Mieszkałam na ulicy Zaduszny koniec w Czernielowie Mazowieckim

Nazywam się Maria Karaczun, z domu Żarkowska. Urodziłam się 9 września 1934 roku w Czernielowie Mazowieckim. Rodzice Franciszek i Magdalena. Brat Antoni Żarkowski urodzony w 1932. Mieszkaliśmy na bocznej ulicy, dla której wioskowa społeczność nadała nieformalną nazwę „Zaduszny koniec”. Dom nieduży z gliny został zbudowany. Mój pradziadek Żarkowski miał liczną rodzinę, dwie córki i dziewięciu synów. W 1938 roku rodzice zaczęli budować nowy dom, również z gliny. W środku dwa pomieszczenia, spiżarka, korytarzyk. Stary dom rozebrano, mieszkaliśmy u babci, później przez jakiś czas „może” jeszcze u kogoś innego z rodziny. W nowym domu okna były duże, trzy rzędy okien, okno blisko kolejnego okna, w trzech rządach. Tata mówił, że nowe okna mamy „warszawskie”. Drzwi podobnie jak okna nie były takie zwyczajne, a dwuskrzydłowe.
Brat przed wojną rozpoczął naukę w miejscowej szkole.

ucierała ziarna zboża, przypominało kaszę

Krowy dwie hodowaliśmy. Gdy przyszli Niemcy, została nam jedna. W piwnicy tata w tajemnicy wielkiej ukrywał, żywił prosiaka, w strachu i tajemnicy. Czas mijał, z prosiaka duża świnia wyrosła. W czasie okupacji niemieckiej, ograniczenia nie dotyczyły ptactwa domowego, trzydzieści gęsi trzymaliśmy. Codziennie musiałam pędzić gęsi przez wioskę na łączkę położoną przy brzegu rzeki Gniezna. Rzeka przepływała przez wioskę. Bronek kolega tam krowy pasł, ja gęsi. Gdy ukończyłam siedem lat pilnowałam gęsi. Zapamiętałam, że mąki nie było, mama ugotowała pierogów ze śrutu, ja płakałam, że nie będę jadła, bo niedobre. Z ziaren zbóż mąkę ucierała, „we własnym zakresie mąkę ucierała”, ucierała ziarna zboża, przypominało kaszę. Koło domu znajdował się ogród. Własnym życiem żył duży majątek ziemski z zabudowaniami. Gdy we wrześniu 1939 przyszli Rosjanie, „wypędzili” właścicieli do Tarnopola. W kilku pomieszczeniach majątku powstała szkoła. Trudno mi powiedzieć dziś, kiedy rozpoczął się pobór do wojska. Pamiętam, że tata miał wówczas skończone 50 lat, uniknął wezwania i w ten sposób został z nami.

Pani Maria


W Szpitalu w Tarnopolu

W czasie zaboru żyliśmy pod zaborem austriackim i tata wiele razy mówił, że pod austriackim żyje się najlepiej. Czernielów położony na pagórkowatym terenie. Dom, stajnia, stodoła zbudowane na pagórkach. Na najwyższym wyniesieniu stodoła, niższym stajnia, na najniższym nasz dom.
Blisko nas duże miasto Tarnopol. Dwukrotne odwiedziny tego miasta szczególnie zapadły w mojej pamięci. Babcia miała konie, wóz i z tatą wyruszyłam do Tarnopola. W jakim celu udaliśmy się tam, nie pamiętam. Ważne, że zapamiętałam przedmieścia miasta, obszerny rynek, apteki, dwa pomniki, szerokie zadrzewione aleje i powozy. A drugi raz byłam w szpitalu. Skaleczyłam sobie nogi, zachorowałam na tężec, choroba nie daj boże. W pobliżu rzeki Gniezna, za I wojny Ruskie trzymali tam konie, teren małej wyspy otoczyli kolczastym drutem. Drut kolczasty przetrwał w bagnistej ziemi lata. Pasłam gęsi, przechodziłam na boso, skaleczyłam stopę, niby tylko takie pęknięcie, „troszeczkę”, a zakażenie poszło. Zapadałam pomału, to trwało z miesiąc. Moja mama zauważyła, że drgawki mnie w nocy unoszą, gdy spałam. Zachorowałam. Miałam dziewięć lat. Głośno mówiłam –„Po co mnie prowadzisz do lekarza? Nie jestem chora”. Pokonaliśmy pieszo drogę do pobliskich Borek. Tutaj przyjmował lekarz, dobry lekarz, „niech się teraz lekarze schowają”. Posadził mnie na kozetce, pooglądał piętę i zdecydował - „Każda chwila tutaj na wagę złota. Natychmiast do szpitala!”. Stąd szedł pociąg. Z dworca do szpitala, mama mnie na plecach niosła. Zaraz mnie tutaj położyli na oddziale. W szpitalu nie było dużo ludzi. Lekarze różni byli. U góry znajdowała się cerkiew. Pielęgniarka, która początkowo otoczyła mnie opieką, mówiła po ukraińsku. Lekarka była taka jedna, ważna, ładna i inteligentna. Ona tylko rano przychodziła na wizyty. W nocy na oddziale rzucało mną, drabinki do łóżka przystawiano. Mnie na śmierć szykowali. Mama później wspominała, że gdy choroba nawracała i nachodziła, to moje jedno oko było opuszczone, drugim nieruchomo patrzyłam bez czucia. Tak mną wykrzywiło. Dobre dwa tygodnie tutaj przebywałam. Gdy już siły wróciły, z pielęgniarką zakonnicą poszłam do kaplicy grekokatolickiej znajdującej się w górnej części budynku.

Lata powojenne. Koledzy małżonka z Rurki. Pokolenie - urodzeni przed II wojną światową


Na tysiąc, jeśli się jedno życie uratuje to dużo...

Ona mnie zaprowadziła. Nabożeństwo odprawiane było po ukraińsku, gdy przyszła chwila komunii, kapłan podawał małe kawałki chleba. Oddział szpitalny, w którym od początku przebywałam, był opustoszały, izby z chorymi w połowie zajęte. Później przyszła pielęgniarka, powiedziała do mnie, że zostałam przywieziona do szpitala w takim stanie, że gdy patrzyła na mnie, pomyślała – „Na tysiąc, jeśli się jedno życie uratuje to dużo”. Nie dawała wiary, że przeżyję. Uratowali moje życie.
Później zaczęła się wojna i pojawili się Rosjanie. Właścicieli majątku, tych panów znałam wszystkich, oni przychodzili do kościoła, my bardzo blisko kościoła mieszkaliśmy. Z majątku do Tarnopola porozjeżdżali się, córkę ziemian w głąb Rosji wywieźli.

- "Z przyjaciółmi zdjęcie wykonane w jednym z miasteczek Zachodniego Pomorza. W tej chwili nie przypomnę już, gdzie. Może w Dębnie?..."

 
W wojskowych spodniach, trzewiki żółte amerykańskie i pyta o mojego brata

Przyszli Niemcy. Czernielów był nadal Czernielowem. Niektórych zabierali na roboty, wywozili do Niemiec. Później zapamiętałam, że z sołtysem chodziło kilku Niemców, rekwirowali zwierzęta. Sołtys był Ukraińcem. Krowy zabrali, została jedna. Ja z bratem chorowałam. Tata poszedł do sołtysa i zapytał, co zrobi, gdy mleka zabraknie, a dzieci nadal będą chorować? Sołtys odszedł, rozmawiał z młodym Niemcem. Krowy powróciły do gospodarstwa. Kilka rodzin żydowskich mieszkało w naszej wiosce. Prowadzili między innymi sklep, jednak o dziwo przed pojawieniem się Niemców, usunęli się, „gdzieś podziali się”. Taki zapanował w tym czasie niepokój. Jeśli zdarzyło się, że Żyda Niemiec zobaczył, ten nie miał szans, nie przeżył. Nie miał szansy. Gdzieś Żyd chował się u kogoś na górze w słomie, ktoś doniósł, przyszli zastrzelili Żyda. Akurat gęsi pasłam, patrzę, wiozą zamordowanego, wieźli na wozie drabiniastym, głowa zwisała, czarny był, zarośnięty. Pamiętam jak dzisiaj. Uchowali się, z Tarnopola uciekli, taka Klara i Mundziu. Chowali się. Mówię panu, już Rosjanie pogonili Niemców, przychodzi w wojskowych spodniach, trzewiki żółte amerykańskie i pyta o mojego brata. Odpowiedziałam –„Nie ma Antka w domu”. Gdy brat wrócił, opowiedziałam, że przychodził taki młody mężczyzna, ubrany, no i włosy ciemne, bardziej szatyn, wysoki, ładny chłopak. Antek na to – „Siostra to był Mundek”. Okazało się, że gdy Antek z kolegami na łąkach paśli krowy, Mundek się ukrywał w krzakach za rzeką, w umówione miejsce przychodził, brat z kolegami chleb, ziemniaki przynosili chłopakowi. Niech pan pomyśli, że przez taki długi czas nie przyznali się nikomu, to była ich tajemnica. Klara przychodziła, wymęczona, niewyspana, biedna. Ubrana była w takim babcinym „saczku” starej babci i długiej spódnicy. Mówili, że u kogoś w stajni miała ukrycie. Starsza już była kobieta. W książce czytałam, że z dwadzieścia lat miała, w rzeczywistości uważam, że starsza była, trzydzieści lat miała skończone. Do nas przychodziła w buraki, bo ta rodzina, u której się ukrywała, buraków nie sadzili. Barszcz chciała ugotować, po buraki odważyła się do nas przyjść. Później, gdy już Rosjanie przyszli, zamieszkała u sąsiadki, odżyła, nie ta sama kobieta się zrobiła. Włosy zadbane, nie do poznania. Wtedy widziałam Klarę po raz ostatni. Mój tata przed wyjazdem naszej rodziny na ziemie zachodnie pojechał do Tarnopola, gdzie załatwiał sprawy formalne dla ludzi, którzy podobnie jak my zdecydowali się na wyjazd. Noc go zastała, poszedł do Klary, ona ojca przenocowała. Gdy wrócił na drugi dzień do domu, opowiedział – „Przenocowałem u Klary!” Klara z Brazylii listy do Czernielowian napisała po raz ostatni na początku lat 90 tych. Mundek wcielony do oddziału wojska zginął pod sam koniec wojny.

Odwiedziny rodziny, lata 70 te minione stulecie

Mniej mówisz, więcej zyskasz, takie życie

W naszej wiosce zatrzymali się „na dłużej” żołnierze czerwonoarmiści z generałem Żukowem. Dotarli na początku marca 1944, stacjonowali dobry miesiąc, jeśli nie dłużej. Oni przebywali długo, bo Niemcy się usadowili w pobliskim Tarnopolu, nie chcieli kawałka miasta ustąpić. Niemcy ogłosili Tarnopol twierdzą. Przez kilka tygodni zażarcie bronili miasta, Rosjanie w tym czasie szturmowali w dzień i noc.

W naszym domu ruscy oficerowie zajęli do swojej dyspozycji pokój „jasny”, przez dwa miesiące początkowo trzej, później dwoje: kapitan i lejtnant. Gdy przyszli spałam na piecu, trochę z ukrycia przyglądałam się, bałam się, aby nie strzelali. Pomieszczenie w naszym domu, w którym oni przebywali i do którego przychodzili w sprawach służbowych inni oficerowie, pełnił funkcję sztabu. W pokoju znajdowały się maszyny do pisania, i inne urządzenia. Oni na noc opuszczali nasz dom, nocowali gdzie indziej, na terenie majątku. Nie rozumiałam, że przy obcych nie można zbyt dużo mówić. W tym czasie przygotowywałam się „pokątnie” do I komunii świętej. Wróciłam do domu, opowiadam mamie, z czego mam się nauczyć. Kapitan i młodszy rangą lejtnant znajdowali się za moimi, przysłuchiwali się, w pewnej chwili kapitan powiedział. – „Maryna, Maryna tam Ciebie do Rosji wysłać należałoby, tam by Ciebie nauczyli, aby zbyt dużo w życiu nie mówić. Mniej mówisz, więcej zyskasz - takie życie”. Niemcy opuścili wieś, pozostawili między innymi pełną gorzelnię, tutaj wojsko radzieckie „zaopiekowało” się tym, co zostawili. Miejscowi z przeróżnymi naczyniami wypełnionymi spirytusem opuszczali gorzelnię. Rozpoczęła się ożywiona wymiana handlowa, pijaństwo. Jeden z mężczyzn, gdy przyniósł naczynie ze spirytusem, przyłożył zapaloną zapałkę, pożar błyskawicznie zajmował drewniane ściany budynku. Mężczyzna uwięziony w budynku nie przeżył. Tata z Antkiem również dostali spirytus, który mama schowała w babci piecu do pieczenia chleba. Ukradli, wynieśli. Do wioski wojsko radzieckie docierało „falami”, po czym zajmowali kwatery. W tej pierwszej fali dotarli żołnierze szeregowi, kobiety funkcyjne. Oni szczególnie upodobali spirytus, popijali mocno. „Te pierwsze najmocniej pili”. W naszej wiosce „sam” generał Żukow zamieszkał. Ja jego nie widziałam, on zamieszkał w innej części Czernielowa. Dwa razy w tym czasie spadły bomby na obszar ukochanej wioski naszej Po raz pierwszy, zapamiętałam, że gdy sama w domu byłam, nagle samoloty słychać było, jak nisko przelatują, nagle pocisk spadł w pobliżu kościoła. Gruchnęło, jakby ziemia pękła na pół. A później po raz drugi, gdzie ogrody przydomowe się znajdowały. Pocisk spadł i poruszył ziemią. Pozostał po nim krater w ziemi tak duży, jak nasz dom. Dobrze, że mama okna pootwierała. Gruchnęło w pobliżu tak, że owoce z drzew ściany i dach budynku "zbombardowały". W pospiechu schroniliśmy się w piwnicy. Ile czasu tam spędziłam, nie wiem.

                                                

Pomału teren przy stacji kolejowej w Lisim Polu pustoszał

Rodzinny Czernielów w zdecydowanej większości zamieszkiwali Polacy. Uchodziła za silne, duże polskie skupisko. Może dlatego uniknęliśmy napadów ukraińskich bandytów.
Moja babcia na ziemie zachodnie wyjechała pierwszym transportem jeszcze w maju 1945. Przyszedł czas na nasz wjazd. Jak wspomniałam, tata otrzymał w Tarnopolu wymagane dokumenty. Krótko po tym został wybrany i oddelegowany do załatwienia formalności związanych z pozostawieniem rodzinnych stron i wyjazdami na ziemie zachodnie innych sąsiadów z wioski. Tak było prościej, łatwiej. Furmankami transportowaliśmy dobytek, co można było tylko zabrać z sobą, co mogło ułatwić zwyczajnie życie, transportowaliśmy do stacji w Borkach. Tutaj czekaliśmy na pociąg, ale nie długo. Lokomotywa wjechała wielka, wagony odkryte. Jeden z wagonów zapamiętałam, był kryty dla matek z małymi dziećmi. W tym wagonie odwiedzałam dziesięciomiesięczną Weronikę, którą jak dziś widzę u babci na kolanach. Weronika do dziś mieszka szczęśliwie w Rurce. Pamiętam, że jechaliśmy przez Lwów, Kraków. Zapamiętałam postoje w Mikulczycach, Zabrzu. Tutaj chodziliśmy po zupy. Trzy tygodnie jechaliśmy w wagonach odkrytych, zupy bardzo smakowały. Zabraliśmy z sobą konia i krowę. Po drodze, gdy pociąg się zatrzymał, mama sierpem nacięła, żeby było co dać zjeść. Dla gęsi tata porobił klatki. Gdy wyjechaliśmy ze Śląska na północ, zapamiętałam postój w Kostrzynie. Zadowolona opuściłam wagon, poszłam z mamą w kierunku miasta. Wojsko Polskie gdzieś tutaj w mieście „stało”. Młoda kobieta była z nimi. Dostałam od niej misia, lalkę i koszyczek. Od wojskowych dostaliśmy kawałek chleba. Później gdzieś później ktoś mi drapnął, przepadło. Dojechaliśmy do Gryfina, tutaj nocowaliśmy, bardzo komary nas gryzły. Nocowaliśmy w wagonach. Miasto tak było zniszczone. Wtenczas cofnęli pociąg, dojechaliśmy do Lisiego Pola. W dzień moich urodzin nasza droga się zakończyła. Zorganizowanym przez żołnierzy transportem, ciężarówką. Oni się nie pytali, dokąd chcemy dojechać, po prostu ciężarówka zapełniona i w drogę. Pomału teren przy stacji kolejowej w Lisim Polu pustoszał. Przez kolonie, polami, dojechaliśmy do Rurki. Na kolonii ludzie bali się zostać. Tam budynki zostały trochę później zasiedlone. W Rurce wiele domów było już pozajmowanych przez ludzi, którzy z Niemiec wracali. Przez lata wojny byli robotnikami przymusowymi, wracali do Polski. Wielu z nich pozostawało i zamieszkiwało w opuszczonych domach. Minął krótki czas, gdy w przepełnionych wagonach kolejny transport ludzi z tarnopolskiego, z Podhajec, dotarł w okolice Chojny.

Z rodzinnego albumu
                                                                   
Stała tam leśniczówka drewniana, podmurówka z kamieni

Niemcy jeszcze byli, na majątku mieszkali, w ceglanym budynku. Niemcy „biedowali”, zwierząt nie mieli. Chodziłam do nich z mamą. Oni dużo mieli odzieży. Zanosiliśmy mleko, w zamian sukienkę, fartuszek dostałam. To był handel zamienny. Wannę od nich dostaliśmy. Oni przychodzili do nas, mama ciepłym posiłkiem, nabiałem częstowała. W większości tutaj pozostały kobiety z dziećmi i starsi ludzie. Wokół wioski dużo ziemniaków ponasadzanych przez Niemców rosło. Życie ustabilizowało się. Mama chodziła do gorzelni do pracy. Dorabiała, kiedy była taka możliwość. Później spirytus rozcieńczała z wodą. Wódkę w ten sposób robiła. Zamieniała za mleko. Krowy pasłam na wzniesieniu w kierunku jeziora, w pobliżu wioski. Stała tam leśniczówka drewniana, podmurówka z kamieni. Stąd ładny widok rozpościerał się na okolice. Grzyby na każdym kroku znajdowałam. Pałac stał, ładny, duży, wysokie pomieszczenia. Po wojnie ludzie mówili, że właścicielkę Rosjanie zamordowali. Kilka grobów w parku pałacowym przetrwało. W pałacu duże, ładne pomieszczenia, meble stały. Kaplica, która stoi obok pałacu w złym stanie była, to dopiero jak z Torunia ten archeolog Przemek Kołosowski ze studentami zaczął przyjeżdżać, to ożyła. Nikt tam pojęcia nie miał wcześniej, że to taki cenny jest zabytek. W latach powojennych nikt do kaplicy nie przywiązywał znaczenia, ulegała ruinie..

                                                   

Doczekaliśmy się szczęśliwie dwojga dzieci


Przed szlabanem znajdował się browar miejski, budynek był zniszczony

W pobliskiej Chojnie gruzu pełno. Najmocniej zagruzowane miasto było za basztą. Na pieszo albo rowerem. Jeden z pierwszych sklepów był prowadzony przez Żyda. Inteligentny człowiek. Sklep znajdował się gdzieś tutaj, gdzie jest restauracja. Po kilku latach opuścił miasto. Przed szlabanem znajdował się browar miejski, budynek był zniszczony. W pomieszczeniach przetrwały wyprodukowane piwa, skrzynki, urządzenia. Wąską uliczką, gdzie dziś znajduje się okrągły bar piwny, istniał targ zwierzęcy. Prosiaki, świnie, konie sprzedawano, kupowano. Ożywał targ co jakiś czas. Ważne to było miejsce. Pociągi jeździły. Ludzie z Rurki wsiadali, jak kto chciał, w Chojnie lub Lisim Polu. Do kościoła do tego małego kościoła, „na Barnikowie” był zamknięty. Z Niemiec przyjechała tutaj rodzina, dwie siosrty, jedna żonata, miała troje dzieci, druga bezdzietna. Anna i Stefania. Siostry dwie, jedna miała troje dzieci, druga bezdzietna. Nazywały się z domu Baranowskie, Baran, jakoś tak. Każda miała swojego mężczyznę. Obce imiona mieli oni: Dymitr i Wasyl. Po wojnie przyjechał mężczyzna z Centrali. Poszukiwał po opuszczonych domach, co wartościowe znalazł, podobnie jak wielu innych, gdzieś gromadził. On prawdopodobnie coś cenniejszego znalazł, szedł tutaj z Chojny, zabili chłopa z centrali. Później zrobiło się bardzo głośno. Zabili tego chłopa, „trzymali” upchnięty, schowany karabin, zastrzelili. Później głośno było w Rurce. Mówili, że Dymitro i Wasyl w więzieniu siedzą, zaraz zabrali ich. Anna i Stefania opuściły wioskę, gdzieś wyjechały, ślad po nich zaginął.

                                   


Unikatowe fotografie z powojennej Rurki  - Biskup Teodor Bensch z wizytacją parafii

Męża Michała poznałam po wojnie w Rurce. Przyjechał z Białorusi. Doczekaliśmy się szczęśliwie dwojga dzieci; Lucyny i Leszka. Po wojnie życie nie było łatwe, pracować trzeba było ciężko i nigdy nie było wiadomo, co za chwilę się przytrafi. Borykaliśmy się z wieloma problemami, trudnościami, wszystko jednak kończyło się pomyślnie.

Bohaterka wspomnień - Pani Maria Karaczun

- "Przedwojenna fotografia przetrwała na strychu domu w Rurce. Niejednokrotnie zastanawiałam się jaki los spotkał tych ludzi, najprawdopodobniej mieszkańców przedwojennej Rurki..."



Wspomnień Pani Marii Karaczun wysłuchał autor publikacji Andrzej Krywalewicz w lutym 2022


Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszego artykułu nie może być powielana ani rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób (elektroniczny, mechaniczny), włącznie z fotokopiowaniem oraz kopiowaniem przy użyciu wszelkich systemów bez pisemnej zgody autora.

Prześlij komentarz

Nowsza Starsza