Na syberyjskim zesłaniu, w drewnianej izbie sześć lat życia „upłynęło”

Nazywam się Stanisława Janiszewska, z domu Kirkowska. Mieszkam w Mętnie, w powiecie gryfińskim, w gminie Chojna. Urodziłam się 15 czerwca 1939 roku. Rodzice moi to Józef i Regina. Rodzeństwo; Janina, Jadwiga, brat Czesław na Sybirze zmarł. Później w kolejności na świat przyszedł Franciszek, tutaj zmarł. Stanisława, Maria, Lodzia.

Pani Stanisława (po stronie prawej) z siostrą Marią

Tatuś pracował w wileńskich lasach

Przed wojną mieszkaliśmy w kolonii wioski Graużyszki, powiat oszmiański w województwie wileńskim. Tata dobrowolnie do służby wojskowej się zgłosił, walczył w polskich formacjach wojskowych. Po 1920 roku jako osadnik wojskowy otrzymał ziemię na Wileńszczyźnie. Wybudował dom, budynek gospodarczy, wykopał studnię. Do miasta Oszmiany należało pokonać około 15 kilometrów. Tatuś pracował w wileńskich lasach. Pracę w lesie, ludzi, którzy podobnie jak on spędzali w nim połowę swojego życia, miłował, znał każdą ścieżkę, drogę leśną. Myślę, że po wojnie, gdy przyjechaliśmy do Mętna, położenie wioski, bliskość lasów miała duże znaczenie dla decyzji rodziców o pozostaniu. Mama zajmowała się domem. Uprawiali ziemię. Rodzice, starsze rodzeństwo wspominali często rodzinne strony. W pobliskich Graużyszkach był kościół, odbywał się targ, działała Publiczna Szkoła Powszechna. Byliśmy do siebie mocno przywiązani, w życiu moich bliskich ważne znaczenie miały książki, dużo się czytało. W nocy przy słabym świetle, starsze rodzeństwo czytało książki. Książka była ważna w życiu naszej rodziny i najzwyczajniej blisko, na wyciągnięcie ręki.

Droga na Sybir trwała długo

Przyjechali pod dom w nocy. Nakaz taki był. Z naszych stron w pierwszej kolejności wywożono rodziny osadników wojskowych, pracowników leśnych. Mamusia ten dzień dobrze zapamiętała, przywoływane później wspomnienia utrwaliły się w pamięciach naszych. Kilkanaście minut dali, może trochę więcej, mama w kufer zapakowała, co uznała. Kufer czerwony, wiśniowy. Zawieźli do podstawionych wagonów, czy oczekiwaliśmy zimową nocą na przyjazd lokomotywy z doczepionymi wagonami? Nie odpowiem, byłam dzieckiem małym, blisko rodziców. Kilka rodzin z naszej okolicy wywieziono do wagonów. Gdy wspominam ten czas, odczuwam niepokój, strach, zimno. Wagony zatrzaśnięte były, gdy otwierali to „na wrzątek, zupkę”. Nawet smaku nie pamiętam. Brzydko się wyrażę, ludzie załatwiali się do dziury w drewnianych deskach, nie było przykrycia, tyle kobiet, tylu mężczyzn i dzieci. Smród przedostawał się do każdego miejsca w wagonie. Żona leśniczego oddała kotarę, która posłużyła jako zasłona. Tak nas uczyli. Droga na Sybir trwała długo. Dojechaliśmy do dużego miasta. Stąd w zorganizowanym transporcie przewozili do wioski Toporki. Barak blisko baraku, wokół las, ogrodzone drutami. Zamieszkaliśmy w jednym z baraków, oddzieleni od sąsiadów Michalczuków deskami. Była kuchenka, pokoik, tyle nas dzieci było, na ziemi spaliśmy. Wszystko było ograniczone, wieczór przychodził, siedzieliśmy na piecyku, żeby nam nogi rozgrzać. Blisko ruska wioska, siostra Jadzia tam chodziła, miejscowym pomagała to i trochę zupy zawsze zjadła, kilka rubli dostała.

Dumny tata z dziećmi (Janina, Jadwiga, Franciszek, Stanisława, Leokadia, Maria). Pani Stanisława stoi z przodu z różą we włosach. Zdjęcie powojenne wykonane w Mętnie

gdy spadnie okruch na ziemię, podnieś, pocałuj, zjedz

Gdy rozeszła się wieść o formowaniu Polskich Sił Zbrojnych, siostra Janina opuściła miejsce zesłania, dotarła wraz z innymi młodymi do miejsca, gdzie formowało się polskie wojsko. Została żołnierzem, służyła do 1945 roku jako łączniczka. Wojskowe ubranie siostry przetrwało. Lekarka przychodziła do baraków, sprawdzała, czy choroba groźna się nie rozwija. Prosiła, abym z siostrą piosenkę zaśpiewała. Śpiewałyśmy. Ile na zesłaniu wierszy i piosenek rosyjskich nauczyłam się, wiele z nich zapamiętałam. Zawsze po cukiereczku dała. Lekarka albo sanitariuszka miała na imię Onochina. Dobrym człowiekiem i lekarzem była. Mama zachorowała na gruźlicę. Chyba z głodu dostała tej choroby. Jeszcze na Syberii urodziła się najmłodsza siostra, Lodzia. Zorganizowali stołówkę. Na jednej ze ścian zawieszony był obraz Stalina. Wzdłuż ścian ustawione były podłużne stoły i ławy z desek. Organizowali dwie, trzy godziny dla dzieci, gdy rodzice, dziadkowie ciężko w lesie pracowali. Przywozili zupę-wodziankę, kaszę, przydziałowy chleb. Ktoś zawsze rozlewał zupę, siadaliśmy, jedliśmy. Najostrożniej niosłam w metalowej misce strawę, aby kapka nie spadła. Był chłopak, który wyspecjalizował się, chodził tak niby od niechcenia wzdłuż stołu. Gdy przyuważył w wodziance ziemniaka, skórę, niepostrzeżenie, szybko chwycił w palce i zjadał. Co my mogliśmy zrobić? Mróz był, póki przywieźli do baraku, zimne już było. Moja mamusia przekazała nam – gdy spadnie okruch na ziemię, podnieś, pocałuj, zjedz. Do dzisiaj zapamiętane przekazuję. Tata od pierwszych dni ciężko pracował przy wyrębie lasu. Gdy wagony postawili na bocznicy, pora dnia nie miała wtedy znaczenia. Ręcznie ładowano drzewo, wagony wypełniano do końca. Kiedyś przyjechali w nocy po robotników. Silnie ktoś zastukał do drzwi, - nakaz, aby wstawić się do ładowania wagonów. Gdy powiedział, że walonek zniszczony a mróz tak silny, usłyszał — Nie przyjdziesz, jutro Ciebie nie będzie. Gdy mama to usłyszała, chwyciła szmatę, owinęła tacie stopę.

O Bajkale uczyli nas wierszy i pieśni ludowych
W pobliżu baraków Japończycy w obozie jenieckim

Jezioro Bajkał w czasie rozmów dorosłych pojawiała się nazwa jeziora. O Bajkale uczyli nas wierszy i pieśni ludowych. Do brzegu jeziora miejscowi pokonywali kilka kilometrów. Nigdy nie widziałam jeziora na własne oczy. W trzecim lub czwartym roku naszej zsyłki gdzieś w pobliżu powstał obóz jeniecki, w większości przebywali tam Japończycy i inni tej rasy, przemęczeni. Byłam świadkiem, jak byli prowadzeni blisko posiołka gdzieś, tutaj odpoczywali. Za jednego papierosa oddawali skarpety bez pięt. Mojemu bratu kiedyś jeniec podał dwa zdjęcia. Gdy patrzeli w oczy, czuło się strach, można by powiedzieć, ludzki ból, przemęczenie. Blisko rzeka płynęła, przez większą część roku zamarznięta. Gdy nastała na krótko wiosna – lato, zieleniło się, woda silnym strumieniem przepływała. Chłopi ryb nie łowili, bo na to czasu nie było. Chłopaki chodzili, kąpali, myli się w rzece. Mieliśmy cembrowane wiaderko, mała wanienka, w niej my, dzieci się myliśmy. Bywało, że dwa – trzy tygodnie w tym samym chodził i spał. Mama zorganizowała ogródek. Sadziła, co najpilniejsze. Nasiona zasuszyła, mamusia dobrze wiedziała jak to zrobić. Taki kawałeczek ziemi. W tych trudnych warunkach pojawiła się przydomowa hodowla królików, w krótkie lato blisko baraku, w długą mroźną zimę w baraku w przegrodach. W czerwonym jak wiśnie latem kuferku znajdowały się kapy, siostra Jadzia z kapami po wiosce chodziła, od domu do domu. Miejscowi różnie przyjmowali, byli tacy, co przed nosem drzwi zamknęli, chyba nie mieli pieniędzy. Udawało się, że utargowała jedzenie, łatwiej wtedy było przeżyć. W pobliżu baraków nieoficjalny cmentarz, latem i zimą grobów przybywało. Baraków kilka sąsiadowało z wioską, wieś tam była.

Mój tata Józef Kirkowski, jego druga żona. Jako pierwsza od prawej strony siostra Maria, obok córka drugiej żony taty - Krzysia, Leokadia i ja po stronie prawej

Przychodziła kobieta, nazywana Zawieduszcza. Zupę wydawała, znała zabawy, wierszy, nas dzieci uczyła, pod nieobecność dorosłych. Rano, wcześnie, ciemno, do pracy wychodzili. Wszyscy do lasu. Nic się nie najadł, a tu wagony trzeba ładować. Z czego brać siły? Las był blisko, niedaleko stacja kolejowa miasteczka Kwitok. Blisko miasto Tajszet. Wracali, gdy szarówka się robiła. Do domu przychodził, co mamunia ugotowała, przygotowała, zjadł. Nie wspomniałam, że króliki hodowaliśmy. W zimie nie było gdzie ich podziać, chyba w baraku trzymaliśmy. Latem, wiosną lżej było. Dzień krótki, noc długa. Wieczór nastał, ciemno było. Przyzwyczailiśmy się do mroku, ciemności. Każdy miał przydział na chleb, kolejka się ustawiała do stołówki.

Zajęliśmy nieduży dom, właściwie malutki domek na „Pustkowiu”, blisko lasu Puszczy Piaskowej, w kierunku Stoków

Później to było mocno nagłośnione, że wojna się skończyła. Ale to jeszcze dużo czasu musiało upłynąć, zanim transport zorganizowali. Myślę, że opuściliśmy miejsce zesłania w 1946 roku. Gdzieś daleko na stacji pociąg się zatrzymał, zorganizowano dla nas tam transport. Podobnie jak przed kilku laty w drodze na zesłanie, drzwi rozsunęli, zupę w wiadrze podawali. Dojechaliśmy pociągiem w wagonach bydlęcych, gdzieś przed Chojną wagony opuściliśmy. Najpierw wysadzili nas w takim pegeerze, gdzieś z dwa – trzy kilometry od Chojny. Tam tatuś zajął małe gospodarstwo. Tutaj trochę pomieszkaliśmy, gdzieś tutaj się starał, przenieśli nas do Mętna. Tata przed wojną był gospodarzem. Gdy się przeprowadziliśmy, domy były pozajmowane. My nie mieliśmy prawie nic. Zajęliśmy nieduży dom, właściwie malutki domek na „Pustkowiu”, blisko lasu Puszczy Piaskowej, w kierunku Stoków. Minął krótki czas, tatuś powiedział – malutki ten nasz domek, jakim będę tutaj gospodarzem, skoro ani krowy, ani świni nie ma gdzie trzymać. Jakim ja będę tutaj gospodarzem? W tym czasie jeden z domów opuścił mężczyzna. Ze względu na chorobę mamusi dom wraz z zabudowaniami został przyznany naszej rodzinie. Do dzisiaj w nim mieszkamy. Tata z bratem podjęli pracę w pobliskiej leśniczówce. Brat stróżował od 16 do 20, później tata przychodził, zastępował do rana. „Posłańce z PUR – u” przyjeżdżali, i tak z wioski do wioski. Dostaliśmy konia z Unry i rozmaitą pomoc z żywnością, zaczął obrabiać ziemię, kupił kozę, dzięki czemu codziennie świeże mleko. Początkowo spaliśmy na deskach, bo nawet słomy nie było. Choroba mamy nie ustępowała, pokoik miała osobno, aby ograniczyć kontakt z domownikami. Nie mogłam dotknąć mamy, nie mogłam się do niej przytulić. Chroniła nas przed sobą, mówiła – odejdź dziecko, abyś się nie zaraziła. Gdy tata poszedł do pracy, lżej nam się żyło. Gdy leśniczówkę wyremontowano, hektary ziemi dostaliśmy do państwa, na podstawie dokumentu przedwojennego aktu własności. Tata uprawiał pszenicę, żyto, odmiany na jesień i wiosnę.

Mój tata Józef Kirkowski (stoi po stronie prawej)

W Mętnie działał skup runa leśnego. Skupowali pawie wszystko; zioła, runo, nawet butelki

Zapamiętałam, że w środku wioski, w takim ładnym domu znajdował się posterunek Milicji, w piwnicy budynku znajdowała się jedna lub kilka celi, przetrzymywali w nich tych, co mniej lub więcej nabroili. Zorganizowano szkołę, o ile dobrze pamiętam, sześcioklasową. Z pobliskich wiosek: Łukowic, Dolska, Przyjezierze do jednej szkoły. Budynek szkoły ceglany przetrwał, stoi koło kościoła. Jedna z nauczycielek, bardzo dobra nauczycielka, zdjęcie nauczycielki zachowałam do dziś. U nas bieda straszna była, a ona na długiej przerwie wysyłała raz mnie, raz siostrę moją do domu, gdzie mieszkała, przy niej była gosposia, która za każdym razem przygotowywała nam kanapki. Taka dobra była, wspominam ją szczerze. Byłam drużynową w harcerstwie. Nie miałam za co mundurku kupić. Zbieraliśmy jagody, grzyby, żurawinę, jeżyny. W Mętnie działał skup runa leśnego. Skupowali pawie wszystko; zioła, runo, nawet butelki. Za oszczędzone pieniądze kupiłam w końcu upragniony mundur harcerski. Potem kontynuowałam naukę w szkole w Chojnie. Upodobałam szczególnie grę w dwa ognie. Dobrze grałam, zawsze kogoś trąciłam. Z miasta dobrze ubrane dziewczyny przychodziły, głośne były. Słyszałam, jak dopingowały zawodników – „Bijcie tą z wiochy, bijcie tą z wiochy”. Nie dawałam się, byłam tutaj prawie najskuteczniejsza. Dojeżdżaliśmy do miasta rowerami, czym się dało. Nasze powojenne życie, nie było usłane różami. Jak ja podołałam temu wszystkiemu? Rano musiałam do mleczarni mleko odwieźć. Później do szkoły. Gdy wróciłam garnki, wszystko zimne. Tata nie raz złościł się, a czego mieliśmy posiłek ugotować? Drażni mnie bardzo, jak ktoś chlebem poniewiera. Panie, jeszcze może przyjść taki głód…

Wiele lat przepracowałam w chojeńskim ośrodku szkolno wychowawczym

Będąc już mężatką, po powrocie z Gdańska, podjęłam swoją drugą w kolejności pracę w spółdzielni produkcyjnej – miejscowym kołchozie, odpowiadałam za rozrachunki. Później, gdy zostałam oddelegowana na kurs księgowości do Szczecina, rozpoczęłam nową pracę Gromadzkiej Radzie Narodowej, która działała na terenie Gromady w Mętnie. Pisałam na maszynie, zajmowałam się wieloma sprawami. Gdy powstała wiejska biblioteka, tam znalazłam zatrudnienie. Później wiele lat przepracowałam w chojeńskim ośrodku szkolno wychowawczym. Żadnego dziecka nie skrzywdziłam, bo doświadczyłam, co znaczy zostać półsierotą. Kiedyś czekałam w kolejce do lekarza w Przychodni, podchodzą dwie, trzy młode dorosłe osoby. Przywitały się, po czym jedna z nich zapytała „Poznaje nas pani?”. Gdy zaprzeczyłam, usłyszałam – „Naprawdę nas pani nie poznaje? Taka zawsze była pani dla nas dobra”. Wzruszyłam się, łzy otarłam. Praca rozpoczynała się o piątej rano. Czym ja do pracy nie dojeżdżałam? Nie raz u siostry w Chojnie nocowałam. Pracowałam na zmiany, śniadanie, obiad, kolacja, dyżury rozdzielano. Codziennie rano węgla trzeba było nanosić. Ostatni autobus w kierunku Mętna odjeżdżał z Chojny o 20. Chłopcy starsi wzdłuż murów odprowadzali w kierunku przystanku. Pracy tej nie traktowałam jak zwykłej pracy. To było dla mnie wyjątkowe miejsce. Byłam kucharką. Otrzymałam wiele wyróżnień, nagród. Dla mnie szczególne znaczenie ma nagroda – „odznaczenie dziecka”, zostałam jednogłośnie wyróżniona, nagrodę przywieziono ze Szczecina. Wszędzie gdzie pracowałam z ludźmi, dobrze mi było. Miałam najstarszą bardzo dobrą siostrę, ona nam wiele pomogła, sukieneczki szyła. Janina, łączniczka wojskowa do 1945 roku. Nikogo w życiu nie skrzywdziłam.

Ukochana, odważna, bohaterska siostra Janina. Została żołnierzem, służyła do 1945 roku jako łączniczka

Po ślubie wyjechaliśmy do Gdańska, rodzinnego miasta mojego małżonka

Małżonek Janiszewski Hubert pochodził z Gdańska. Poznaliśmy się w Mętnie na potańcówce. Był wojskowym, nie chciałam się początkowo spotykać. Przyjechał w odwiedziny do kolegi. Zaczął listy pisać, długie jak gazety. Służył w Batalionie WOP. Zaczął pisać, gdy wyszedł z wojska, pisał i pisał. Po jakimś czasie wzięliśmy ślub, krótko po ślubie wyjechaliśmy do Gdańska, rodzinnego miasta mojego małżonka. Ojciec męża był celnikiem. Przez jakiś czas tam mieszkaliśmy, rozpoczęłam prace w kuchni w Liceum Felczerskim. Zamieszkaliśmy w małym mieszkaniu rodziców męża, które znajdowało się na gdańskiej Długiej Grobli. Warunki do życia ciężkie. Zdecydowaliśmy o powrocie do mojego domu rodzinnego. Kierownik zaopatrzenia w gdańskiej szkoły zapytał – „Pani Janiszewska, jaki jest powód rezygnacji z pracy?” Odpowiedziałam – „Odchodzę, bo nie mamy mieszkania”. Doradzał, abym tego nie robiła, abyśmy poszukali pustostanu, że gdzieś coś się zwolni. Ordynator szkolny wydał mi opinię, którą zapamiętałam do dzisiaj –„Cechowała ją uczciwość, sumienność, koleżeńskość…” W głębi siebie to żałuję naszej decyzji, bo dobrze wspominam pół roku naszego wspólnego życia w tym portowym mieście. Doczekaliśmy się czworo dzieci: Mirek, Andrzej, Arek, Basia i Ela. Wnuków jedenaścioro, podobnie prawnuków również jedenaścioro.


Siostra Janina, zdjęcie wykonane w czasie wojny (powyżej),  Janina z mężem Janem, który walczył w armii Andersa, tam się poznali (poniżej)

W jednym posiołku przez sześć lat

Wiele w życiu przeszłam, nikomu nie życzę tego, nie raz dziwie się, że jeszcze żyję.
O drodze powrotnej z zesłania mogę powiedzieć więcej. W wagonach bydlęcych każdy miał swój kącik. Wracaliśmy po kilku latach do Polski. Wracaliśmy bez brata, który zmarł na czerwonkę. W jednym posiołku przez sześć lat.... właściwie to w baraku w izbie drewnianej, na syberyjskim zesłaniu sześć lat życia „upłynęło”.

Wigilia na syberyjskim zesłaniu

Już w Mętnie, gdy przyszedł czas świąt, tata, siostra wspominali święta na zesłaniu. Na zesłaniu dzień ważny i wolny to „Prazdnik”, najczęściej niedziela. Ważnym świętem obchodzonym przez miejscowych był nowy rok. Święta przez nas obchodzone to były normalne dni. Nieoficjalnie wieczorem tata zasypany śniegiem, przemęczony powrócił z lasu. Świerk stał pod śniegiem, stał zasypany, ładny, pachnący. Przed zaśnieżonym drewnianym barakiem potrząsnął drzewem, wniósł, ustawił w izbie. Koza – piecyk nagrzany, drewno blisko pieca oparte o ścianę z desek. Drzewa więcej niż zwykle. Na zewnątrz gdzieś z trzydzieści, czterdzieści stopni mrozu. Choinkę przytaszczył do baraku, zapach choinki rozszedł się szybko. Ten codzienny smutek nagle opuścił, odszedł, w miejsce jego pojawiła się nadzieja. Na stole obrus ułożony, obrazek święty i krzyżyk z drzewa leżał. W metalowych miskach barszcz z białych buraków, wrzątek, po pajdzie czarnego chleba gorzka herbata – czaj, suszone śliwki zamiast cukru. Płomienie z pieca i świecy ocieplały i oświecały pomieszczenie. Myśli nasze były blisko mamy, aby pokonała chorobę, gruźlicę, rok kolejny upływał na zesłaniu, myśli to wiara, że to minie. Ktoś głośno odmawiał pacierz, słychać cichy śpiew kolędy. Nagle ktoś otworzył drewniane drzwi, do naszej malej izby. Jako pierwszy wszedł do środka najstarszy zesłaniec, mocno był przemęczony życiem, patrzył niespokojnie przez chwilę na skromny stół i na nas, po czym już pewniejszy wszedł do środka, po nim wchodzili kolejni goście wigilijni, zesłańcy. Zaczęliśmy nieśmiało kolędować, a śnieg tej nocy sypał i sypał, jakby tym puchem chciał ocieplić barakowe ściany z drewnianych desek. Tak po wojnie wspominaliśmy święta czasu syberyjskiego zesłania.

Pani Stanisława, wnuczka Joanna, prawnuczka Adrianna/Sierpień 2022


Pani Stanisława, wnuczka Joanna, autor publikacji/ Sierpień 2022

Wspomnień Pani Stanisławy Janiszewskiej wysłuchał autor publikacji Andrzej Krywalewicz
w Sierpniu 2022 roku

Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszego artykułu nie może być powielana ani rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób (elektroniczny, mechaniczny), włącznie z fotokopiowaniem oraz kopiowaniem przy użyciu wszelkich systemów bez pisemnej zgody autora.

Prześlij komentarz

Nowsza Starsza