Ucieczka Franka Piesika do wolnego świata

 

Historia Franka Piesika z wieloma znakami zapytania

(W tym czasie stan wodny w Odrze był wysoki i próg dość bystry)

Mur, którego nie było w planach ludzkości

Mur berliński o długości 156 km, który funkcjonował w latach 1961 – 1989, był jednym z symboli zimnej wojny, a zarazem „ścianą” oddzielająca Berlin Zachodni i NRD[1], co więcej oddzielał dwa wrogie sobie systemy polityczne. Nie powstał z potrzeby architektów-marzycieli, lecz z obsesji polityków przerażonych własną kruchością. Oficjalnie miał „chronić” obywateli NRD przed zgubnym wpływem kapitalizmu. W praktyce był jak lustro: odbijał strach systemu przed własnymi poddanymi.

Władze zapewniały, że mur jest „barierą nie do pokonania”, ale historia od wieków uczy, że każda bariera jest tylko wyzwaniem dla odważnych. Niektórzy szukali tuneli, kolejni po cichu liczyli na zrządzenie losu. Za samo pragnienie wolności płaciło się tu najwyższą cenę. Niespełna 140 nazwisk wpisało się do ponurej księgi muru[2]; dziś znamy je ledwie z lakonicznych raportów i nagrobków[3]. Wśród nich dwa polskie nazwiska: Franciszek Piesik, rocznik 1942, który zginął w 1967 roku, oraz Czesław Kukuczka[4], urodzony w 1935 roku, po którym w 1974 roku ślad zniknął jak zatarty gumką rysunek

                                                                            


                                                                                           

Rzeka - brat - rózgi

Dotychczas słuchaliśmy opowieści utkanych z wojennych wspomnień, przeprowadzek na tzw. „Ziemie Odzyskane”, dzieciństwa spowitego cieniem historii. Każda z tych opowieści miała swoje światło i cień, swoją melancholię i siłę. Los tym razem poprowadził nas inaczej. Nie w labirynt dramatów drugiej wojny światowej, lecz w głąb pamięci kobiety, dla której brat był kimś więcej niż rodzeństwem – był i jest jedną z najważniejszych osób w jej życiu.

Los zaprowadził nas do Elżbiety Piesik Hernik-Gąski – urodzonej 4 lutego 1954 roku w Widuchowej. Kobiety o jasnym spojrzeniu i ciepłym głosie. Ich historia zaczęła się wcześniej, zanim Elżbieta pojawiła się na świecie. Rodzice – Bronisław i Wilhelmina z domu Talaśka – wyjechali z Borów Tucholskich niedługo po zakończeniu wojny. Trafili najpierw do Babinka, by w końcu osiąść na dobre w Widuchowej, przy ulicy Nadodrzańskiej. Tam zbudowali nie tylko budynek z cegieł, ale i dom pełen ludzi – dwunastu dzieci, z których Franek, urodzony w 1942 roku, był trzecim, a Elżbieta – ostatnim dzieckiem.

W rodzinnym siedlisku świat dzielono po równo: chłopcy mieszkali w dwóch pokojach na górze, dziewczyny – na dole. Wydawałoby się, że proza życia z tyloma braćmi i siostrami mogła rozmyć indywidualne relacje. A jednak nie. W tych ścianach rodziły się więzi silniejsze niż czas, przestrzeń czy historia.

Elżbieta opowiada nam, że wychowywali się na samej granicy. I choć wojna już minęła, życie w tamtej części Polski miało swoje własne granice – dosłowne i symboliczne. Odra oddzielona drutem kolczastym, strzeżona przez żołnierzy budziła ciekawość i niepokój. Dzieci wiedziały, że rzeka to temat zakazany – zwłaszcza latem. Gdy słońce przypiekało, obowiązywała zasada: siedź w domu do piętnastej. Ale kto by się tym przejmował. Zdarzyło się, raz, drugi, że wychodziły przez małe okno w piwnicy i szły w kierunku brzegu Odry. Chłopcy pod siatką usuwali częściowo ziemie i tak oszukiwali „system”. Pewnego razu zostali złapani na gorącym uczynku przez żołnierza, który kontrolował mocno wzburzoną rzekę.

Dziewczynko, co tam robisz? – usłyszałam za plecami (relacjonuje Elżbieta). Głos żołnierza nie brzmiał groźnie, ale serce zamarło. Rzeka szumiała groźnie, a on – nie dawał za wygraną. Ucieczka w krzaki była naturalnym odruchem, ale żołnierz nie odpuszczał. Zbliżał się. Całej sytuacji przyglądała się przy bramce moja mama, pytając co się dzieje? Żołnierz z zielonym otokiem na czapce odpowiedział, jakieś dziecko się przede nim chowa, a woda jest niebezpiecznie wzburzona. Ratuj pani!

Mama zachowała spokój, zdecydowanie poprosiła żołnierza, aby odszedł, po czym raptownie chwyciła mnie za rękę. Poprosiła przy tym wopistę, aby nie powiadamiał patrolu. Wróciłyśmy do domu. Skończyło się na rózgach.

Życie na zakręcie

Wsłuchując się po raz pierwszy w opowieść siostry Franka Piesika zrodziło się nam pytanie, czy ta historia mogła mieć szczęśliwe zakończenie dla Franka i całej rodziny – czy była skazana na niepowodzenie od samego początku dla wszystkich. 

     Franciszek Piesik po ukończeniu trzech klas szkoły zawodowej, skończył swoją edukację i szukał szczęścia na wodzie. Początkowo w czerwcu 1959 roku, zatrudnił się w Szczecińskim Rejonie Dróg Wodnych, skąd został oddelegowany do Bielinka[5], aby pracować na pogłębiarce. „U nas prawie cała nasza rodzina i pół Widuchowej znalazło zatrudnienie na Odrze. Takie to były czasy”.

                                                                                  


Fot.2. Franek Piesik w stroju marynarza żeglugi śródlądowej. Widuchowa, 1963.Autor nieznany zdjęcie z prywatnego archiwum Elżbiety Piesik Hernik-Gąski.

Na początku lat 60., w niewielkim Daleszewie, Franciszek Piesik poznał Elżbietę Grill z którą założył rodzinę, po roku na świat przyszła ich córka Basia. Para postanowiła osiedlić się w jednej z kamienic w Bydgoszczy, gdzie zaczęli wspólne życie z nadzieją i planami na przyszłość.

Elżbieta – według rodzinnych opowieści – pracowała w zakładzie mięsnym. Franciszek zaś zatrudnił się w Rejonie Dróg Wodnych. Początkowo pracował fizycznie, później został „marynarzem”, pływał barkami z innymi mężczyznami.[6]. „W tamtym czasie nasza matka często, jak na nasze możliwości, nieraz razem z siostrą Haliną jeździły do miasta położonego nad Bzurą odwiedzić syna”. Nic nie zwiastowało w tamtym okresie, aby miały nadejść problemy w życiu tych młodych ludzi.

W 1962 roku Franciszek został powołany do wojska. Miał stawić się w jednostce wojskowej w Koszalinie w Podoficerskiej Szkole Artylerii. Po roku zmieniono mu przydział na radiotelegrafistę w Rogowie Gryfickim. I tu zaczęły się pierwsze kłopoty. „Odkąd pamiętam brat miał problemy z uszami, które powróciły podczas służby”. Wysłany na badania lekarskie do Szczecina, został odesłany z „kwitkiem” z powodu braku miejsc. Wtedy też Franek postanowił uciec z wojska do rodzinnej Widuchowej, gdzie w tym czasie przebywała jego żona z córką. Za dezercję 3 VI 1963 r. został skazany przez Okręgowy Sąd Wojskowyw Bydgoszczy na mocy art. 109 par 1 KKWP (dwukrotnie) na karę roku pozbawienia wolności. Wyrok odbywał w Centralnym Więzieniu w Koszalinie, a od sierpnia 1963 r. w Ośrodku Pracy Więźniów w Stargardzie Szczecińskim, który opuścił w lutym 1964 r[7]. Całe te zajście tłumaczył tak, „że do swoich strzelać nie będzie”. Czy mogła w tamtym czasie zapaść jednak inna decyzja niż więzienie dla Franka Piesika? Oczywiście nie.

Po odbytym wyroku, Franciszek powrócił do Bydgoszczy, do swojej żony Elżbiety i szybko znalazł nową pracę przy spławianiu drewna. „Jako siostra uważam, że pomiędzy moim bratem i bratową nie układało się zbyt dobrze”. W tamtym czasie Franek ponownie odwiedził rodzinne strony, zostawiając swój dowód osobisty w Bydgoszczy, który posłużył włamywaczom, okradającym bar w miejscowości Karwie. „Nasza rodzina, znajomi zeznawali w tej sprawie, że Franka w tym czasie nie było na miejscu zdarzenia[8]. Nie wzięto tego pod uwagę, zaliczył drugą odsiadkę, tym razem we Wronkach.

I tu rodzi się pytanie, czy te dwa wyroki przekreśliły życie Franciszka Piesika? Czy wtedy jeszcze istniała szansa, by odbudować je na nowo?

Być może tak. Być może los dałby mu jeszcze jedną kartę do rozegrania. Ale życie – jak wiemy – to nie tylko suma decyzji, lecz także przypadków, niezrozumienia i czasem zwykłego pecha. I choć Franciszek już wtedy, nie był tym samym młodym mężczyzną z Widuchowej, to być może jeszcze nie wszystko było stracone.

 

Telegram, granica i paczki z Essen. Historia z życia Franciszka Piesika

W drugiej połowie lat 60., do szpitala w Szczecinie na kardiologię trafia Bronisława Piesik, to był czas, w którym PRL-owska codzienność miała smak octu, a granice państwa - szczególnie te na zachodzie - pachniały więcej niż kontrolą. Sprawa była poważna. Wiadomość, którą wysłał brat Leon w telegramie, nie pozostawiała złudzeń: „Matka ciężko chora.”

Franciszek, jej syn, nie wahał się ani chwili. Wsiadł do autobusu PKS w Bydgoszczy i ruszył do Widuchowej. Zostawił żonę, pracę, wszystkie swoje życiowe niepoukładane sprawy - bo w takich chwilach nie liczy się nic więcej poza matką.

                                                                                   

Fot. 3. Franek Piesik w czasie, na tle zabudowy ryglowej ulica Grunwaldzka w Widuchowej. Widuchowa, lata 60 XX wieku. Autor nieznany zdjęcie z prywatnego archiwum Elżbiety Piesik Hernik-Gąski.

Tyle że Widuchowa leżała w strefie nadgranicznej, a w Polsce Ludowej takie miejsca nie były po prostu wioskami na uboczu. To były miejsca „strategiczne”, kontrolowane, osaczane. Każdy przyjezdny musiał zameldować się w ciągu 24 godzin, a jeśli tego nie zrobił, zawsze znalazł się ktoś życzliwy, kto przypomniał o obowiązku. Tak było i tym razem - umundurowani pogranicznicy szybko zapukali do drzwi.

Wydawać się może, że ważnym aspektem w tamtym czasie mogła odgrywać także rodzinna historia „W naszej rodzinie od lat krążyła opowieść o ciotce - kuzynce naszej mamy, która podczas wojny poznała Niemca. Po zakończeniu działań zbrojnych, tajemniczym sposobem opuściła Polskę i zamieszkała z nim w Essen”. Do PRL-u nie wracała. Może się bała. A może nie widziała powodu - bo po co wracać do kraju, w którym z wolnością było na bakier? Mimo wszystko kontakt z rodziną utrzymywała. Raz po raz zza zachodniej granicy przychodziły paczki, w środku m.in. kropelki na chore serce Bronisławy Piesik”.

I tu pojawia się kolejne pytanie: czy choroba matki, wcześniejsze problemy Franciszka z wojskiem, nieudane małżeństwo (zdaniem siostry), choć tu medal ma zawsze dwie strony oraz pokusa „Zachodu”, o którym szeptano w domu, gdy przychodziły paczki z Essen, nie ułożyły w jego głowie planu ucieczki?

 

Znikający punkt: o decyzji, której nie da się cofnąć

Wrzesień 1967 roku. Bronisława Piesik otrzymuje telegram. Nadawcą jest jej syn Franciszek, mieszkający w Bydgoszczy. Jeszcze niedawno sama walczyła o zdrowie, ale teraz, gdy czuje się lepiej, podejmuje decyzję: pojedzie odwiedzić syna. Zwykła, matczyna troska.

Ale ten telegram to coś więcej niż tylko wiadomość. To impuls powodujący całą sekwencję zdarzeń. Z dzisiejszej perspektywy wygląda to tak, jakby Franciszek Piesik nie tyle zaprosił matkę, co rozstawił pierwsze pionki na planszy własnej gry.

Zaczyna się niewinnie. Składa wniosek w sprawie wymiany dowodu osobistego i wyjeżdża do Widuchowej na ulicę Nadodrzańską. Żonie oznajmił, iż jedzie odwiedzić chorą matkę[9]Matka Bronisława, która wraz z córką przebywała przez tydzień nad Bzurą, jest niezmiernie zdziwiona takim obrotem sprawy[10].

                                                                                      

Fot. 4. Nadodrzańskie obszary oddzielające ulicę Nadodrzańską od Odry. Widuchowa, 2024 rok. Autor Andrzej Krywalewicz.

Jakie zdumienie w domu rodzinnym na twarzach domowników musiało zagościć, gdy zobaczyli Franka stojącego w progu drzwi. Zapewne chcieli zadać pytanie: – Co ty tu robisz, skoro matka wyjechała do was do Bydgoszczy. Z relacji siostry - Elżbiety - wiemy, że podczas tego krótkiego pobytu rozmawiał dużo ze swoim ojcem „W pewnej chwili usłyszałam jego słowa: - Zobaczysz, będzie nam lepiej! Skąd w jego ustach, takie słowa, takie przekonanie? Zapewne już wtedy planował, jak będzie wyglądała jego przyszłość.

Nasza bohaterka opowiada nam także o liście od żony Elżbiety, który w tamtym czasie wręczyła bratu „Franiu przyszedł list do Ciebie”. Zapytał znienacka: - Od kogo?” Siedział, czytał list raz, później drugi, w tym czasie tato przygotowywał posiłek. W pewnej chwili przeczytał list głośno: „Kochany Franciszku, pomóż mi proszę, wróć, nie chciałam kłopotów, a mam, namąciłam z mięsem, boję się, że mnie zamkną”. Po dłuższym milczeniu Franciszek list porwał i powiedział: – „Ja już do niej nie wrócę!”. Rodzina nie wiedziała, iż Franek Piesik uczył się wtenczas języka niemieckiego. On zaś, zapewne wiedział, że brak znajomości tego języka, zmniejsza jego szanse po zachodniej stronie Odry.

Podrobione dokumenty, świadectwo ukończenia Technikum Rolniczego, pozwoliło Frankowi na swoiste „wojaże” w PGR-ach: Żarczynie, Golicach, gdzie pełnił funkcję zastępcy dyrektora. Kolejnym punktem na mapie podróży był – Bielinek i niezapowiedziane jednodniowe odwiedziny u braci Leona i Ryszarda, którzy pracowali na Odrze. Zaskoczeni przyjazdem brata, pytali o szczegóły jego wizyty, Franciszek miał pewność siebie i dobrze przygotowaną historię: „Jestem kontrolerem PGR-ów”. Należy w tym miejscu zgodzić się siostrą, że gdyby bracia wrócili do domu, to najprawdopodobniej trafiliby do więzienia za współudział w ucieczce. Każdy, kto przybył do strefy nadgranicznej, był zobowiązany do zameldowania się w ciągu 24 godzin. Piesik zignorował ten przepis. Nikt też nie doniósł pogranicznikom o jego pobycie, choć miejscowa ludność miała obowiązek informować ich o pojawieniu się obcych osób. Najwyraźniej Piesika nie potraktowano jako potencjalnego uciekiniera, zwłaszcza że kilka lat wcześniej sam pracował w Bielinku[11].

Zestawmy to wszystko razem: telegram do matki, wniosek o nowy dowód, podróż do Widuchowej, list od żony błagającej o powrót, podrobione papiery, praca w kilku PGR-ach, wreszcie Bielinek – ostatni punkt przed granicą. To nie był chaos. To był plan.

Czy Franciszek podjął sam decyzję o ucieczce? Czy choroba matki, do której był przywiązany, go do tego skłoniła, czy może pobyty w więzieniu miały jakiś wpływ na jego dalszy losy, albo nieudane małżeństwo? A może te wszystko czynniki składały się w całość?

Wydaje się, że nic nie mogło go powstrzymać, bo Franciszek był uparty. I jeśli w coś wierzył – nie rezygnował.

 

Ucieczka na Zachód

13 października Franek jako zastępca dyrektora PGR Golice, poznał 18 letnią Marię z Bielinka, której obiecywał pracę księgowej. To niestety była kolejna osoba, która nieświadomie dała się nabrać na opowieść Franka, który rzekomo szukał ludzi do pracy i markował zawodową aktywność.

Ostatni punkt planu w Polsce Ludowej rozegrał się w sobotni wieczór na barce „Matylda”. „Tak jak wspominałam wcześniej, na całe szczęście, że moi bracia Leon i Ryszard wyjechali do Widuchowej, zapewne od razu poszli by siedzieć”. Suto zakrapiana impreza i pretekst udania się na pogłębiarkę w celu spożycia wody sodowej, to ostatnie co zrobił Franek w Polsce Ludowej[12].

(…) gdy Piesik wyraził chęć, by na pogłębiarkę popłynęli łodzią, towarzyszący mu Bednarek zareagował zdziwieniem. Jak stwierdził: Wiosłować pod dość ostry bieg wody nie miałem zamiaru, lecz on wszedł do łodzi, no to i ja”. Podpłynęli do pogłębiarki, Piesik przywiązał łódź. Bednarek zauważył, że miał za sobą czarną raportówkę. Pomyślał, że jego towarzysz ma w niej jedzenie i rzeczy do spania, gdyż w międzyczasie gość stwierdził, iż zamierza spędzić noc na pogłębiarce[13].

Około północy, jeden z członków załogi zdecydował, że ma ochotę napić się wody sodowej, która była na pogłębiarce. Po dotarciu na miejsce, był zaskoczony, że w kajucie, w której miał spać Franek, po prostu go nie było. Nie było także łodzi, którą odpłynął „do lepszego świata”. O całym zajściu szybko poinformował resztę kolegów, którzy bezskutecznie szukali swojego kompana. Nad ranem sprawa nabrała rozpędu, „zdradziła go łódź po drugiej strony Odry. Polscy wopiści od razu podali wschodnioniemieckim pogranicznikom rysopis uciekiniera”[14]. Tu rodzą się kolejne pytania: Dlaczego pozostawił łódź na drugim brzegu? Czemu jej nie ukrył? Z braku czasu, strachu? Przecież wiedział, że będzie poszukiwany.

Nazajutrz, gdy Franek przekroczył nielegalnie granicę, pod jego dom rodzinny przyjechało wojsko, strażnicy i milicja. Obstawili dom, do środka weszli wojskowi i powiadomili domowników, że będą dokonywać rewizji. „Tato głośno zapytał: Jeśli uciekł, to kogo chcecie znaleźć?”. Milicja z małego posterunku w Widuchowej przebywała na zewnątrz.  Akurat w tym czasie kuzyn Franka, który służył w jednostce Szczecin Podjuchy, przebywał na przepustce i przyjechał w odwiedziny. Wojskowi zaraz chcieli go aresztować. Główna uwaga skupiona była jednak na braciach Franka: Ryśku i Leonie. Próbowano im wmówić, że to oni Frankowi pomogli w ucieczce. Na sam koniec rodzinie zostały przedstawione fakty związane z ucieczką na Zachód. Brat uciekł, na ostatnim odcinku 15 kilometrów, znaleziono aktówkę, kamizelkę. Okazało się, że rodzeństwo Franka nie miało pojęcia o jego zamiarach. Po prostu przebywali jakiś czas razem w Bielinku, później zgodnie z tym, co wcześniej zaplanowali, odjechali autobusem PKS do domu. Z kolei Franek pozostał w ich kajucie, kupił wódkę, nawiązał dobre relacje z tymi, którzy zostali. W nocy mężczyźni popili, Piesik to wykorzystał i wyszedł w nocy, wziął łódkę, odpłynął…

(z akt sprawy: Melduję, że w dniu 15 października 1967 r. o godzinie 8.30 powiadomiono WOP Chojna, że w dniu 14 października 1967 r. około godz.23 00 w rejonie słupa granicznego nr.654 w miejscowości Bielinek na odcinku Strażnicy WOP Piasek prawdopodobnie nastąpiło nielegalne przekroczenie granicy z Polski do NRD przy pomocy łodzi należącej do pogłębiarki „Neptun” w Bielinku. Oględziny tego miejsca wykazały, że na wprost słupa granicznego nr.654 po stronie polskiej przycumowana jest koszarka „Matylda” w której mieszkają robotnicy zatrudnieni przez Okręgowy Zarząd Wodny w Szczecinie na pogłębiarce „Neptun” w Bielinku. 100 metrów w lewo w górę Odry stoi pogłębiarka „Neptun” od której prowadzi rurociąg długości 300 metrów po stronie polskiej, którym wyrzucany jest piasek z dna Odry na brzeg. Na wprost koszarki po stronie NRD na brzegu Odry stała łódź oparta o główkę. Jej oględziny wykazały, że należy do pogłębiarki „Neptun”. W tym czasie stan wodny w Odrze był wysoki i próg dość bystry. Z oględzin wyciągnięto wniosek, że faktycznie w tym miejscu mogło nastąpić nielegalne przekroczenie granicy z Polski do NRD. W toku wstępnych wyjaśnień w przedmiotowej sprawie ustalono, że w dniu 12.10.67 r. do Bielinka przyjechał Piesik Franciszek s. Wilhelma i Bronisława w celu odwiedzenia braci: Ryszarda i Leona zatrudnionych na wspomnianej pogłębiarce. W dniu 14.10.1967 r. nie pojechał z nimi do Widuchowej, gdzie mieszkają ich rodzice tylko pozostał na pogłębiarce. Wieczorem tegoż dnia Piesik Franciszek wspomnianą łódką odpłynął i od tej pory znikł.[15]

Franciszek Piesik został szybko namierzony przez służby NRD - Ustalono, że rankiem następnego dnia był widziany na stacji kolejowej w Lüdersdorf. Wsiadł do pociągu. Kolejnym przystankiem w jego podróży mogło być Bad Freienwalde. Dlaczego? Bo tam mógł wsiąść do pociągu do Berlina. Jak dokładnie przebiegała jego dalsza trasa – nie wiadomo. Najważniejsze jednak, że w końcu osiągnął swój cel: Berlin. Przynajmniej Wschodni[16].

W całej tej historii jedno pytanie ciśnie się na usta – pytanie, które z pozoru brzmi banalnie, ale im dłużej się nad nim człowiek pochyla, tym staje się bardziej intrygujące: Jak człowiek, który według własnej siostry nigdy nie był za granicą, miał poradzić sobie po drugiej stronie Odry?

Nie mówimy tu o podróży z Bydgoszczy do Szczecina. Mówimy o przekroczeniu jednej z najbardziej strzeżonych granic Europy tamtych czasów. Granicy nie tylko geograficznej, ale i ideologicznej. Między PRL a NRD, a potem – o zgrozo! – między NRD a RFN. To nie była zwykła wędrówka.

Zatem – jak?

Czy wystarczył podręczny słownik i wieczorne lekcje niemieckiego w głowie? Czy człowiek, który całe życie miał styczność z wodą i przez większość kariery zawodowej parał się ciężką fizyczną pracą, miał zdolność samodzielnie opracować trasę ucieczki, unikając jednocześnie patroli, donosicieli, zasieków i granicznej biurokracji? To brzmi zbyt romantycznie, by było prawdziwe.

Dlatego pojawia się inne pytanie. Bardziej niepokojące: czy ktoś mu pomagał? Może dostarczył fałszywe dokumenty? Może znał „ludzi po drodze”? Może był ktoś, kto znał kogoś, kto kiedyś tamtędy przeszedł? A może wystarczyło, że ten „ktoś” wysłał list, paczkę, telegram, który zasiać miał jedną myśl – „Da się”.

Bo w takich historiach najpierw pojawia się myśl. Potem plan. A na końcu – odwaga. Albo desperacja.

W rodzinie mówiło się, że był uparty. Że miał swoje zdanie. Ale czy to wystarczy, by niepostrzeżenie przekroczyć granicę dwóch światów?

W każdym razie, po dwóch dniach uciekinier z Polski, nadkładając drogi, znalazł się w okolicy Hennigsdorf na północno-zachodnich obrzeżach berlińskiej metropolii. Miał przy sobie nie tylko kombinerki, lecz także szkice przebiegu granicy w tym rejonie[17].

Finał historii Franciszka Piesika rozgrywa się 17 października 1967 roku po brawurowym rajdzie kradzioną motorówką „z przystani należącej do klubu sportowego Betriebssportgemeinschaft Baumechanik, w okolicy miejscowości Hennigsdorf[18]. Aby dotrzeć do upragnionego Berlina Zachodniego musiał opłynąć cypel oddzielający rzekę od jeziora. Ten obszar, oprócz służb, patrolowany był także przez cywili ochotników, więc początkowo Franek nie wzbudzał podejrzeń. Do czasu aż…wysiada na cyplu i pieszo dociera do brzegu jeziora, na którym zostawia kurtkę i teczkę z osobistymi dokumentami. Przed nim dystans do pokonania około 200–300 metrów w wodzie o temperaturze ok. 10 stopni Celsjusza. Z raportu wschodnioniemieckiej straży granicznej wynika, że około godziny 18:15 mężczyźnie udaje się przekroczyć granicę na jeziorze. Strażnicy nie podejmują jednak interwencji, co zostanie im później wytknięte podczas wewnętrznego śledztwa badającego ten przypadek.

Franciszek Piesik nie osiągnął swojego wymarzonego celu.

Według dostępnych źródeł przyczyną śmierci było wychłodzenie organizmu i utonięcie[19]. Jego szczątki spoczęły w dzielnicy Berlina, a dokładanie na cmentarzu w Heiligensee.

                                          

Fot. 5.PolizeihistorischeSammlung / Der Polizeipräsident w Berlinie – Przystań dla statków w berlińskim Heiligensee, skąd wydobyto ciało Franciszka Piesika, który utonął w wodach granicznych Berlina. Data wykonania zdjęcia nieznana.

Źródło: chronik-der-mauer.de

Gdzieś po drugiej stronie Odry

W maju 1968 roku formalnie zamknięto dochodzenie w sprawie ucieczki Franciszka Piesika. Tyle dokumenty. Tyle suche fakty. W tym samym roku jego rodzice mieli otrzymać informację o możliwości sprowadzenia ciała syna do Polski. Mieli – ale według słów siostry, Elżbiety – nigdy nie otrzymali żadnego pisma. Ani z Ministerstwa Spraw Zagranicznych, ani od Milicji Obywatelskiej. Umarli z nadzieją, że syn wciąż gdzieś żyje. Na Zachodzie. Po prostu nie wrócił, ale przecież mógł jeszcze wrócić.

Pamięć o Franku była żywa. Zbyt żywa. Plotki, domysły, urwane rozmowy przy płocie, mrugnięcia okiem i cienie historii. Jedna z nich zasługuje na uwagę: Elżbieta szła rano do sklepu, zwykły dzień. Nagle – tłum na nabrzeżu. Zaintrygowana podchodzi. Znajoma szepcze: „Ty nic nie wiesz? Franka Waszego przywożą!”. Matka biegnie. Serce wali jak młot. Okazało się – ktoś puścił plotkę. Nie pierwszy raz. I nie ostatni.

W zamieszaniu, jakie zapanowało nad Odrą, po drugiej stronie rzeki stali Niemcy, obserwując całe zajście. Jeden z nich, podobno celnik, zapytał, co się stało. Gdy usłyszał o Franciszku, miał odpowiedzieć krótko: „Nie wiemy nic. Pierwszy raz słyszymy o takiej historii”. Po wszystkim – jak wspomina Elżbieta – nastała „jedna wielka zgryzota”. Matka podupadła. Nie z powodu śmierci syna, lecz z powodu ciągłej niepewności, która potrafi zjeść człowieka żywcem.

Tymczasem więcej szczęścia – o ile to właściwe słowo – miała żona Franciszka. Dzięki korespondencji z RFN dowiedziała się, co się stało. Otrzymała akt zgonu z urzędu w Reinickendorf. Na jego podstawie w 1970 roku mogła wpisać nazwisko męża do księgi zgonów w Bydgoszczy.

Rodzina Franciszka z Widuchowej – matka, ojciec, siostry – nie dostali nic. Żadnej informacji, żadnego telefonu. Ani słowa. I tu nasuwa się pytanie, które trudno zadać wprost, a jeszcze trudniej przyjąć odpowiedź: Dlaczego żona nie poinformowała rodziny o śmierci męża? Czyżby zerwane więzi były aż tak głębokie? A może to po prostu jedna z tych spraw, które gdzieś pomiędzy listem a telefonem, między Bydgoszczą a Widuchową, rozpuściły się w powietrzu? Tak już czasem w życiu bywa – i nie znaczy to, że łatwiej to zaakceptować.

Siostra Elżbieta wspomina, że o śmierci brata dowiedziała się od sąsiadki. „Święczkowskiej”, która zobaczyła reportaż w telewizji. Elżbiecie „świat się zatrzymał”. I dopiero wtedy, po wielu latach, wraz z mężem i zięciem, odnaleźli miejsce tragedii: jezioro Nieder Neuendorfer See. To tam, próbując przedostać się przez granicę NRD i RFN, Franciszek w spektakularny sposób zakończył swoją ziemską wędrówkę i uzyskał wolność… wieczną swobodę


Fot. 6. Siostra Elżbieta Piesik Hernik-Gąska. Widuchowa, lata 60 XX wieku. Autor nieznany zdjęcie z prywatnego archiwum Elżbiety Piesik Hernik-Gąski.

Po ponad 50 latach z zięciem Maćkiem, na którego wsparcie zawsze mogę liczyć, zdecydowaliśmy, że odnajdziemy miejsce, gdzie ciało Franka zostało wydobyte przez zachodnioberlińskie służby z północnej zatoki Jeziora Nieder Neuendorfer See. Jezioro stanowi część górnego biegu Kanału Haweli. Przyznaję, że nie było to proste. Zatrzymaliśmy się z małżonkiem, gdzie kanał łączy się z Jeziorem Nieder Neuendorfer See i rozglądaliśmy przed siebie, przekonani, że znajdujemy się w odpowiednim miejscu, gdy niespodziewanie zięć odnalazł poszukiwane miejsce, w którym mój brat przed laty został odnaleziony. Dziś miejsce to zostało upamiętnione przez Niemców. Fotografie, krótkie życiorysy. Tablice, które milczą wymowniej niż najgłośniejszy reportaż.

Gdyby nie zaangażowanie mojego zięcia Maćka, nigdy nie udałoby się poznać prawdy

Kiedyś ktoś doradził mamie, że tłuszcz sarny może ulżyć bólom. Franek poszedł pieszo w kierunku lasu blisko Dębogóry. Postanowił czekać na sarnę. Usiadł na konarze drzewa, czekał bardzo długo. Wierzyć się nie chce, przyciągnął sarnę chyba swoimi myślami. Zatrzymała się blisko miejsca, gdzie siedział, gdy uznał, że wciąż przebywa w jego zasięgu, skoczył na nią, przegryzł mięśnie. Przyniósł sarnę na własnych plecach, przez stodołę do domu. Powiedział – Mamuś będziesz żyła! Jak mama go zobaczyła zakrwawionego myśleliśmy, że umrze. Bardzo dużo czasu spędzał w lesie, lubił po lesie chodzić, kochał las. Psotny był ale za rodziną był.  

 

Odnaleziono również grób. A właściwie – miejsce po nim. Grób został zlikwidowany z powodu braku opłat. Elżbieta wspomina, że intuicyjnie położyła kwiaty w konkretnym punkcie. Później, gdy zapytała o możliwość ekshumacji, usłyszała, że za późno. „Gdyby to było po upadku muru - może. Teraz już nie”. Ale zapewniono ją: „Jeśli szczątki są - tu pozostaną. Zawsze będzie spoczywał w tym miejscu”.

Słuchając po raz pierwszy tej opowieści siostry Franka Elżbiety, przeglądając rodzinne dokumenty i artykuły Magdaleny Dźwigał i Filipa Gańczyka, można odnieść wrażenie, że wszystko już zostało powiedziane, że temat jest zamknięty. Że ta kolejna historia z ziem zachodnich, o tułaczce, decyzjach, które trudno zrozumieć – nie wniesie już nic nowego.

A jednak – za namową dokumentalisty Andrzeja Krywalewicza – próbujemy raz jeszcze. Nie po to, by osądzać, ale by zrozumieć. By zbliżyć się do człowieka, który kiedyś spojrzał w kierunku zachodzącego słońca i postanowił spróbować. Bo przecież coś musiało pchnąć Franciszka Piesika na drugą stronę Odry. Czy to była tylko ucieczka? A może nadzieja?

Nie poznaliśmy wersji jego żony ani jego córki. Nie wiemy, czy kiedyś zechcą ją opowiedzieć. Ale już dziś wiemy jedno, ta historia nie zginęła. Trafiła na deski teatru. Aktor z Warszawy, który grał w spektaklu inspirowanym losem Franciszka, powiedział siostrze: „To niesłychane, że ta historia ujrzała światło dzienne po tylu latach”.

I rzeczywiście – losy Franciszka Piesika to nie tylko gotowy scenariusz teatralny. To także materiał na film. Film, który być może odpowie na pytania, które wciąż pozostają bez odpowiedzi.

                                                   


Fot. 7. Franciszek Piesik: Kolumna pamiątkowa na zachodnim brzegu jeziora Nieder-Neuendorf (zdjęcie: Hans-Hermann Hertle). Data wykonania zdjęcia nieznana.

Źródło: chronik-der-mauer.de

 

Epilog…również pełen pytań

 Noc z soboty na niedzielę, 14/15 października, rok 1967

Franek Piesik wszedł do łodzi w rejonie słupa granicznego nr. 654 w miejscowości Bielinek.Nastąpiło nielegalne przekroczenie granicy z Polski do NRD przy pomocy łódki należącej do pogłębiarki „Neptun”. Łodzie ratunkowe malowane są na pomarańczowo lub inne krzykliwe kolory, by były widoczne.

Na takiej, z daleka widocznej łódce, w tę październikową zimną sobotę, która pomału dobiegała końca, aby o północy ster swój przekazać niedzieli, znalazł się Franek. Siedział ponury i niespokojny, wpatrując się w drugi brzeg rzeki. Księżyc cierpliwie oświetlał Odrę, której szerokość w tym miejscu wynosiła około 200 metrów. Uniósł wcześniej przygotowaną parę wioseł, rozwiązał je, po czym osadził w zamontowanych na burtach dulkach. Wzburzona rzeka kołysała łodzią, gdy znalazł się na środku, ale dawał radę. Wiosłował z całą swoją energią, aby przepłynąć na drugą stronę. Udało się. Pomimo że silny nurt wody spychał go z obranego kursu, dopłynął do przybrzeżnych trzcin. Łódź zaszurała o brzeg. Wątłe światło księżyca oświetliło wyraźną skarpę z kawałkiem łachy piachu. Wypełnioną czarną raportówkę wyrzucił na piaskowy brzeg i o własnych siłach opuścił rzekę.

Czego mógł się w tym miejscu obawiać Franek? Intruza, niespodziewanych przechodniów, wędkarzy, nieoczekiwanych spotkań czy niemieckich umundurowanych funkcjonariuszy? Czy może ktoś oczekiwał po tej stronie Odry na bohatera niniejszej opowieści? Czy jest prawdopodobne, aby w ówczesnych, oddzielonych strzeżonymi granicami państwach bloku wschodniego, Franek posiadał sojusznika, osobę, która od tego miejsca wzięłaby na siebie odpowiedzialność bycia jego przewodnikiem?

Najprawdopodobniej jeszcze nie wybiła północ, gdy oświetloną przez księżyc ścieżką, Franek oddalił się od brzegu rzeki. Czy próbował ukryć się, gdy usłyszał nagle pracę silnika trabanta, który zmierzał drogą wzdłuż rzeki, na której się zatrzymał? Czy w zamierzchłych już, z dzisiejszej perspektywy, latach 60. XX wieku, Niemcy przemieszczali się samochodami o tak późnej porze? Z całą pewnością tak! Przecież to była noc z soboty na niedzielę. Czy nasz bohater starał się być niewidoczny, gdy usłyszał nadjeżdżający pojazd? Najpewniej tak! Nie był u siebie, nie znał lokalnych obyczajów i nie miał żadnej pewności czy miejsce, do którego zmierza, okaże się szczęśliwe. A może żałował swojej odważnej decyzji, gdy zaczynało świtać? Może zatrzymał się i postanowił o powrocie do miejsca, gdzie pozostawił łódź i wiosła. Zdecydował w chwili, gdy dojrzał wpatrujące się w niego przez dłuższy czas oczy. Lis oddalił się, pobiegł po liściach leżących na ziemi. Ich  cichy szelest słyszał jeszcze przez chwilę...

Samotnie pokonywana droga, groźna cisza, spotkanie z lisem, przejeżdżający blisko samochód, zimne nocne powietrze - wszystko to potęgowało strach w głowie zbiega… w nim całym.


Ile czasu potrzebował Franek, aby pokonać drogę około 9 kilometrów do miejscowości Lüdersdorf, gdzie miał odjechać pociąg do Berlina? Skąd czerpał pewność, że idzie prawidłowo -  w kierunku wioski ze stacją? Zabudowania wioski pojawiają się, gdy tak nie pewnie wchodzi w ich strefę. Gdzieś tutaj musi odnaleźć tor kolejowy, który zaprowadzi pod budynek stacyjki, stacji… bez znaczenia, jednak lżej robi się Frankowi na duszy, kiedy pomyśli o małej stacyjce kolejowej, na której tylko on będzie wsiadał do pociągu, jeśli oczywiście przyjedzie i oddali się w nim w kierunku upragnionego Berlina. Co powie konduktorowi, gdy ten będzie cokolwiek próbował mówić i zapyta o bilet. Nie! To nie jest w tej chwili ważne. W pewnej chwili zapytał sam siebie po cichu - Franek warto było? Uszedł kawałek i w ciszy odpowiedział cierpliwie - Warto, warto było! Trochę pewniejszy siebie, szedł środkiem torów,  po prawej stronie wiejskie zabudowania i gospoda niemiecka, przed nią cztery stoły i krzesła. Tutaj zatrzymuje się, widzi i słyszy śpiącego mężczyznę. – Pewnie pijany wyszedł z gospody, usiadł, zasnął! Mężczyzna spał snem głębokim z głową opartą na stole. Z całą pewnością spał, bo głośno, donośnie chrapał. Niespokojny, trochę po omacku  idzie przed siebie, zatrzymuje się i wpatruje w  rampę kolejową połączoną z budynkiem stację. - Uffff  jestem na miejscu! W oknach nie świeci się światło. Przed budynkiem kolejowym wejście oświetla skąpo latarnia.  

Dotarł na miejsce. Mały ogródek warzywny na wprost rampy kolejowej pełen był bezlistnych drzew. Pomiędzy nimi stała ławka. Czy na niej Franek spędził czas, oczekując na ciuchcię?  Po godzinie 5:20 przychodzili już pojedynczy podróżni. Dobre miejsce do obserwacji.  Gdy pociąg wtoczył się na stację i zahamował z głośnym, dźwięcznym piskiem, udawał, że nie słyszy, gdy jeden z nich powiedział do niego „morgen”. Z całą pewnością został zapamiętany przez kilku pasażerów. Oni, podobnie jak nasz bohater, wsiadali około 5:30 do dwóch wagonów oświetlonych żółtym światłem,  kilka osób - "ludność cywilna" rozpoznało z fotografii poszukiwanego, potwierdzili - tak, osobnik taki wsiadał do porannego pociągu, wygladał na obcego, bał się czegoś, co wynika z późniejszego raportu niemieckiej służby granicznej. Pociąg oddalił się do Bad Freinwalde. Franek stał  na początku drugiego wagonu, na wprost drzwi do ubikacji, gdzie obserwował konduktora i podróżujących w bezprzedziałowym pierwszym wagonie. Podróżni zasypiali jeszcze na krótko, opierając głowy o wysokie oparcia siedzeń pokrytych tapicerką z dermy. Inni wpatrywali się w noc. Na szczęście, konduktor nie podchodził do nikogo i nie sprawdzał biletów. Pociąg potrzebował około 18 minut, aby dojechać do Bad Freinwalde. Stąd, w dalszą drogę do Berlina, Franek najprawdopodobniej wyruszył pieszo...

Ta historia wciąż zmusza do zadawania pytań. Czy tak było na pewno? Czy ktoś mu pomagał? Czy jakąś rolę w tej brawurowej ucieczce odegrała rodzina, która z RFN przysyłała mu paczki do Polski?

Pytań można zadać jeszcze wiele. Na razie zostaną bez odpowiedzi, ale kiedyś… być może, ktoś na nie odpowie. A może Franek Piesik zabrał je ze sobą na dno Jeziora Nizińskiego, które odebrało mu życie, ale nie odebrało tajemnic? Może lepiej, by tak zostało?...

 

 


 


 Opowieści Pani Elżbiety Piesik Hernik Gąska o bracie Franku wysłuchali autorzy publikacji Michał Dworczyk i Andrzej Krywalewicz w listopadzie 2024 i maj 2025. 


Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszego artykułu nie może być powielana ani rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób (elektroniczny, mechaniczny), włącznie z fotokopiowaniem oraz kopiowaniem przy użyciu wszelkich systemów bez pisemnej zgody autorów.




[1] Patrząc od wschodniej strony widziało się mur wewnętrzny (Hinterlandmauer), a za nim wystające latarnie i wieże strażnicze. Strefa mogła mieć od kilkudziesięciu do kilkuset metrów szerokości. Pośrodku zamontowane były kolejne przeszkody, metalowe płoty, urządzenia sygnalizacyjne, rowy, wybiegi dla psów, zapory przeciwczołgowe (później zdemontowane), droga dla pojazdów itp. Na samym końcu znajdował się właściwy mur graniczny, złożony z segmentów, które do dzisiaj pozostały najbardziej rozpoznawalnymi elementami konstrukcji. Zob. „Gdzie jest mur berliński?”, Przewodnik po Berlinie,https://przewodnik-po-berlinie.pl/gdzie-jest-mur-berlinski/ (dostęp 11.06.2025).

[2]Pierwsze wyniki badań opublikowano w 2009 r. Niemniej jednak w kolejnych latach były one aktualizowane. Do listopada 2013 r. biorący udział w projekcie historycy zbadali łącznie 575 przypadków, których jednostkowa analiza pozwoliła na jednoznaczne wskazanie przynajmniej 138 osób, które zostały zastrzelone, uległy śmiertelnemu wypadkowi lub popełniły samobójstwo na granicy z Berlinem Zachodnim. Jednocześnie przedstawiono biografie tych osób wraz z opisem okoliczności ich śmierci. Wśród nich znalazł się również tekst o ucieczce polskiego obywatela. Jednak opracowanie to zostało sporządzone jedynie na podstawie źródeł proweniencji niemieckiej. Nie zawiera tym samym szczegółowych informacji dotyczących sylwetki Franciszka Piesika, okoliczności jego ucieczki z Polski, jak również jej następstw.Zob. M. Dźwigał, Franciszek Piesik - jedyna polska ofiara muru berlińskiego, „Dzieje Najnowsze”, R. XLVII (2015), nr 2, s. 112.

[3][Losy osób, które zginęły podczas ucieczki przez mur berliński, upamiętnia multimedialny portal Chronik-der-Mauer.de, stworzony w 2004 roku przez Federalną Centralę Kształcenia Politycznego (Bundeszentrale für politische Bildung), redakcję DeutschlandRadio oraz placówkę naukową Zentrum für Zeithistorische Forschung Potsdam/ZZF. Informacje na temat zmarłych i ich lista są stale uaktualniane.] Zob. https://www.porta-polonica.de/pl/atlas-miejsc-pami%C4%99ci/polskie-ofiary-muru-berlinskiego-franciszek-piesik-i-czeslaw-kukuczka(dostęp 11.06.2025).

[4]Przeprowadzona 3 kwietnia sekcja wykazała, że bezpośrednią przyczyną śmierci był postrzał. Żeby to ukryć, ciało szybko spalono. Polska ambasada sugerowała, by podać, iż mężczyzna popełnił samobójstwo, ale Stasi twierdziła, że taka wersja wydarzeń byłaby nie do utrzymania. Ponoć zadecydował o tym sam Erich Mielke. Zabroniono też wspominać o groźbach Kukuczki, aby nie tworzyć niebezpiecznego precedensu. Żadnej bomby oczywiście nie znaleziono. Zob. https://ciekawostkihistoryczne.pl/2023/05/04/polskie-ofiary-muru-berlinskiego/(dostęp 11.06.2025).

[5]To właśnie z tego miejsca siedem lat później wyruszył w drogę na Zachód.M. Dźwigał, Franciszek Piesik - jedyna polska ofiara muru berlińskiego,DZIEJE NAJNOWSZE, ROCZNIK XLVII - 2015, 2 s. 112

[6] Tutaj również miał styczność z marynarzami żeglugi śródlądowej, m.in. Żeglugi Bydgoskiej, którzy

poprzez Kanał Bydgoski i dalej Kanał Odra–Hawela, rozpoczynający się w rejonie Cedyni

(oddalonym kilka kilometrów od Bielinka), pływali barkami do RFN oraz innych krajów Europy

Zachodniej. M. Dźwigał, Franciszek Piesik - jedyna polska ofiara muru berlińskiego, DZIEJE NAJNOWSZE, ROCZNIK XLVII - 2015, 2 s. 113.

[8] Jednak w październiku 1964 r. ponownie popadł w konflikt z prawem, gdyż wraz z innymi osobami włamał się do baru w miejscowości Karwia w powiecie puckim. Został zatrzymany i przez Sąd Powiatowy w Pucku w styczniu 1965 r. skazany na dwa i pół roku pozbawienia wolności. Karę w okresie od 6 XI 1964 do 6 I 1967 r. odbywał w więzieniu we Wronkach. Zob. M. Dźwigał, Franciszek Piesik - jedyna polska ofiara muru berlińskiego, DZIEJE NAJNOWSZE, ROCZNIK XLVII - 2015, 2 s. 113.

[9]Zob. M. Dźwigał, Franciszek Piesik - jedyna polska ofiara muru berlińskiego, DZIEJE NAJNOWSZE, ROCZNIK XLVII - 2015, 2 s. 114.

[10] Na podstawie zeznań Elżbiety Piesik milicja sporządziła listę rzeczy, które mąż zabrał ze sobą, opuszczając dom. Były to m.in. odzież i przybory toaletowe. Natomiast nie widziała, by w posiadaniu małżonka były jakiekolwiek mapy terenowe, plany kanałów śródlądowych bądź przewodniki po NRD czy Berlinie Zachodnim. Tamże, s.114-115.

[15]Ze zbiorów rodzinnychElżbiety Piesik Hernik-Gąski. Kopia - Pismo do Szefostwa Wojsk Ochrony Pogranicza. Zarząd Zwiadu w Warszawie, Szczecin, 25 X 1967, s. 50.

[19]Zob. M. Dźwigał, Franciszek Piesik - jedyna polska ofiara muru berlińskiego, DZIEJE NAJNOWSZE, ROCZNIK XLVII - 2015, 2 s. 119-121.

Prześlij komentarz

Nowsza Starsza