Przerwane dzieciństwo. Wspomnienia Julianny Rosiennik

 

Historia, którą dzieli się z nami nasza bohaterka, to nie tylko opowieść o jej osobistym losie – to świadectwo dramatycznych doświadczeń tysięcy polskich rodzin, brutalnie rozdzielonych przez wojnę, biedę i decyzje polityczne.

Dzieciństwo Julianny i jej bliskich zostało nagle przerwane wraz z wybuchem II wojny światowej. Czas, który powinien być pełen beztroski, szybko zamienił się w codzienną walkę o przetrwanie – z głodem, zimnem i tęsknotą za ojcem.

Dziś, po wielu latach, Julianna zdecydowała się opowiedzieć swoją historię. Nie po to, by wzbudzać współczucie, lecz by ocalić wspomnienia – dla siebie, dla swoich bliskich, dla przyszłych pokoleń.

                               


     

Fot. 1. Julianna Rosiennik z piłką; obok młodsza siostra Gienia z lalką podarowaną przez ojca, Bronisława, który w tym czasie przebywał na robotach przymusowych; po prawej stronie matka – Józefa. Raszyn, lata 40. XX wieku. Autor nieznany. Fotografia z prywatnego archiwum Julianny Rosiennik

 

Przerwane dzieciństwo. Wspomnienia Julianny Rosiennik

Nazywam się Julianna Rosiennik. Urodziłam się 17 maja 1933 roku w Raszynie. Mój tata miał na imię Bronisław, a mama – Józefa z domu Obłuska. Miałam dwoje rodzeństwa, oni już nie żyją: siostrę Gienię, która zmarła w Warszawie w wieku sześciu lat, oraz braciszka Tadeusza, urodzonego w Niemczech w 1945 roku.

Przed wybuchem drugiej wojny światowej mieszkaliśmy w Raszynie jako sublokatorzy. Wówczas miejscowość ta należała do powiatu warszawskiego, dziś wchodzi w skład powiatu pruszkowskiego[1]. Nasza wieś oraz tak zwane dobra falenckie znajdowały się wówczas w rękach dziedziczki[2].

 

 

Zabrali nam ojca do wojska

Nasz ojciec, Bronisław, przed wojną pracował jako kowal. Mama, Józefa, zatrudniła się w jednym z pobliskich gospodarstw rolnych. Oboje ciężko pracowali, by utrzymać nasz dom i zapewnić rodzinie godne życie.

We wrześniu 1939 roku, tuż po wybuchu wojny, całą rodziną poszliśmy do kościoła. Pamiętam ten dzień bardzo dokładnie. Przed świątynią czekali już żołnierze, aby wręczyć ojcu kartę mobilizacyjną. Pozwolili mu jeszcze wrócić z nami do domu. Pożegnał się z nami i odjechał do Warszawy, dokładnie na Pragę. Tatę zobaczyliśmy dopiero w Niemczech – ale o tym opowiem później. Z rodzinnych opowieści wiem, że ojciec trafił wtedy wraz ze swoim odziałem gdzieś w okolice Lwowa. Tam zostali schwytani i przekazani przez Sowietów stronie niemieckiej jako jeńcy wojenni[3].

Kolejne wieści, które do nas dotarły, mówiły o tym, że przebywał w obozie koło Goleniowa[4]. Po latach opowiadał nam, jak tam głodowali. Pamiętam jego słowa: „gdy podjechał wóz z liśćmi kiszonki blisko ogrodzenia, ludzie rzucali się na nie jak dzikie zwierzęta – zabijali się o każdy skrawek pożywienia”.

W tamtym czasie ojciec był zmuszony do pracy przy budowie autostrady, tzw. berlinki[5]. Nanosili ziemię taczkami, rozdrabniali wapno w jakimś „murarze”, jak sam to nazywał. Zawsze powtarzał, że chociaż tyle po nim zostanie dla Polski[6].

Pewnego dnia do obozu przyjechał właściciel[7] majątku w Leine[8], potrzebował ludzi do pracy. Ojciec zgłosił się jako jeden z ochotników. W ten sposób trafił jako robotnik przymusowy do tamtejszego gospodarstwa, gdzie mieszkał razem z innymi robotnikami przymusowymi w budynku nazywanym „kaserne”. Na początku skierowano go do pracy na polu – miał przerywać buraki. Nie miał w tym wprawy. „Mówił potem z uśmiechem, że jedną rajkę przerywał, a drugą… ugniatał tyłkiem”.

W gospodarstwie zjawił się z czasem dziedzic – Kazimierz Kamiński, syn właściciela trzech dużych majątków w okolicach Częstochowy[9]. Ojciec Kamińskiego przyjechał do niemieckiej Prowincji Pomorze[10] wiele lat przed II wojną światową. Nie wiem, jakie były jego niemieckie korzenie. „Z całą pewnością senior Kamiński przyjął obywatelstwo niemieckie”. Ojciec, później syn dzierżawili, a może nabyli na własność duże majątki w Linii oraz koło miasta Rostock.

Kamiński zapytał ojca, czym się zajmował przed wojną? Gdy usłyszał, że był kowalem, zabrał go do majątkowego warsztatu w okolicy Rostocku razem z innymi robotnikami. Na miejscu obkuwał, naprawiał obręcze i żeliwne tuleje w piastach kół żelaźniaków. Najważniejszym środkiem transportu były w tamtym czasie wozy konne na drewnianych spiętych żelazną obręczą wysokich kołach, które służyły do zwożenia z pola snopów siana i zboża.

Głód i list do ojca

Życie w tamtym czasie było bardzo trudne. Nasze warunki bytowe pozostawiały wiele do życzenia. Brakowało jedzenia, nie raz chodziliśmy na „żebry”, a to, co udało się zdobyć, było marnej jakości. Pamiętam, jak mama dostawała czasem kilka ziemniaków – robiła z nich zalewkę, którą wlewała do wrzątku, by stworzyć choć namiastkę zupy. Żeby przetrwać chodziliśmy także po pomoc do ciotki – do Janek, ona mieszkała w pięknym murowanym domu, z kolorowymi szybami w ganku. „Ja nigdy do niej nie chciałam iść, wolałam czekać na dworze”.

Jak ojca zabrali na wojnę, to musieliśmy opuścić Raszyn, przenieśliśmy się do Michałowic, gdzie otrzymaliśmy lokum u jednego z gospodarzy. To był zwykły budynek wykonany z pustaków. Przez jedyne okno wdzierał się lodowaty wiatr. Mama, nie mając pieniędzy na wynajęcie kogokolwiek, sama zatkała otwór – zebrała kamienie, cegły, glinę i skutecznie je zamurowała. Nasze łóżko stało pośrodku pokoju, bo ściany były przesiąknięte grzybem. Matka nie raz chodziła około 10 km do Sękocińskich Lasów, żeby zebrać trochę opału. Część wykorzystywała do palenia w kuchni, resztę sprzedawała, aby mieć trochę grosza. Pamiętam, jak kiedyś „ukradłam matce pieniądze”, za karę musiał z nią iść do lasu. Gdy wróciłam obłożona drzewem „na plecach”, to już nigdy nie przyszedł mi głowy pomysł, żeby zabrać pieniądze dla matki.   

Wkrótce przyszedł pierwszy list od taty, a potem kolejne. Pisał z Niemiec i rozpoczął starania, by ściągnąć nas do siebie – do majątku koło Rostocku. Mama musiała zdobyć dokument, tzw. zapotrzebowanie, które potwierdzało, że jesteśmy jego rodziną. Bliscy odradzali jej wyjazd i początkowo mama uległa ich namową.

Niestety w tym czasie  zmarła moja siostra Gienia. Zapewne z powodu przeziębienia oraz marnego jedzenia. Odeszła w szpitalu w Warszawie, chorując na gruźlice. Matka nawet nie miała w czym jej pochować. Wtedy siostra dała jej gazę z której uszyła sukienkę dla Gieni. Została pochowana na cmentarzu w Bródnie.

 

.

Miałam wtedy dziesięć lat. To ja – zdesperowana i pełna nadziei – napisałam do ojca list. Błagałam, by zabrał nas stamtąd. Opisałam, jak ciężko żyjemy, że Gienia zmarła z głodu i zimna. Wkrótce nadeszło zaświadczenie od dziedzica, które umożliwiało nam wyjazd. Mama wciąż się wahała – jechać czy nie. W końcu przeważyła decyzja: jedziemy.

W 1943 roku najpierw dotarłyśmy do Warszawy, do dużego, ogrodzonego murem budynku, przypominającego obóz przejściowy. Ludzie tam trafiali po łapankach. Wejście pilnowane było przez żołnierza w czarnym mundurze. Mama pokazała mu zaświadczenie – w dwóch językach: niemieckim i polskim. W środku znajdowało się wielkie pomieszczenie z piętrowymi, drewnianymi łóżkami. Wśród przebywających tam ludzi panowała przygnębiająca cisza – najczęściej byli to młodzi, milczący ludzie.

Mama pracowała tam chwilowo, rozkładając chleb. W nagrodę dostawała bochenek i słoik marmolady. Ja – ku mojemu zdumieniu – dostałam kiedyś od Niemców kawałek czekolady i drożdżówkę.

Po kilku dniach Niemcy ustawili nas w czwórkach i poprowadzili na stację kolejową. Osoby złapane w łapankach były pilnie strzeżone. Pamiętam, że to był maj – kwitły kasztany. Wsiedliśmy do zamkniętego pociągu osobowego, który ruszył w kierunku Niemiec.

Pamiętam, że stacja, do której dojechaliśmy, była ogromna – pociągi kursowały zarówno górą, jak i dołem. Nasz skład zatrzymał się w dolnej części dworca. Po raz pierwszy od dłuższego czasu poczułam coś na kształt swobody – uczucie zupełnie obce podczas pobytu w Warszawie czy w trakcie podróży pociągiem. Na peronie czekaliśmy długo na tłumacza. Mama, zniecierpliwiona i zaniepokojona, w końcu postanowiła zapytać dyżurnego, dokąd powinniśmy się udać i co dalej robić. Wskazał nam drogę do górnej części dworca. Tam wreszcie pojawił się tłumacz. Wkrótce potem nasz pociąg ruszył dalej – na północ.

Stacja, na której mieliśmy wysiąść ominęliśmy. Zorientowaliśmy się o tym dopiero w Güstrow[11]. Prowiant się skończył. Byliśmy głodni i spragnieni. Mama wzięła butelkę i udała się do bufetu, by poprosić o wodę. Niemka zza lady nie rozumiała ani słowa. Siedziałam wtedy przy bufetowym stoliku i z napięciem przyglądałam się sytuacji. W środku było tłoczno – ludzie jedli, pili, rozmawiali. W pewnym momencie usłyszałyśmy znajome słowa – ktoś mówił po polsku, często powtarzając „o rany”.

Mama bez wahania podeszła do tych ludzi. Byli serdeczni, uprzejmi – powiedzieli nam, że minęłyśmy naszą stację jakieś pół godziny wcześniej. Pocieszyli mamę i zaprosili nas na ciepły posiłek. Potem zaprowadzili do kolejarzy i wyjaśnili, gdzie chcemy dotrzeć.

Opuściliśmy pociąg na małej stacji, po czym wsiedliśmy do wagonu towarowego i w końcu dojechaliśmy do dworca w Laage[12]. Na miejscu mama udała się do dyżurnego stacji. Ten, jakby się nas spodziewał, zrozumiał wszystko bez słowa. Wykonał telefon. Po chwili pod budynek dworca podjechał ktoś, kto miał nas odebrać. Tak dotarłyśmy do ojca. Tak zakończyła się nasza tułaczka i zaczęła inna część historii.

Życie w Niemczech. Majątek w Klein Ridsenow. Koniec wojny

Majątek, w którym pracował tata, nazywał się Klein Ridsenow[13]. Na miejscu zaprzyjaźniłam się z dwiema rówieśniczkami. Do jednej z nich mówiłam „Leśka”. Często razem pokonywałyśmy pieszo siedem kilometrów do miasteczka Laage[14], trzymając w rękach kartki uprawniające do zakupu żywności. Żyło się tu zdecydowanie lepiej niż w Polsce. Mieliśmy własny pokój. Hodowaliśmy króliki, którymi się opiekowałam – dzięki nim nie głodowaliśmy.

Do moich codziennych obowiązków należało też obieranie ziemniaków. Pamiętam kucharkę, Polkę z małym dzieckiem, która miała do dyspozycji dużą, dobrze wyposażoną kuchnię. Codziennie gotowała ciepłe posiłki dla gospodarzy majątku. Sam budynek był podzielony – w jednej części znajdowały się mieszkania, w drugiej chlewnia.

Ojciec jako kowal co tydzień dostawał bochenek chleba. W ramach deputatu na jedną rodzinę przypadała kostka margaryny, a tata – ze względu na swój zawód – otrzymywał dodatkowo słoninę. W całym majątku pracowali wyłącznie Polacy.

Koniec wojny

To właśnie tutaj zastał nas koniec wojny. Mama bez wahania wywiesiła polską flagę – była odważna. Powtarzała: „Niemcom na złość zrobię”. Tata w tym czasie pracował w sąsiednim majątku. Wrócił szybko, wzburzony. Opowiedział, że był świadkiem, jak do tamtejszych zabudowań wkroczyli żołnierze sowieccy. Po krótkiej chwili zaczęli wypytywać robotników, jakim człowiekiem był ich gospodarz. Kiedy ci solidarnie wystawili mu złą opinię, jeden z czerwonoarmistów przystawił broń do jego głowy i dał sygnał, by jeden z robotników – szczególnie niechętny Niemcom – pociągnął za spust. Żołnierz powiedział: „Ja niczego złego od niego nie zaznałem, bo mnie tu nie było”. A ten Polak – nie wytrzymał. Wziął karabin i zastrzelił właściciela.

Tata przeczuwał, że Sowieci pojawią się także u nas. I miał rację. Dziedzic, u którego spędziliśmy kilka lat, wiedząc, że Rosjanie są coraz bliżej, spakował najpotrzebniejsze rzeczy i wraz z rodziną uciekł w stronę strefy amerykańskiej. Po drodze zatrzymał się jeszcze przy ojcu. Powiedział, że w pałacu, w jednym z pokojów, zostawił dla nas odzież, ręczniki i pościel. Już nigdy więcej go nie zobaczyliśmy. Z ciekawości poszłam z tatą do pałacu. Rzeczywiście – we wskazanym pokoju leżały ubrania. Obok kuchni były drzwi do spiżarni. Gdy próbowaliśmy je otworzyć, pojawili się sowieccy żołnierze. Agresywnie usiłowali wedrzeć się do środka. Drzwi były zaryglowane i nie ustępowały. W końcu jeden z nich złapał za siekierę – i je wyważyli. W środku było mnóstwo przetworów z indyka. Ułożyłam je starannie w koszu – oczywiście za zgodą żołnierzy. Wszystkie rzeczy zabraliśmy ze sobą.

W pałacu nie doszło do gwałtów ani grabieży. Rosjanie tańczyli kozaka, pili, a rano – po prostu odjechali. Nie zniszczyli pomieszczeń pałacu. Nawet wyznaczyli jednego z mężczyzn do pilnowania majątku. W Niemczech pozostaliśmy jeszcze przez pół roku po zakończeniu wojny.

Od innych ludzi dowiedzieliśmy się, że w sąsiednim majątku Niemcy – z zemsty – zamordowali jednego lub nawet kilku robotników przymusowych. U nas panował jednak spokój.

Po kilku dniach wrócił Staszek, który przez całą wojnę pracował w sąsiednim majątku jako –masztalerz[15]. Był synem naszych sąsiadów. Rodzice przekonywali go, by wracał do Polski, on jednak chciał jeszcze trochę zostać. Pojechał z nimi do Schwerina, a potem… wrócił. Ostatecznie odjechał do Polski razem z nami.

Powrót przez Odrę

Zanim opuściliśmy majątek, ojciec wybrał dwa najlepsze konie. Do pustej przyczepy własnoręcznie dorobił dyszel i zaprzęgał zwierzęta. Ruszyliśmy w drogę do Polski.

W okolicach Szczecina dowiedzieliśmy się, że wszystkie mosty przez Odrę zostały zniszczone. Pozostała tylko jedna możliwość – przeprawa przez tymczasowy most zbudowany z łodzi i pontonów. Przeprowadziliśmy konie ostrożnie, krok po kroku, trzymając je na wodnym moście. Udało się – znaleźliśmy się po wschodniej stronie rzeki.

W tamtym czasie obowiązywała zasada: na każdym wozie musiała być umieszczona chorągiewka kraju, do którego wracano. Ułatwiało to organizację ruchu na zatłoczonych skrzyżowaniach. Szczecin w dużej mierze ominęliśmy, lecz napotkaliśmy trudność – jak wydostać się z miasta na wschód? Z pomocą przyszli nam Polacy. Dzięki ich wskazówkom dotarliśmy do Stargardu, na ulicę Szczecińską. Bliżej centrum zatrzymało nas kilku mężczyzn – okazali się rodakami. Pytali, czy planujemy zostać. Ojciec odpowiedział, że nie, bo mama zawsze powtarzała, że chce wrócić do Polski.

Spotkanie w Stargardzie

Dojechaliśmy na plac przed dworcem kolejowym. Było tam ciasno, pełno ludzi, wozów i tobołów. Nagle podeszli do nas rosyjscy żołnierze – chcieli zabrać konie. Napięcie rosło, sytuacja stała się niebezpieczna. Prawie doszło do użycia broni. W obronie stanęli odważni Polacy i udało się uniknąć tragedii. Ostatecznie konie zostały przekazane w ręce polskich żołnierzy.

Czekając na pociąg w kierunku Warszawy, siedzieliśmy na naszych tobołkach. Wtedy podszedł do ojca pan Piechota – znajomy z robót przymusowych. Przywitał się serdecznie: Cześć, Bronek. Gdzie się wybierasz? Wracamy do Polski – odpowiedział tata. Przecież tu też już Polska! Duże możliwości, aby żyć i mieszkać – odparł Piechota. Zająłem mieszkanie w kamienicy dla syna, póki co jest puste. Możecie tam spokojnie zamieszkać, a potem rozejrzeć się za czymś na stałe.

Tak trafiliśmy do mieszkania przy ulicy Marii Konopnickiej pod numer 11. Na początku mieszkaliśmy tam sami. Naprzeciwko znajdowała się piekarnia. Chleb wypiekali tam Niemcy pilnowani przez Rosjan – wystarczyło podejść i można było dostać bochenek. Druga piekarnia działała bliżej ulicy Wojska Polskiego.

                                                                            


Fot. 2. Julianna Rosiennik podczas pracy w szpitalu w Stargardzie Szczecińskim. Stargard Szczeciński, lata 50. XX wieku. Autor nieznany. Fotografia z prywatnego archiwum Julianny Rosiennik.

 

Nowe życie w Stargardzie

Miasto teren nazywany starym miastem było zniszczone – zwłaszcza okolice kościoła św. Jana[16]. Od strony dworca w kierunku Szczecina zabudowania zachowały się w lepszym stanie. W kościele św. Ducha[17] przyjęłam swoją pierwszą komunię świętą. Wtedy też rozpoczęłam ponowną naukę w szkole.

Pamiętam dzień 30 czerwca 1946 roku bardzo wyraźnie – wtedy też zmarł mój brat Tadeusz. Ta data zapisała się w mojej pamięci także dlatego, że tego dnia odbywało się w Polsce referendum ludowe[18]. Ojciec otoczył grób brata kamiennymi płytami, ale dziś nie pozostał po nim żaden ślad.

Tata znalazł pracę w rejonie budynków nazywanym „na kolei”, w pobliżu wieży ciśnień. W tych czasach zawód kowala cieszył się szacunkiem. Po pewnym czasie przeprowadziliśmy się do Parsowa[19] – ojciec marzył o własnej kuźni i właśnie tam nadarzyła się taka okazja. To tam poznałam mojego przyszłego męża – Mariana Szeptucha.


 

Fot. 3. Julianna Rosiennik z pierwszym mężem Marianem Szeptuchem. Parsowie, lata 50 XX wieku. Autor nieznany zdjęcie z prywatnego archiwum Julianny Rosiennik.

 

 Wędrówka za kuźnią

Kolejny przystanek to Płońsko[20] – ojciec dostał tam dobrze płatną pracę. Był niespokojnym duchem, nigdzie nie potrafił zagrzać miejsca. W Płońsku mieszkaliśmy oddzielnie – my z mężem osobno, rodzice osobno. Marian i tata bardzo się polubili, dogadywali się znakomicie.

Wkrótce potem wyjechaliśmy do Marwic[21], w okolice Gorzowa. Ojciec był impulsywny – wystarczyło, że ktoś wspomniał o lepszych warunkach życia, a on już pakował nas w drogę. Od początku dobrze się tam czułam. Pewnego dnia przyjechał mężczyzna z propozycją pracy dla kowala w Ińsku[22]. Tata nie wahał się ani chwili – znów zdecydował, że wszyscy się przenosimy.

Tym razem się sprzeciwiłam. Nie chciałam kolejnej przeprowadzki. Mój mąż miał wtedy poważny wypadek – szedł przed kombajnem, chwila nieuwagi i stracił rękę. W tamtym czasie pomogła mi teściowa, która akurat przyjechała.

 

Bolkowice – ostatni przystanek

Ostatecznie osiedliliśmy się w Bolkowicach[23]. Tam zamieszkałam z mężem i zaczęliśmy nowe życie, ciężko pracując w miejscowym gospodarstwie. Pracownik dostawał litr mleka dziennie, a na dziecko przysługiwało pół litra. Ze schłodzonego mleka zbierałam śmietanę, robiłam z niej masło. Mleko zakwaszałam i przerabiałam na twaróg. Żyło się skromnie, ale spokojnie.

Nasza wieś leży niedaleko stacji PKP[24] Widuchowa. Okolica nad Odrą zachwyciła mnie od pierwszej chwili – szczególnie wiosną, gdy wszystko budziło się do życia. Tereny między Odrą a Bolkowicami były pagórkowate, zalesione, pełne uroku. Rodzice ostatecznie wyjechali do Ińska, aby ostatecznie osiąść w Wirówku[25],gdzie tata miał kuźnię i pracę.

Po kilku latach zmarł mój mąż. Zostałam z piątką dzieci: Marią, Teresą, Zygmuntem, Piotrem i Stanisławem. W Bolkowicach poznałam mojego drugiego męża – Zbigniewa Rosiennika, kombajnistę. Wkrótce urodził się nasz syn Romek.

                                                                                    


Fot.4. Zbigniew Rosiennik jako roczne dziecko na Syberii. Miejsce nieznane, lata 40. XX wieku. Autor nieznany. Fotografia z prywatnego archiwum Julianny Rosiennik.

 

Nasze życie w Bolkowicach

Wokół Bolkowic co roku sadzono buraki. Gdy tylko wypuściły drugie liście, szłyśmy z sąsiadkami na pola, zaznaczałyśmy swoje działki – często ponad 60 arów. Brygadzista rozdzielał pracę precyzyjnie. Najpierw spulchniałyśmy ziemię między rzędami, potem wykonywaliśmy przecinkę i przerywkę, zostawiając po jednej sadzonce, zachowując podobne odległości pomiędzy sadzonkami. Gdy dzieci podrosły, pomagały nam. Jesienią wyrywaliśmy buraki, obcinaliśmy liście i przygotowywaliśmy do transportu do cukrowni.

Dzieci chodziły do szkoły w Lubiczu. Na zakupy chodziliśmy pieszo do Widuchowej lub jeździliśmy pociągiem do Gryfina i Chojny. Kościół w Lubiczu był po wojnie bardzo zniszczony – odbudowywaliśmy go wspólnie, jak tylko mogliśmy[26]. W pałacu w Bolkowicach działała świetlica i kawiarnia. Czasem przyjeżdżało kino objazdowe z Widuchowej.

I tak toczyło się nasze życie – niełatwe, ale pełne nadziei, pracy i trudu, który dawał poczucie sensu.

                                                                                     


Fo.5. Dzieci Julianny Rosiennik: po lewej stronie Tereska, po prawej Marysia i Zygmunt. Na krzesełku siedzi Piotrek. Autor nieznany. Fotografia z prywatnego archiwum Julianny Rosiennik.


 Wspomnień Pani Julianny Rosiennik wysłuchali autorzy publikacji Michał Dworczyk i Andrzej Krywalewicz w listopadzie 2024 roku.


Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszego artykułu nie może być powielana ani rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób (elektroniczny, mechaniczny), włącznie z fotokopiowaniem oraz kopiowaniem przy użyciu wszelkich systemów bez pisemnej zgody autorów.

[1] Zob. https://pl.wikipedia.org/wiki/Raszyn_(gmina) (dostęp 20.03.2025 r.).

[2] Po jego śmierci znów na drodze licytacji majątek trafia 1845 r. w ręce Marii z Tyzenhauzów hr. Przeździeckiej. W rękach Przeździeckich herbu Roch III pozostał przez około 100 lat aż do II wojny światowej. Przeździeccy i Tyzenhauzowie to rody o starej tradycji posiadające duże dobra ziemskie na Kresach: na Podolu, Wileńszczyźnie w Inflantach polskich. W okresie braku państwowości należeli do tych rodzin, które w sposób świadomy starały się przechowywać polskość nie tracąc jednocześnie kontaktu z kulturą zachodnioeuropejską by potem współtworzyć niepodległą Polskę. Po śmierci męża i brata Antoniego Tyzenhauza, po którym odziedziczyła duży majątek, poświęciła się działalności dobroczynnej. Fundowała budowę i wyposażenie licznych kościołów. Na jej prośbę syn Gustaw Przeździecki podarował zgromadzeniu żeńskiemu Matki Boskiej Miłosierdzia (siostry magdalenki) należący do dóbr Falenty folwark Derdy (w 1881 r.) a następnie 15 lat później sąsiedni Walendów. Przebywała w nich krótko przed II wojną światową siostra Faustyna Kowalska a sąsiednie osiedle letniskowe na terenie Sękocina, od potocznej nazwy sióstr oraz ich i kościoła patronki św. Marii Magdaleny nazwano Magdalenką znaną z obrad Okrągłego Stołu. Zob. szerzej. https://raszyn.pl/nasza-gmina/historia (dostęp 20.03.2025 r.).

[4] W okresie II wojny światowej więzienie w Goleniowie (tzw. Zuchthaus Gollnow) było miejscem kaźni i pracy wielu niemieckich więźniów politycznych, polskich jeńców wojennych i robotników przymusowych. Zob. https://pl.wikipedia.org/wiki/Goleni%C3%B3w (dostęp 20.03.2025 r.).

[5] Zob. Obozy pracy i obozy dla jeńców wojennych, które służyły do budowy autostrady, https://www.berlinka.pcp.pl/obozy.html (dostęp 20.03.2025 r.).

[6] Na etapie pisania artykułu nie udało nam się ustalić, czy Bronisław Rosiennik przebywał w Zuchthaus Gollno, czy też w Stalagu IID. (przyp. aut). Zob. W obowiązku pamięci…  Stalag II D i formy upamiętniania  jeńców wojennych w Stargardzie Szczecińskim, s. 9-25. (dostęp 20.03.2025 r.).     https://www.cmjw.pl/gfx/cmjw/userfiles/_public/lrm/lrm_34/lrm_34-str.9.pdf;  „Zapomniany obóz pracy”, 24Kurier.pl, (dostęp: 14.06.2025 r.); https://24kurier.pl/akcje-kuriera/szkolny-pulitzer/zapomniany-oboz-pracy/

[7] Raczej zarządca majątku (przyp. aut.).

[8] Dziś to wioska Linie w gminie Bielice (przyp. aut.).

[9] Na podstawie dostępnych źródeł nie udało się nam potwierdzić autentyczności tej informacji. (przyp. aut.).

[11] Zob. https://pl.wikipedia.org/wiki/G%C3%BCstrow (dostęp 17.06.2025 r.).

[12] Zob. https://pl.wikipedia.org/wiki/Laage (dostęp 17.06.2025 r.)

[13] Klein Ridsenow (dziś obszar majątku jest zlokalizowany w Gminie Wardow (przyp. aut.); zob. https://pl.wikipedia.org/wiki/Wardow (dostęp 17.06.2025 r.).

 

[15] Zob. https://pl.wikipedia.org/wiki/Masztalerz (dostęp 02.07.2025 r.).

[19] Zob. https://pl.wikipedia.org/wiki/Pars%C3%B3w (dostęp 17.11.2024 r.).

[22] Zob. https://pl.wikipedia.org/wiki/I%C5%84sko (dostęp 17.06.2025 r.).

Prześlij komentarz

Nowsza Starsza