wieloletni rekord LZS Zbyszka Gancarczyka w rzucie oszczepem.






















Wycinki z gazet przechowuję w moim rodzinnym archiwum.

Tragiczne powojenne wypadki w Baniach

Ale wracając do Bań, nigdy nie zapomnę paru tragicznych zdarzeń, które miały miejsce po wojnie. Trzech braci z ciotką, przyjechali do Bań, zamieszkali na Osadniczej, w tym samym rzędzie, gdzie mieszka rodzina Chmielnickich; Chmielniccy mieszkali na początku, Uran na końcu. Ciocia była osobą spokojną, miała skrzywienie kręgosłupa i garba. Poruszała się w taki charakterystyczny sposób. Przyjechali po wojnie „na początku”. To mógł być rok 1945 albo 1946. Najstarszy z braci, Kazik Uran, był partyzantem, mógł mieć dwadzieścia kilka lat, może lekko po trzydziestce. Najmłodszy Felek miał z trzynaście lat. Kazik przywiózł do domu dziewczynę z Lubelskiego, z którą łączyła go przeszłość „partyzancka”. Posiadał broń. Jak miał na imię średni brat, nie wiadomo dziś. Partyzantka na Lubelszczyźnie była silna; obszar ten był mocno obstawiony w okresie okupacji niemieckiej. Atakowali uzbrojone wsie zamieszkałe przez osadników przybyłych z Niemiec, likwidowali niemieckich konfidentów, organizowali akcje zbrojne. Tutaj szczególnie silnie rozwijały się struktury Polskiego Państwa Podziemnego. Po 1945 roku zamieszkała na Sienkiewicza w Baniach nowa dziewczyna, samotna, panna. To była chyba siostra Kaweckiej. On, Kazik, ładny chłopak był, czarny, włosy kręcone. Z rok czasu chodził do niej na Sienkiewicza. Bestia, nie człowiek. W nocy zamordował tamtą z lubelskiego, co przywiózł z partyzantki. Żeby zatuszować zbrodnię, wykopał młodą wisienkę z ziemi i posadził w miejscu, gdzie zakopał dziewczynę. W jednym pokoju mieszkali bracia, w drugim ciotka. Ona w nocy coś posłyszała, zrozumiała chyba, co się stało. Może później podejrzała, gdy dół kopał i ukrył w nim zwłoki zamordowanej. Ciotka tę dziewczynę bardzo lubiła, chyba nawet pokochała, spędzała z nią dużo czasu. Nie wytrzymała. Poszła rano na policję i krzyczała, że „wojskową z lubelskiego” zamordowano. Powiedziała, że to Kazik, najstarszy z braci, ją zamordował. Powiedziała, że tu i tu zakopana. Rano przyjechała milicja, pół Bań się zeszło. Wiadomość o zbrodni rozniosła się w mig. Również przybyłem z kolegami na Osadniczą, przyglądałem się, gdy dziewczynę odkopywali z ziemi. Odkopywali rękoma. Była zakopana w płytkim dole. Ubrana w szatach nocnych, twarz ładną miała. Strzelił najprawdopodobniej bezpośrednio w serce. Tą małą wisienkę posadzili na grobie, przekonani, że za kilka lat wyrośnie duże drzewo, a o zdarzeniu nikt nie wspomni. Zbrodniarza wywieziono do Gryfina w kajdanach do UB. Jak jego tam wywieźli, to już ślad po nim zaginął. Nikt nie wiedział, co się z nim stało. Niedaleko Osadniczej była Ogrodowa; tam z kolei zamieszkała rodzina Drzewieckich. Nie jestem pewien, ale tam chyba koło siebie zamieszkały dwie rodziny Drzewieckich. Nazwisko takie samo, ale nie byli ze sobą spokrewnieni. Dwaj bracia mieli gdzieś ponad 20 lat. Podczas robienia porządków w ogrodzie, gdy przekopywali ogród, znaleźli pocisk - niemiecki bezodrzutowy granatnik panzerfaust. Zaczęli przy nim grzebać. Jak nagle wystrzeliło. Na miejscu dwóch braci zginęło. Przykre to, bo ledwo przyjechali, zadomowili się i już ich nie było. Jeszcze jeden incydent, ostatni: w Gryfinie komendant powiatowy wezwał wszystkich komendantów gminnych na spotkanie; to był rok 1955. Komendant z Bań był rodowitym Niemcem, doskonale władał językiem polskim. Udał się do Gryfina; idąc ulicą, spotkał kobietę, która go poznała. Okazało się, że był gestapowcem; kiedyś przy niej zabił jej męża. Mówią, że góra z górą się nie zejdzie, człowiek z człowiekiem zawsze. Kobieta opowiedziała o wszystkim milicji; komendant z Bań już nie wrócił.


Banie, pochód pierwszomajowy lata 50., ulica Grunwaldzka, parcela, gdzie obecnie znajduje się piekarnia. Widoczny jest okazały budynek willowy.


Banie ostrzelane wejście do domu przy ulicy Sportowej 3. Po prawej moi rodzice Emilia i Stanisław, dalej moja siostra Kazia z partnerem i brat Rysio.



Banie, 1947 rok. Moja klasa, ja w środkowym rzędzie, drugi od lewej. Na środku Pani Dobkowska.

Moja rodzina

W Baniach został mój brat Rysio, już nie żyje. Mieszkają tam teraz jego dzieci, wnuki. Ja, odnosząc sukcesy w podnoszeniu ciężarów, wyjechałem na kurs do Przemyśla. Zdobyłem tam dyplom instruktora. Często wyjeżdżałem. W 1956 roku wyjechałem do Płot; dwa lata prowadziłem tam zajęcia przysposobienia wojskowego i wychowania fizycznego w szkole, to był 1956 i 1957 rok. Fantastyczne czasy, tam poznałem swoją piękną żonę  Krystynę Koszycką, była lekarzem, pracowała w przychodni i szkołach. Poznaliśmy się w szkole, w której pracowałem.

Banie, Boże Narodzenie, rok 1961. Ja, Krystyna i nasza córeczka Ewa.

W 1959 roku wyjechaliśmy razem do Bań, wzięliśmy ślub, mieszkaliśmy tam jeszcze razem rok. Jerzy Cieśla wkrótce zaproponował mi objęcie kierownictwa na stadionie w Stargardzie. Moja rodzina wciąż mieszka przy ulicy Sportowej w Baniach, miejscowości, która jest mi szczególnie bliska ze względu na moją młodość.


Banie, mój brat Rysio z kolegą.


Wspomnień pana Mariana wysłuchał w lipcu 2018 autor publikacji Andrzej Krywalewicz

zdjęcia pochodzą z rodzinnego archiwum rodziny Haczyk

Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszego artykułu nie może być powielana ani rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób (elektroniczny, mechaniczny), włącznie z fotokopiowaniem oraz kopiowaniem przy użyciu wszelkich systemów bez pisemnej zgody autora.

Prześlij komentarz

Nowsza Starsza