Z bliskiej sercu Góry Skupowa do odległego Nowosybirska

Anna Dykiert z Lipian. 16 XII 1936 to dzień moich urodzin w Zielanach. Wieś znajdowała się na terenie przedwojennego powiatu Stanisławowskiego. Wieś niemal w całości zamieszkała przez społeczność ukraińską. Babcia ze strony mamy mieszkała koło Warszawy, wyszła za mąż na Ukraińca i większość życia spędziła blisko Stanisławowa, wśród ludzi, którzy w większości byli Ukraińcami. Mamusia Silina, tata Iwan. Starszy brat zmarł przed wojną. Młodszy brat Waśka urodził się w 1938. 

Unikatowe piękne zdjęcie wykonane w Kraju Krasnojarskim. Osada - Posiołek Wielicki zbudowana od podstaw przez polskich zesłańców. Na koniu znajduje się pani Anna Dykiert

Z łąk położonych na zboczach gór widzieliśmy sąsiednią Rumunię

Zapobiegliwy tata kupił na terenie Karpat Wschodnich. Kolonia nazywała się Skupowa. Położona nad czarnym Czeremoszem u podnóża pasma górskiego Czarnohora. Domy wybudowane w dużej odległości od siebie, zabudowania oddalone od siebie często o ponad kilometr. Do najbliższej cerkwi należało pokonać ponad 7 kilometry. Mama zajmowała się gospodarstwem domowym, mieszkała w naszym domu kobieta, którą rodzice zatrudnili do pomocy. Ornej ziemi nie posiadaliśmy, tylko pastwiska. Posiadaliśmy kilka krów i koni, stada krów i owiec tata wynajmował. Duże ilości zwierząt trzeba było oporządzić, wydoić, później z mleka wyrabiano sery, bryndze. Przez cały dzień od wczesnego ranka do nocy praca. Oprócz moich rodziców i kobiety, która na stałe była w naszym gospodarstwie zatrudniona, do pomocy przychodziło kilku miejscowych górali. Kilka hektarów pastwisk położonych na górzystym terenie, drewniane zabudowania domu i budynków gospodarczych, to był nasz świat do 1942 roku.
Jan Piłaciuk (ojciec Anny Dykiert)

Dla mnie wojna to rywalizacja, pojedynki miejscowych band partyzanckich

Samego początku wojny nie pamiętam. Jedni to Ukraińska Armia Powstańcza. Po drugiej stronie barykady Armia Sowiecka. Pojawiały się jeszcze na górskim pograniczu z Rumunią ukrywające się, uzbrojone grupy partyzantów. W naszym domu pojawił się sąsiad w długim płaszczu, z którego wystawała lufa karabinu, to zapamiętałam. Rodzice przynieśli sery, bryndze i inne przetwory z mleka i mięsa. Zapamiętałam rozmowy miejscowych o zabijaniu. W taki mniej więcej sposób opowiadali: „Sznurek zakłada się na szyję, „kopa” w plecy i już nie żyje…”. Kto był przeciwko komu, nie potrafię odpowiedzieć, byłam zbyt mała. Ten okres kojarzy mi się z rozlewającą się nienawiścią. Partyzanci coraz częściej pojawiali się w naszym domu. Posilili się, zabrali jedzenie i poszli. W tej grupie widoczny był herszt grupy, oczy zamykam to widzę twarz jego: szczupły, siwe włosy, milczący. Jak się później okazało, on notował na kartce nazwiska gospodarzy i co od tych osób otrzymał. Podczas obławy wśród zatrzymanych znalazł się wspomniany herszt grupy. Przechwycono kartkę z nazwiskami osób, od których otrzymywano żywność. 

Przybyło kilku Ruskich NKWD i zatrzymali tatę

Przybyło kilku Ruskich NKWD i zatrzymali tatę, któremu zarzucono współpracę z Armią Powstańczą. Od samego początku tata zdecydowanie odżegnywał się od współpracy, jakichkolwiek kontaktów. Przecież oni przychodzili do nas z bronią w rękach, z lufami skierowanymi w nas. Ci, którzy przyszli po tatę byli bezlitośni nie ulegali żadnym wyjaśnieniom, prośbom. Cała wioska trafiła do więzienia. Z każdego domu aresztowali. Później ten sam przywódca grupy, u którego znaleziono zapisaną nazwiskami kartkę, przebywał w więzieniu wraz z osadzonymi mężczyznami z naszej wioski. Opowiadano, że chłopi dokonali na nim samosądu. Tata za pomoc partyzantom otrzymał 10 lat więzienia w ciężkich warunkach. Po zatrzymaniu miejscowych, których nazwiska widniały na kartce, przyszedł czas na ich rodziny. Nadeszła sroga zima, przyjechali z NKWD konno, jednak z uwagi na śnieżyce nie poradzili sobie z dostaniem się w wyższe partie gór. W ten sposób zatrzymanie i wywózka mojej rodziny odsunęła się w czasie o rok. 

Kolejne unikatowe zdjęcie. Polscy zesłańcy, między innymi mój tata i nowo powstałe zabudowania osady Posiołek Wielicki
Na saniach nas wywieźli

Przyszło lato 1943. Od taty zaczęły przychodzić listy z informacjami, że jest zdrowy i gdzie przebywa. Do wioski przyjechało Ruskie wojsko, oni budowali tutaj w górach wieże obserwacyjną, wykonywali ćwiczenia, tak jak na poligonie.. Odwiedzali nas w domu, przychodzili po nabiał, jedzenie. Trzeba przyznać, że czuli się u nas dobrze, byli przyjmowani gościnnie. Kilka miesięcy później ci sami żołnierze, krótko przed nadejściem ostrej zimy, przyjechali pod nasz dom konwojować wywózkę naszej małej społeczności do oddalonego dworca kolejowego. Zabezpieczyli konie i weszli do naszego domu. Oni nas znali, byli nam życzliwi. Sami zabili i oporządzili świniaka. Pozostawiając nam gotowe mięso. Pozwolili zostać na noc, rano w spokoju opuściliśmy nasz dom z przygotowanymi tobołkami. Mama, brat i ja. To było czysto Ruskie wojsko. Na saniach nas wywieźli na Sałozielany, zostaliśmy zakwaterowani w szkole. Okazało się, że wśród oczekujących jest kilka rodzin z naszej okolicy. Tutaj przebywaliśmy trzy dni. Stąd przetransportowali do Iwano Frankiwska…Stanisławowa. Tutaj trafiliśmy do Łagru. Terenu nie można było opuszczać, spaliśmy na pryczach, wody nie było. Był hydrant pod który można było się udać, wymyć, przynieść wody w jakimś pojemniku. Kobiety chodziły tam „przeprać” odzież. Do obozu przywozili wciąż kolejnych ludzi. 

Później załadowali nas do pulmanów i rozpoczęła się długa droga na zimowo - lodowaty wschód... Zimą opuściliśmy rodzinne okolice góry Skupowa, do Nowosybirska dojechaliśmy na początku lata, wszy nas zjadały

Załadowali nas do pulmanów, bo tak nazywały się ruskie wagony i odjechaliśmy. W wagonie przy końcu otwór został wycięty. Gdy ktoś szedł się załatwić to kocem zasłaniali tą osobę. W wagonach prycze. W każdym wagonie czterech uzbrojonych strażników, zakazano zbliżania się do otworów okiennych, w których zamontowane były kraty. Zimą opuściliśmy rodzinne okolice góry Skupowa, do Nowosybirska dojechaliśmy na początku lata, wszy nas zjadały. Tutaj pod eskortą zaprowadzili do kąpieli, otrzymaliśmy ciepły posiłek i zaczęli ludzi rozdzielać. Stąd wyruszyliśmy do Chabarowskiego Kraju. Zapamiętałam kilka epizodów z drogi. Zmarła z wycieńczenia starsza kobieta, w wagonie oddzielili od pozostałych, na najbliższej stacji podeszli z noszami, zabrali kobietę. Na dużych stacjach wyprowadzali nas pod eskortą do miejsca, gdzie była przygotowana zupa w wiadrach, nie więcej niż cztery osoby mogły udać się po wodę lub zupę w wiadrze. Ostatni etap drogi odbyliśmy w wagonie, w którym przebywało z nami około 15 – 20 osób. Tutaj oddzielony był od miasta teren łagru. 

Złamałam rękę, w gipsie od wewnątrz zaległy się pluskwy, które wyjadały ciało 

Kraj Chabarowski.W podłużnych barakach drewnianych znajdowały się przedzielone pomieszczenia. Wewnątrz prycze, krzesło, w rogu piecyk z cegły wykonany. Obok zapas drzewa. Bardzo skromnie. Na końcu korytarza wspólna kuchnia. W baraku zamieszkiwali Tatarzy, Estończycy, Rosjanie, Litwini. Po przyjeździe każdy musiał stawić się na posterunek milicji. Oni tam zanotowali dane i przydzielili każdemu pracę. Nie można było opuszczać określonego obszaru bez zgody. Mama chorowała, pojawiały się bóle brzucha, później siłę w rękach zabierało, leżała w łóżku. Kilka razy przebywała w miejscowym szpitalu, był problem z zdiagnozowaniem choroby. Ja nie mogłam mamy w szpitalu odwiedzić. Gdy zebrało się 10 osób z obozu, którzy z różnych powodów musieli udać się do miasta, podjeżdżał gruzawik czyli ciężarówka. Pilnował nas strażnik. Na przyczepie wyruszaliśmy do miasta, odwiedzałam mamę w szpitalu. Brat młodszy o cztery lata ode mnie. Na mnie spadły obowiązki głowy rodziny. Zapisałam brata do szkoły. Wokół obozu istniało normalne miasto ze sklepami, szkołami. Jako czternastolatka podjęłam pierwszą pracę miejscowym tartaku. Drzewo na taśmie przesuwało się do maszyny, gdy zostało piłą przecięte na mniejsze, przesuwało się dalej, wtedy należało haczykiem z taśmy kawałki zatrzymać i układać w skrzyniach. Kilkoro nas przy taśmie pracowało. Później zostałam przeniesiona do „Mebelnyj zawod” . Do dzisiaj została rana na dłoni z tego okresu. Robiliśmy części do budowy domów jedno rodzinnych i skrzynie. Wszystkie dni do soboty były pracujące, niedzielę były dniami wolnymi. Mama poczuła się lepiej, zaczęła samodzielnie pracować, podjęła pracę w piekarni jako sprzątaczka. Mama była z tatą w kontakcie. Złamałam rękę, w gipsie od wewnątrz zaległy się pluskwy, które wyjadały ciało. Do dzisiaj zostały blizny po drążących w ciele pasożytach. Później zachorowałam na żółtaczkę. Głód panował nie do opisania. Gdy skończyła się uciążliwa, długa zima i zaczęły wyrastać trawy, wyruszaliśmy w poszukiwaniu lebiody, pokrzywy, właściwie to wszystko zielone co dawało się zjeść zrywaliśmy. Później w garnku gotowaliśmy z tego zupę. 

Wraz z innymi towarzyszami niedoli wyruszył pociągiem z dalekiej Syberii do innego krańca Rosji

NKWD zarzuciło tacie, że współpracował z partyzantami, skazali na dziesięć lat zesłania w warunkach urągających ludzkiemu życiu. Minął rok i nas, czyli najbliższą taty rodzinę skazali na pięć lat pobytu na krańcu Rosji. Po upływie pięciu lat kary ciężkich robót katorżniczych pozostałą karę zamieniono na dalszy pobyt w Kraju Krasnojarskim w warunkach mniej zaostrzonego rygoru. Wraz z innymi towarzyszami niedoli wyruszył pociągiem z dalekiej Syberii do innego krańca Rosji. Wkrótce okaże się, że w grupie zesłańców znajduje się mój przyszły mąż. Tutaj po jakimś czasie zastała ich amnestia, otrzymali większą swobodę, między innymi zezwolono na budowę przez nich domów drewnianych. Jeden drugiemu pomagał. Kraju Krasnojarsk nie mogli opuszczać. Wielu z tych chłopów, którzy siedzieli w syberyjskim więzieniu skierowano tutaj. Powstała wieś, którą zbudowali więźniowie. Posiołek Wielicki to oni zbudowali. W domach zamieszkiwali, zakładali rodziny. Ja to myślę, że to była taka celowa polityka aby zatrzymywać ludzi i niezamieszkałe obszary kolonizować.

W marcu 1953 w dniu śmieci Stalina wykonywałam swoją prace w zakładzie meblarskim, strugałam deski na podłogę. Ustawili nas na baczność przy warsztatach, syrena wyła długo. Później wszystko niebezpiecznie zamilkło. Nie można było się uśmiechnąć, a ja w duszy się cieszyłam, ponieważ to jego obwiniałam za to, że rozdzielono nas z tatą i skierowano do obozów pracy na długie lata. To wszystko wydarzyło się za Stalina. 

Kolejne unikatowe zdjęcie. Adolf Dykiert zbiera żywicę w pobliżu osady Posiołek Wielicki

Do taty pojechaliśmy jako wolni ludzie

Doczekaliśmy dnia w którym została nam zwrócona wolność. Minęło kilka lat naszej zsyłki. Normalnie zwolniłam się z pracy, poszłam na posterunek, tam powiedzieliśmy, że wyjeżdżamy w Krasnojarski Kraj. Do pociągu bilety kupiliśmy i „pojechalim”…Z Chabarowska dojechaliśmy pociągiem do miasta Abakan. Stąd do Dołgiego Mostu na gruzowniku, na przyczepie pokonaliśmy drogę ponad 100 kilometrów. Tutaj oczekiwał na nas tata. Wierzyć się nie chce, że odnaleźliśmy się… Później z tego miasta odjechaliśmy saniami do Posiołka Wielickiego. Dotarliśmy tutaj na początku maja 1955 roku. Okazało się, że tata wybudował dom. Stworzył nam warunki do życia na tyle na ile mógł. Każdy jeden drugiemu pomagał, domy stały. Tutaj poznałam mojego męża, nazywał się Adolf Dykiert. On był synem zesłańców. W 1956 urodził się najstarszy syn Andrzej, później Heniek. Mimo, że żyliśmy w „zabitej” Tajdze, gazety tutaj jakieś docierały. Tata albo małżonek wyczytali, że istnieje możliwość wyjazdów do Polski dla osób, które posiadają obywatelstwo polskie. Warunkiem było okazanie się wymaganymi dokumentami. Teścia siostra była sędzią w Moskwie, zdecydowano się pojechać do odległej stolicy i poprosić o pomoc. Udało się uzyskać wymagane dokumenty i pozwolenia. Brat męża wziął również z sobą dziewczynę, oni nie byli jeszcze małżeństwem. Granicę z Polską przekroczyliśmy w 1958 roku. Na granicy musieliśmy wagon opuścić. Wielu Polaków, którzy z różnych przyczyn zostali rozproszeni na ogromnym obszarze Rosji, docierało do ojczyzny pociągami. Oczekiwaliśmy tutaj na decyzję, gdzie zostaniemy skierowani. Dojechaliśmy do Stargardu, gdzie spędziliśmy dwie doby. Ostatecznie szczęśliwie dojechaliśmy do Lipian. Po naszym wyjeździe ogłoszono amnestie, która objęła mieszkańców Posiołka Wielickiego. Każdy z więźniów mógł jechać gdzie chciał i mógł dysponować własnym życiem. Moi rodzice zamieszkali w Marińsku. 

Mój teść Eugeniusz Dykiert był Leśniczym, był pasjonatem swojej pracy. Zachwycał się pagórkowatymi zalesionymi terenami, licznymi jeziorami i spokojem


Mojego małżonka Adolfa ojciec miał na imię Eugeniusz. Przed wojną wykonywał pracę leśniczego. Gdy przyjechał do Lipian podjął pracę jako leśniczy na Zieleńcu. Później przez kolejne lat pracował w Derczewie. Był pasjonatem swojej pracy, którą nazywał swoja pasją. Zachwycał się pagórkowatymi zalesionymi terenami, licznymi jeziorami i spokojem. W 1964 roku na motorze jechał do pracy do Derczewa. Na drodze pomiędzy Lipianami i Pyrzycami wykonywał manewr skrętu w lewo, nagle został uderzony przez samochód, który jadący również w tym samym kierunku. Zginął na miejscu. Z samochodu dostawczego wyszło dwóch lub trzech osobników, pospiesznie wrzucili teścia do pobliskiego rowu i uciekli. Okazało się, ze to byli zwyczajni złodzieje poniemieckich nagrobków kamiennych. Gdy dotarli do Pyrzyc, zepsuł się samochód, który porzucili. Po raz kolejny w pospiechu oddalili się z miejsca. Minął dobry gdy zostali zatrzymani. Zginął człowiek, który kochał przyrodę, łączył w sobie pasję leśnika, umiłowanie rodziny, historii, pięknej natury… 

Mój teść Eugeniusz Dykiert. Rok 1964

Droga pomiedzy Lipianami i Pyrzycami. Miejsce skąd odchodzi_droga do Derczewa. W tym miejscu_zginął śmiertelnie Leśniczy Eugeniusz_Dykiert


Wspomnień Anny Dykiert wysłuchał autor publikacji Andrzej Krywalewicz w Lipianach w Marcu 2019 roku.

Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszego artykułu nie może być powielana ani rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób (elektroniczny, mechaniczny), włącznie z fotokopiowaniem oraz kopiowaniem przy użyciu wszelkich systemów bez pisemnej zgody autora.

Prześlij komentarz

Nowsza Starsza