Z wioski pośród bagien do III Rzeszy

20 km na wschód od przedwojennej granicy Polski na terenie Białoruskiej SRR, pośrodku bagien była sobie (istnieje do dzisiaj) wioska Skauszyn. Tam się urodziłam 10 X 1930. Zamieszkiwali ją chłopi z rodzinami, posiadający zazwyczaj jedno z dwóch nazwisk: Romanowicz lub Kriwalcewicz, nie byli z sobą spokrewnieni. Po prostu te nazwiska w tej i okolicznych wsiach były bardzo popularne. Aby rozróżnić, kto jest z jakiej rodziny, dodawano czasem przydomki lub "pseudonimy".

Zdjęcie wykonane po naszym ślubie w 1948 
Nasz dom stał samotnie pod lasem na bagnistej polanie. Tam, w tym oddaleniu od Skauszyna, mieszkał Maksym Kriwalcewicz, zwany Matrosem, gdyż za cara służył w marynarce. Po latach spędzonych na okrętach pozostał mu charakterystyczny chód ( stopy stawiał na boki) i otrzymane dobra w postaci ziemi. Wraz z żoną Teodorą doczekali się czworga dzieci, dwóch chłopców - Stefana i Michała i dwóch dziewczynek - Anastazji i Agapy. Nasz dziadek był przez miejscowych nazywany „kułakiem”. Gdy nastała nowa ,komunistyczna władza”, która nie ułatwiała życia chłopom a zwłaszcza tym, którzy nie chcieli oddać ziemi i pracować w kołchozie, Maksymilian z Matrosa stał się Kułakiem. Ale życie toczy się dalej, czas leci, dzieci rosną. Stefan (mój ojciec) ożenił się z Jadwigą (moją mamą) siedem lat od niego, młodszą wówczas 16 letnią dziewczyną. Michał ożenił się z Agrypiną zwaną Grunią, Anastazja wyszła za mąż za Sidora Romanowicza, a Agapa za Siemiona. Moi rodzice to, jak powiedziałam, Stefan i Jadwiga. Mama pochodziła z oddalonej o 15 km wioski Monastyr. Tam znajdowała się cerkiew i chyba kościół. Dzieci było troje: najstarsza jestem ja, później urodził się brat Kostek w1932, Grzegorz w 1937. 
Mój ślub - 1948r.
Z bratem Jankiem i synem Adamem - 1950r.

Gdy się urodziło komuś dziecko, to było chrzczone po cichu w domach. Moi rodzice wybudowali sobie dom w Skauszynie. Jestem najstarszym dzieckiem. Otrzymałam imię Irena. W tej przedwojennej i wojennej rzeczywistości po mnie na świat przyszli moi trzej młodsi bracia. Trzeci brat zmarł, niestety mając zaledwie kilka miesięcy. Do roku 1937 mieszkaliśmy wokół bagien, pod lasem z dziadkami. Zbliżała się nieuchronnie wojna i chyba władze były świadome tego, ponieważ w tym czasie pojawił się nakaz, aby mieszkający w domach rozproszonych po lasach - „z dala od ludzi” budynki opuszczali i we wskazanych miejscach, zwanych ”siołami”, tak u nas mówili na „ zwarte kolonie domów”, zamieszkiwali. Wyznaczano posiołek, czyli działkę. Własnymi siłami, często w pośpiechu, budowano drewniane domy. Wtedy „koloniści” jeden drugiemu pomagał przy budowie domu. Najgorsze było to, że w tym czasie, kiedy przyszedł ten nakaz, mój tata kończył budowę domu koło dziadkowego na tej łące, co wspominałam. Do szkoły pieszo chodziliśmy przez las, zimą to tylko głowy było widać. Szkoła znajdowała się w sąsiedniej wiosce Domanowicze, tam prawie sami Żydzi mieszkali. Jak już wspomniałam, dziadek Maksymilian służył w Wojenno morskiej Flocie Imperium Rosyjskiego przez okres 12 lat. Pełnił służbę między innymi na krążowniku „Aurora”. Opowiadał o przeżyciach z okresu służby. Brał udział w wojnie rosyjsko – japońskiej. W czasie służby w Marynarce Carskiej dopłynął do Szczecina. Pamiętam, że po wojnie, gdy odwiedził Szczecin, rozpoznał budynek poczty z czerwonej cegły, który znajduje się koło dworca kolejowego. Gdy zakończył służbę to do domu rodzinnego z Moskwy przyszedł na pieszo. Po wojnie już na rynku w Gryfinie, dziadek spotkał „krajana” ze Skauszyna, wojskowego. Ucieszył się, zaprosił do Bartkowa. Zapamiętałam, jak wtedy ten mężczyzna wspominał do dziadka, mówił „ Ty matros. Ty byłeś sołtysem, miałeś syna Stefana, chata stała tu i tu”.

Legendarny krążownik Aurora
Jak wybuchła wojna to biedne Żydy uciekali. Oni uciekali gdzieś daleko, żyli swoim życiem. Wtedy coraz więcej było białoruskich partyzantów. Ci „partyzani” nie byli dla nich dobrzy. Krzyczeli do nas, po co im dajemy jeść - Żydom. U nas to było tak, że jak się zaczęła wojna, nachodzili nas w domach albo Niemcy, albo partyzanci. Chłopi często wtedy spali w lesie, zresztą jacy to byli partyzanci, to Białorusini, taka mieszanina, banda. Szli ponabierać z chałupy. Człowiek zabił świniaka, trzeba było zakopać. Nakopał ziemniaków, trzeba było zakopać. Tak było z wszystkim jedzeniem, nic nie mogło ot tak w domu leżeć. Przychodzili nagle, zabierali. Porządny partyzant tak nie robił, tylko ta zbieranina. Przyszedł czas, że Sowieckich pogonili Niemcy. Oni tu byli bardzo słabo widoczni, może źle się czuli w lasach. Ja zapamiętałam tak Niemców, przyszli, popalili, poszli dalej. W tym czasie miało miejsce w Skauszynie takie zdarzenie. W naszej wiosce było kilku (dwóch, trzech) miejscowych awanturników, niezgodnych. Oni mieli wiele konfliktów z sąsiadami. Oni byli „nie czytaci” i „nie piśmiacy”. Ktoś w ich imieniu napisał pismo do Niemców, w którym doniesiono o „takim drugim życiu naszej społeczności”. Jednej nocy przyjechali, dziesięciu dorosłych i trzech młodych chłopaków razem z ojcami zatrzymali. Ci młodzi chłopcy to mieli ze 14 lat. Na drugi dzień rozstrzelali zatrzymanych w lesie. Od tej pory masowo na noc szli ludzie do lasu spać. Nie wiadomo było, kto przyjdzie.

Gdy w 1941 roku wybuchła wojna, rodzina Kriwalcewiczów wiele straciła od komunistów. Przede wszystkim w wyniku nakazu z 1937 r. utraciła rodzinne zabudowania na bagnach. Nie tylko moja rodzina nosiła w sobie żal do władzy. Czasy nie były bezpieczne i łatwe. Zagrożenie i śmierć groziły z obu stron. Do wioski co jakiś czas wpadali partyzanci lub raczej bandyci, łupiąc wieśniaków i wymierzając "sprawiedliwość". Ich celem stali się również tata i jego rodzina oraz Sidor, mąż siostry Anastazji, który znał niemiecki i był tłumaczem, ale według nich był szpiegiem.

Dziadek z bratem
Szale zwycięstwa w Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej zaczęły przechylać się na stronę Związku Radzieckiego, Niemcy zaczęli się wycofywać. Mniej więcej w tym czasie "partyzanci" zamordowali w okrutny sposób Sidora, męża Anastazji, ”zakłuli" widłami .
W 1942 lub 1943 r. wiele miejscowych otrzymywało nakaz wyjazdu „na roboty” do Rzeszy. Przyszedł czas na wyjazd mojej rodziny. W Skauszynie pozostali, siostra mojego taty Agapa ze swoim mężem i brat Michał z żoną i córkami.
Pociągiem wyruszyliśmy przez Prusy do Niemiec. Wyruszyłam z moimi najbliższymi: babcią Teodorą i dziadkiem Maksymilianem, rodzicami i dwoma braćmi: Kostkiem (1932) i Grzegorzem (1937). Z nami wyruszyła siostra mojego taty Anastazja z trójką dzieci: Wołodią (1927) Walerią (1930), Grzegorzem (1932). Zabrakło wujka Sidora – męża cioci Anastazji, który jak wspomniałam, został okrutnie zamordowany. Pociąg, pamiętam że jechał przez Prusy, tam było kilka dłuższych postojów. Dojechaliśmy do takich dużych „łagrów” do Prus. Tam młodych chłopaków zabierano do pracy przy kopaniu okopów. Wołodię wytypowano wraz z innymi do pracy. Ciocia Anastazja rozpaczała. Ciocia i inne matki, kiedy dowiedziały się, gdzie synowie pracują, poszły do synów. W tym czasie, kiedy ciocia Anastazja poszła poszukiwać Wołodii, ktoś zdecydował, że moja rodzina wyruszy w dalszą drogę do Rzeszy. I w taki sposób nasze drogi się rozeszły. W wagonie obok nas jechali w nieznane kuzyni: Wala i Grzegorz – nagle osieroceni. Oj, jak oni płakali, kiedy się okazało, że mama z bratem zostali. Przez długi czasmieli nadzieję, ża mama ich odnajdzie. Nie odnalazła. Jak się później okaże, kuzynostwo odnajdzie matkę wiele lat po wojnie, dzięki pomocy Czerwonego Krzyża. Anastazja, tam gdzie pozostała nie odnalazła Wołodii, natomiast spotkała ludzi z rodzinnych stron. Nie była już sama. W dalszą drogę jechaliśmy przez Gdańsk. Dojechaliśmy do Frankfurtu nad Odrą. Tam przebywaliśmy przez tydzień, dwa. Tam panowała straszna wszawica. Zapamiętałam, że wtedy przywieziono w wagonach polskich żołnierzy. My udaliśmy się stamtąd do Angermünde. Tutaj w umówione miejsce przyjeżdżali gospodarze. Wybierali ludzi do pracy. W taki sposób ostatecznie dojechaliśmy do majątku.

Zdjęcie wykonane po wojnie 1946r.
W tym majątku robotnicy pochodzili z różnych krajów. Kucharka była Polką. Codziennie rano z rodzicami i Walą wychodziliśmy do pracy w pole. Chłopaki mieli lżejsze życie. Biegali gdzieś po łąkach, polach. Utkwiło mi w pamięci, że tutaj znajdowało się dużo sznurków, z których wykonywaliśmy pończochy. Majtek nie było. Do dzisiaj pozostały ślady od przemarznięć, wysoko na udach. Gdy Rosjanie się zbliżali do Odry, gospodarze, inspektor i kilka innych osób w pospiechu ewakuowali się na zachód. Później przyszła kolej na nas. Konwój, w których przemieszczaliśmy się na zachód, był długi. Wiele traktorów z przyczepami, koni z zaprzęgami i naprawdę dużo osób wyruszyło pieszo na zachód. Pomiędzy nami ludzie różnych narodowości, wielu Niemców, którzy z różnych przyczyn nie wyruszyli wcześniej i robotnicy. Dorośli i dzieci. Wszyscy uciekali przed zbliżającymi „Ruskimi”. Wtedy miało miejsce takie zdarzenie. Siedziałam na wózku, który został doczepiony chyba do przyczepy traktorowej. W małej odległości za mną szli rodzice. Nadciągała noc. Zasnęłam i wypadłam z wózka. Na szczęście rodzice zauważyli mnie leżącą, dobiegli, podnieśli. Później wspominali to zdarzenie. Przekonani byli, że gdyby nie spostrzegli, zostałabym w tych ciemnościach rozdeptana. W czasie długiej i bardzo męczącej drogi co pewien czas na niebie pojawiały się radzieckie samoloty bombowe. Pociski strumieniami spadały z nieba. Wtedy w tym wielkim zamieszaniu każdy uciekał gdzieś, do miejsca, które w jego przekonaniu zapewniało „jakieś” bezpieczeństwo. Najtrudniej wtedy było dorosłym z dziećmi małymi. W czasie jednego z nalotów, mój brat Kostek z kuzynem Grzegorzem pobiegli gdzieś w kierunku dużych drzew. Zagubiliśmy się. Pamiętam jak dziś, rozrzucone ciała zabitych i rannych osób dorosłych i dzieci, osoby bez rąk i nóg. Zabitych pozostawiano.

z córką Marysią
Dotarliśmy do miasta Schwerin. To było miasto neutralne. Tutaj do godzin wieczornych się bili, później następowała cisza, która trwała no tak do 10 rano. Radzieccy po miesiącu, dwóch dotarli do rzeki Elby. Naoczni świadkowie opowiadali, że wielu Niemców ewakuowało się ucieczką na stronę zachodnią. Przepływali wpław, wielu osobom się nie powiodło, utopiło się. W pobliżu miasta znajdowała się potężna hala. Cała nasza dziesiątka przebywała tutaj przez kilka dni. Codziennie rano do hali przybywali miejscowi gospodarze. Przecież wojna jeszcze trwała, a oni potrzebowali ludzi do pracy. Wybrał nas gospodarz, którego dom znajdował się po zachodniej stronie miasta. Dom z zabudowaniami znajdował się w takiej podmiejskiej kolonii. W tym czasie zakończyła się wojna. Pojawili się Amerykanie. Wszyscy dostawali kartki żywnościowe. Gospodarz, u którego mieszkaliśmy zabił wtedy jałówkę, nie było soli. Ale to mięso smakowało. Życie się uspokoiło, wokół ucichło. Dziadek i tata wybrał się do miejscowego urzędu, otrzymał karte repatriacyjną. Otrzymaliśmy wóz i konia. Wyruszyliśmy w drogę powrotną. To był chyba lipiec, zresztą upalny. W linii prostej w nasze rodzinne do Skauszyna strony mieliśmy ponad 1000 km do pokonania. Nikomu nie przyszło do głowy,że za Odrą będzie można się osiedlić. Po drodze znaleźliśmy kilka par skórzanych butów, w takich butach to oficerowie chodzą. Gdy wracaliśmy, często nas zatrzymywali „Radzieccy”. Pamiętam, że podczas jednej z takich kontroli, wskazywali na nasze „zbyt duże” buty i się uśmiechali. I tak nasz konwój rodzinny z dnia na dzień zbliżał się do Odry. Po drodze dołączyły do nas inne rodziny, zmierzające do Polski. Przyłączyli się: Rutkiewscy, Maciejewicze, Karpińczyki, Rycuki. Dotarliśmy do mostu pontonowego w pobliżu Gryfina. Pomału przejechaliśmy, jeden wóz z dobytkiem blisko drugiego. Gryfino było mocno zniszczone. Skierowano nas do budynku plebani, ten budynek stoi do dzisiaj w pobliżu kościoła, blisko Odry. Na miejscu okazało się, że tutaj na rzece, na Odrze ustanowiona została granica Polski. Wszyscy naokoło mówili o tym. Tutaj wielu decydowało się pozostać. Tata „ugadał” się z innymi, z którymi wspólnie dotarli do Gryfina, że wyruszą następnego dnia wozem z zaprzęgiem do pobliskich wiosek w poszukiwaniu domów do zamieszkania. Mojemu tacie bardzo spodobało się Bartkowo, bo tam w pobliżu wioski zobaczył rzekę, no i lasy urzekły też, i te piaski. Porównał wioskę do rodzinnego Skauszyna. Tutaj zdecydował się pozostać. Inni mężczyźni też zdecydowali się tutaj pozostać. Tak szczęśliwie wszyscy, którzy dotarli wspólnie do Gryfina, zamieszkali w jednej wiosce. Przed nami wydaje mi się, że już zamieszkali: rodzina Perchomczyków i Majchrowskich. Żyliśmy tutaj przez długie powojenne lata, kiedy rany wojenne pomału się zrastały, jak jedna rodzina. Dobrze wspominam te czasy.


Mój brat Kostek z żoną Otylią

Z Walerią komunia Krysi i Adama
W Bartkowie w jednym z domów przebywało kilka Niemek. Zajmowały w jednym z opuszczonych domów w środku wioski jeden pokój. Nie umiem teraz odpowiedzieć, dlaczego one pozostały. Żyto posiane przez gospodarzy niemieckich rosło na polach, było poczerniałe. Chodziliśmy do pracy, wiązaliśmy snopki. Później rozwożono do gospodarzy żyto i snopy. Niemki, które pozostawały w wiosce, pracowały u gospodarzy. W tym czasie miało miejsce takie zdarzenie. Jednego z mężczyzn nazywano brygadzistą. On traktował źle te kobiety. Była ulewa, ten brygadzista przywiózł te kobiety i pozostawił blisko budynku, w którym zamieszkaliśmy. Padał mocno deszcz, a one stały tak w tym deszczu. Brygadzista znajdował się gdzieś w pobliżu. Mama wyszła do ogrodu i krzyczała do tego brygadzisty, wyzywała go. Na własną odpowiedzialność przygarnęła kobiety. Trochę wcześniej znalazła kawę zbożową. Zaparzyła kawę, poczęstowała tym, co było do zjedzenia.

W Bartkowie żyło się dobrze. Ładna wioska blisko Gryfina. Po wojnie urodził się mój najmłodszy brat Janek w 1948. Mijały lata powojenne. Ze świata przychodziły różne wieści i listy. Również ze wschodu. Do dziadka Maksymiliana pisał syn Michał ze Skauszyna i namawiał do powrotu do ojczyzny. Nie wiadomo czy to pod wpływem tych listów, czy tęsknoty za pozostałymi dziećmi czy też z powodu problemów z adaptacją Maksymilian postanowił wrócić . Mały Janek był bardzo z dziadkiem związany a i Maksym kochał bardzo tego swojego najmłodszego wnuka. Niestety podjął nieodwracalną decyzję o powrocie do Skauszyna. Pomimo perswazji najbliższych, nawet samego konsula,że to nie najlepszy pomysł Maksymilian i Teodora wyruszyli w drogę powrotną na wschód w 1956. Jan do dziś pamięta jak biegł z głośnym płaczem za wozem dziadka i długo rozpaczał po jego wyjeździe.

Mojego męża Wacława Gnoińskiego poznałam kilka lat po wojnie . Pochodził z okolicy Lidy i Nowogródka . W 1948 roku pobraliśmy się. Zamieszkaliśmy na obrzeżach Szczecina w Klęskowie na ulicy Chłopskiej. Przez długie lata uprawialiśmy 5 hektarów ziemi. Mąż pracował prawie do końca swojego życia w Zakładach Odzieżowych Dana w Szczecinie. Zmarł w 1988. Doczekaliśmy się trojga dzieci, córki Marii i dwóch synów Adama i Mirka. Później przyszedł czas na wnuki: Anię, Renatę, Andrzeja i Piotra oraz czwórkę prawnuków.

Wspominałam, że gdy siostra mojego taty Anastazja pozostała wraz z synem w Prusach, z nami w dalszą drogę wyruszyli kuzyni Waleria i Grzegorz. Byliśmy jak jedna rodzina. Zostali sami, moich rodziców traktowali do końca jak „swoich”, najbliższych. Waleria już jako dorosła kobieta nie zaprzestała poszukiwań mamy i w końcu w roku 1966 lub 1967 udało jej się wyjechać na Białoruś. Wraz ze swoim mężem i córkami i spotkała się z mamą po tylu latach! Spotkała się również z bratem Wołodią, który zamieszkał z żoną i trójką dzieci w sąsiedniej wsi Kirowie. Ile było płaczu, radości i prawdziwego szczęścia, gdy się spotkali. Jednak oni tutaj pozostali. Mama i brat w Białorusi. Waleria do dzisiaj mieszka blisko mnie, na tej samej ulicy. Dzieci Wali rozjechały się po świecie. Ala, Lidka i Józek w Dani. Kuzyn Grzegorz założył rodzinę, żył szczęśliwie przez długie lata w Gardnie. Nie żyje. Mój brat Kostek założył rodzinę w Katowicach i tam mieszka do dzisiaj. Młodszy brat Grzegorz wraz z najbliższymi mieszka w Baniach, najmłodszy - Janek gospodarzy w Bartkowie.

Sielskie wakacje I połowa lat 80 tych


Epilog

Opowiedziałam o siostrze mojego taty, Anastazji i jej synu Wołodii, którzy zaginęli w jednym z miast Prus Wschodnich. My udaliśmy się w dalszą drogę przez Gdańsk do Rzeszy „na roboty”. Jak wspomniałam, ciocia Anastazja nie odnalazła syna do końca wojny. Szczęśliwie powróciła z poznanymi ludźmi w rodzinne strony. Wołodzia trafił do armii, w której służył do końca wojny. Po latach, gdy się spotkaliśmy, opowiadał o takim zdarzeniu. Kiedyś zapytał jego dowódca, ktoś ważny, dlaczego on nie otrzymuje żadnych listów od bliskich. Odpowiedział, że nikogo chyba już nie ma, że chyba nikt z bliskich nie przeżył. Po wojnie ostatni długi odcinek przeszedł pieszo. Podczas tej samotnej wędrówki, napotkany przechodzień potwierdził, że matka żyje i jest w domu. Szedł, biegł, czołgał się ostatkami sił, aby spotkać się z mamą. Matka nie poznała syna. Wołodzia w pewnej chwili powiedział: „Mama, nareszcie”, mama straciła przytomność.

z bratem Grzegorzem 2016r.
Wspomnień wysłuchał autor publikacji w X 2017, I 2018

"Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszego artykułu nie może być powielana ani rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób (elektroniczny, mechaniczny), włącznie z fotokopiowaniem oraz kopiowaniem przy użyciu wszelkich systemów bez pisemnej zgody autora".




Autorem działu regionalno - historycznego w portalu chojna24.pl jest Andrzej Krywalewicz. Znasz ciekawe historie? Posiadasz ciekawe fotografie?

Zapraszamy do kontaktu: andrzejkrywalewicz@chojna24.pl lub tel. 793 069 999

Prześlij komentarz

Nowsza Starsza