W głąb tajgi. Wspomnienie o moim dziadku



Mój dziadek

Mój dziadek, Karol Kozłowski, urodził się w 13 lipca 1930 roku w Sokołowie, na terenie dzisiejszej Ukrainy, wówczas był to teren należącego do II RP województwa Tarnopolskiego. Miał siedmioro rodzeństwa: dwóch braci oraz trzy siostry. Najstarszy był brat Szczepan, który urodził się w 1920 roku, a najmłodsza siostra Bronisława, urodzona w roku 1934. Mieszkali w niewielkiej osadzie, liczącej dziesięć domostw, gdzie sąsiadami byli zarówno Polacy, jak i Ukraińcy. Maleńka osada znajdowała się na obszarze przedwojennej Gminy Złotniki w powiecie podhajeckim województwa tarnopolskiego. Nic nie zwiastowało tragedii, która miała nadejść.

Nasze życie, jak sięgnę pamięcią, było spokojne i szczęśliwe. Rodzice prowadzili gospodarstwo, ojciec Piotr był człowiekiem zaradnym i mądrym. Czytał aktualną prasę, śledził wydarzenia na świecie. Mama Barbara przede wszystkim zajmowała się dziećmi. Latem 1939 roku ojciec wybudował nowy dom, przy którym mieliśmy chlew i stodołę, w której była młockarnia, przed nią zaś był kierat, a na środku podwórza studnia. Mieszkali z nami babcia i dziadek.

Ukraińcy zabijali co do jednego, jedyną szansą na przeżycie było pozostawanie w ukryciu

Nasz dramat rozpoczął się we wrześniu, 1939 roku. Pewnej nocy, ze snu wyrwały mnie przerażające krzyki. Kiedy otworzyłem oczy, ujrzałem ogień, było jasno jak za dnia. Jedynym ratunkiem była wtedy ucieczka z domu. Ojciec odryglował drzwi i skuleni opuszczaliśmy nasze domostwo, kryjąc się w cieniu. Wówczas ja z nim uciekłem w kartoflisko, a mama, babcia i rodzeństwo skryli się niedaleko, w ciernistych zaroślach, prawdopodobnie jeżynach. Starsza siostra Józefa uratowała siostrę Bronię, wyciągając ją z domu przez okno. Z ukrycia obserwowałem, jak Ukraińcy bestialsko mordują tych, którzy nie zdołali się ukryć. Moja siostra Hanna została postrzelona na schodach przed domem, biegła na łąkę, przebiegła za drzewami i tam dopiero upadła. Dziadek Jan skrył się natomiast w stodole, za stertą siana. Niestety został tam znaleziony i zamordowany. Ukraińcy zabijali co do jednego, jedyną szansą na przeżycie było pozostawanie w ukryciu.

Dziadek prowadzi lokomotywę w Ińsku

Po jakimś czasie do tych dogorywających zgliszcz przyszło dwóch wysokich Ukraińców, panowie Prokop i Lalka. Ojciec zaczął z nimi rozmawiać, a następnie ruszyliśmy razem w „bezpieczne miejsce”. Nigdy nie zapomnę widoku dziewczynki z wbitymi w plecy widłami, tuż za domem Czerwińskich. Idąc dalej, dostrzegliśmy mojego brata Szczepana, który wracał od swojej ukochanej. Był strasznie poparzony, popalony wręcz. Upadł przy ostatnim domu, nie chciał pić. Próbowaliśmy go pobudzić, ale na darmo.

Idąc dalej, drogę zagrodziła nam jedna z ukraińskich band, byli to nasi sąsiedzi. Kazali odstąpić od naszych sprzymierzeńców, chcąc nas zabić. Mama prosiła Prokopa i Lalkę, żeby się nie usuwali, bo by nas zabito. Prokopowi i Lalce zagrozili zabiciem razem z nami. Wtedy Prokop powiedział: „Możecie nas zabić razem z nimi, ale ci ludzie nic wam nie są winni”. Tamci odeszli do bandy, by się naradzić. Wrócili i powiedzieli, żebyśmy szli i nigdzie się nie pokazywali, bo jak nas inna grupka złapie, to i tak nie ujdziemy z życiem. Udało nam się dotrzeć do niedalekiej miejscowości, gdzie spędziliśmy trzy dni w ukryciu, nie zapalając nawet światła. Następnie w pobliżu przeszło wojsko sowieckie i wszystko ucichło. Ojcu udało się znaleźć nowe, tymczasowe miejsce do życia u miejscowych gospodarzy, w niewielkim jakby zameczku czy dworku. Gospodarz wraz z żoną także zostali zamordowani przez UPA, ale nie wiem, w jakich okolicznościach. W każdym razie zamieszkaliśmy na dole tego domu, i szykowaliśmy się do nadchodzącej zimy. Po jakimś czasie przyszli do nas Rosjanie, którzy nanosiwszy słomy na piętro domu, spędzili w nim trzy dni.

Dziadek Karol z moją babcią Ireną

W głąb Tajgi

10 lutego 1940 roku zostaliśmy zbudzeni o szóstej rano waleniem do drzwi. Byli to żołnierze sowieccy, którzy krzyczeli po ichniemu „Zbierajcie się!”. Wtedy jeden z nich powiedział do mamy: „Nic nie bierzcie, tam niczego nie potrzebujecie”. Drugi zaś szepnął jej na ucho: „Bierz, tobie się przyda”. Wzięliśmy tylko pierzyny i w tym, co mieliśmy na sobie, zostaliśmy odwiezieni furmanką na stację. Stamtąd pamiętam, że weszliśmy do zakratowanego wagonu, a co trzeci wagon stał wartownik z bagnetem. W wagonie była tylko dziura służąca za toaletę i nary do spania. W wagonie patrzyłem przez dziurkę od gwoździa. Gdy widziałem światło, wiedziałem, że przejeżdżamy przez miasto. W wagonach nie dawało się zachować higieny, panowała wszawica i straszny głód. Raz dziennie dostawaliśmy prawdopodobnie owsiankę i trochę wody. W czasie podróży w naszym wagonie umarła starsza pani, jej ciało zostało wyrzucone na śnieg, nikt nie chował zmarłych. 

Jechaliśmy około dwóch tygodni, aż dotarliśmy do Krasnojarska. Stamtąd samochodami dowieziono nas do rzeki Jenisej, która skuta lodem przypominała autostradę. Tam czekał na nas furman z trzema końmi zaprzęgniętymi do sań. Jechaliśmy kolejny tydzień, jednak tylko za dnia, a na noce zatrzymywaliśmy się przy tak zwanych domach noclegowych, które były pustymi pomieszczeniami z narami. Czasami można było dostać tam herbatę, ryby, chleb. Do domów tych brano zazwyczaj matki z dziećmi, aby się ogrzali. Ja tylko jedną noc spędziłem na saniach pod pierzyną, było niezwykle zimno. Furman powoli wysadzał niektóre rodziny, a my jechaliśmy dalej, w głąb tajgi. Wysiedliśmy dopiero niedaleko kopalni złota (dziś jest to kopalnia „Olimpiada”, czwarta największa kopalnia tego kruszcu na świecie).

Przyjechały po nas konie i zawieziono nas na miejsce, do „nowego domu”. Był to barak przeznaczony na dziesięć rodzin. W środku stał wielki piec, nie było nic więcej. Każda z rodzin miała swój kąt pod ścianą. W tamtej chwili przypomniały mi się słowa żołnierza, który mówił, że niczego tu nie potrzebujemy. Po roku powstał drugi barak, do którego się wprowadziliśmy. Były w nim małe izby dla każdej z rodzin i wspólna kuchnia. Rodzice pracowali przy wyrębie drewna, zaś najstarsza siostra przy jego załadunku. Najmłodsza siostra miała około sześciu lat, a ja wraz z trzecią siostrą przez rok mieszkaliśmy w internacie oddalonym o 9 km od domu, ponieważ chodziliśmy do szkoły. Po roku niestety zamknięto ją z powodu braku żywności. Najbardziej dokuczały nam zimno i głód. 


Wspólnie z kolegami (najprawdopodobniej z OSP w Ińsku)

Od mrozu mamie poczerniały nogi, były jak smoła

Od mrozu mamie poczerniały nogi, były jak smoła. Jadłem to, co zdołałem upolować i zdobyć. Niekiedy wędrówki po pożywienie kończyły się odmrożeniami nóg i rąk. Pracującym dawano 400 gramów chleba na dzień, a pozostałym już tylko 200 gram. Pamiętam, jak nalewałem do garnka wody, kruszyłem chleb i wrzucałem do garnka, czasami, jak była sól, to posoliłem. Najpierw wypijałem z niego wodę, później drugi raz zalewałem, znów wypijałem i na koniec wyjadałem mokry chleb. Tata wywoził nieczystości ze stołówki. Czasami, kiedy trafiły się jakieś kości, wysysaliśmy z nich szpik, bo mięsa już na nich nie było. Tato przez te brudne resztki jedzenia zmarł na tyfus. Miałem wtedy 11 lat. To ja końmi wywiozłem go na cmentarz i pochowałem. 

Letnią porą było zawsze lżej, to coś upolowałem, to nazbierałem borówek, grzybów. Każdy pomagał sobie, jak najlepiej potrafił, w tym rdzenni Sybiracy. To byli bardzo dobrzy ludzie.

Ucieczka. Przypłynęła Chinka, która za sukienkę mojej siostry odwiozła nas do miasta Jenisejsk

W 1945 roku postanowiliśmy uciec. Za pół litra wódki kierowcy zawieźli trzy nasze rodziny na brzeg rzeki. Czekaliśmy tam na przewoźnika. Przypłynęła Chinka, która za sukienkę mojej siostry odwiozła nas do miasta Jenisejsk. Nie mieliśmy gdzie się podziać. Uciekliśmy, więc nie mieliśmy kartek na jedzenie. Siostra zatrudniła się jako sprzątaczka w szkole, by zarobić na jedzenie. Dostaliśmy mieszkanie w piwnicy szkolnej. Po około roku statkiem przypłynęliśmy do Krasnojarska. Stamtąd udało nam się odjechać pociągiem.

Kolejny rok spędziliśmy na Ukrainie, ale nie tam, skąd uciekliśmy w roku 1939. Przez ten czas pracowałem i uczyłem się zawodu szewca. Cieszyliśmy się, że niewola się skończyła, ale chcieliśmy mieszkać w Polsce, a Ukraina do niej już nie należała.

Drugi dom mojego dziadka  okolice stacji kolejowej w Ińsku. Koniec lat 60. XX wieku

Losy powojenne

W 1946 roku pociągiem, wraz z czterema innymi rodzinami, dojechaliśmy do Chociwla. W daleką drogę z moją rodziną wyruszyli: Monarchowie, Szwagrzykowie, Trojakowie oraz Grzybkowie. Mieliśmy wybór zostać w Chociwlu lub osiedlić się w okolicznych wsiach. Wybór padł na Ińsko. Z Chociwla odebrali nas Niemcy i zawieźli do Ińska. Nasza nowa miejscowość była bardzo zniszczona i trudno było znaleźć mieszkanie, w którym dałoby się pozostać. Dwa tygodnie spędziliśmy w domu jednorodzinnym przy ulicy Poznańskiej, u pana Majewskiego. W tym czasie chodziłem po Ińsku w poszukiwaniu własnego lokum. Tak znalazłem wolny dom przy ulicy Łąkowej, w którym do dziś mieszka moja siostra. W powojennym Ińsku nie było łatwo o pracę. Przez pierwsze dwa lata chwytałem się różnych prac sezonowych, aby rodzina miała z czego żyć.

Szkoła w Ińsku znajdowała się w teraźniejszym ośrodku zdrowia. Karol Kozłowski nie uczęszczał do niej, bo musiał pracować. Uczyła się tam jednak dwójka jego rodzeństwa. Obecny budynek szkoły był wówczas przeznaczony dla wojska. Przedwojenny kościół miał zniszczony dach i uszkodzoną iglicę wieży. W 1953 roku władze nakazały jego rozbiórkę. Ludzie modlili się więc w kostnicy. W 1952 roku utworzono w Ińsku parafię, a w następnych latach kostnicę przebudowano, by wyglądała jak kościół. Pierwszym proboszczem w Ińsku od 1952 roku był ks. Stefan Kwiatkowski. 

Karol Kozłowski należał do Ochotniczej Straży Pożarnej. Była to jednostka słabo zorganizowana, ponieważ brakowało sprzętu. Budynek policji znajdował się w miejscu dzisiejszej poczty, która działała normalnie. Nie było żadnych sklepów, aczkolwiek funkcjonowała piekarnia, mleczarnia i młyn. Brak było lekarzy. W przypadku zachorowania trzeba było wybrać się do jakiegoś większego miasta. 

W powojennym Ińsku mieszkali jeszcze Niemcy oczekujący na wyjazd, choć z czasem było ich coraz mniej. Dziadek wspominał historię o okradnięciu pewnej Niemki w pobliżu stacji kolejowej przez jednego z przyjezdnych. Miejscowa społeczność potępiła takie zachowanie w stosunku do niewinnej kobiety.

Wspomnienie o dziadku
Wiele zapamiętaliśmy z tego o czym dziadek opowiadał

Dziadek zapisał się do szkoły wieczorowej, by móc uczyć się i pracować. Uczył się zawodu elektryka. Pracował między innymi w tartaku i przy budowie dróg (na przykład ze Storkowa do Ciemnika). W 1948 roku rozpoczął pracę na kolei. Kolej była zniszczona, trzeba było uzupełnić torowisko w kierunku Drawska Pomorskiego. Budynki kolejowe były pozostałością po Niemcach. Kolejarze korzystali z poniemieckiej parowozowni i biur. Dziadek rozpoczął pracę jako pomocnik maszynisty, a następnie już jako maszynista. W zależności od okresu, w Ińsku były dwa lub trzy parowozy. Składy, zarówno osobowe, jak towarowe, jeździły z Ińska do Drawska Pomorskiego oraz Stargardu. Niestety z powodu odmrożeń na nogach, powstałych podczas pobytu na Syberii i przewlekłych chorób, już w wieku 38 lat Karol Kozłowski zmuszony był przejść na rentę. Wspominał, że niekiedy musiał zatrzymać pociąg towarowy na trasie i bić się po nogach pokrzywą, aby pobudzić krążenie i dojechać do domu. Choroba zakończyła się amputacją lewej nogi w 1981 roku.

Nowe i ważne miejsce mojego dziadka Karola na ziemi  Ińsko
  
Karol Kozłowski, ojciec mojej mamy, odszedł 9 maja 2018 roku, w wieku 88 lat, jako ojciec trzech córek, dziadek i pradziadek. Był dwukrotnie żonaty. Powyższe wspomnienia spisałem na podstawie rozmowy z dziadkiem, którą odbyłem kilka lat temu, i rozmowy z Ewą Kozłowską, żoną dziadka, która przez lata zapamiętała wiele bezcennych szczegółów. Losy powojenne rodziny Kozłowskich utrwaliła moja ciotka, Anna Wołczyk. Odwiedzałem i odwiedzam Ińsko regularnie. Kiedy byłem młodszy, dziadek podczas spacerów pokazywał mi różne piękne, ciekawe i historyczne miejsca. Zapamiętałem o kilku takich szczególnych miejscach w Ińsku. Pozostałości murów obronnych, nieistniejące zabudowania kolejowe (dziadek do śmierci mieszkał w budynku stacji), miejsce, w którym dawniej znajdował się kościół. We wspomnieniach mamy dziadek jawi się jako człowiek bardzo odważny, zaradny. Inne osoby z mojego otoczenia podkreślają skromność i bezinteresowność. Urodziłem się w 1996 roku.

Karol Kozłowski z żoną Ewą

Jakimś szczególnym uczuciem darzę  miasteczko Banie, które jest moją małą ojczyzną

W 2001 wraz z najbliższymi zamieszkałem w Baniach. Jakimś szczególnym uczuciem darzę to miasteczko, które jest moją małą ojczyzną. Z upływem czasu coraz większe znaczenie przywiązuję do historii regionu, w którym mieszkam, a co za tym idzie, do przeszłości mojej rodziny. Dla poznania przeszłości cenne są dla mnie losy pokolenia, które przybyło tutaj po zakończeniu wojny, czyli losy moich dziadków.

Drugi dom mojego dziadka – okolice stacji kolejowej w Ińsku. Koniec lat 60. XX wieku
                                                  
                                                                                                     Jacek Dadej
                                                                                                     2018


Autorem działu regionalno - historycznego w portalu chojna24.pl jest Andrzej Krywalewicz. Znasz ciekawe historie? Posiadasz ciekawe fotografie? Zapraszamy do kontaktu: andrzejkrywalewicz@chojna24.pl lub tel. 793 069 999

Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszego artykułu nie może być powielana ani rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób (elektroniczny, mechaniczny), włącznie z fotokopiowaniem oraz kopiowaniem przy użyciu wszelkich systemów bez pisemnej zgody autora.

Prześlij komentarz

Nowsza Starsza