Moja bohaterka, „wspomina” że Jan ożenił się z Antoniną, jednak już następnego dnia po ich ślubie oboje zostali wywiezieni na Sybir. Wiadomo, że jego małżonka wróciła z zesłania Sybiru z córką – Zofią. Natomiast jego brat pozostał na „nieludzkiej ziemi”, gdzie trafił do wojska. Nigdy już nie wrócił do rodzinnych stron – ślad po nim zaginął.
Najmłodszy z rodzeństwa, Bronisław, urodził się 7 stycznia 1933 roku, po wojnie mieszkał razem z ojcem Antonim.
Zrodziło się zatem pierwsze pytanie, które zadaje od razu rodzinie[4], czy nie szukali informacji, aby poznać losy rodziny – Jana Saji. Odpowiedź brzmi – tak.
Fot. 1. Jan Saja – brat Franciszka, ur. 12.01.1914 r., zaginął 12.10.1943 r. Kopia dokumentu z archiwum Alicji Saji.
Na ich podstawie udało się ustalić, że Antonina Saja, rozpoczęła pracę, jako robotnik przymusowy w styczniu 1944 roku w Żyrawie (Stryj), na obszarze Rosji, gdzie pracowała do lipca 1944 roku[5]. Z kolei Jan Saja będąc na terenie ZSRR, trafił do Wojska Polskiego, dokładnie 3 Dywizji Piechoty, 9 pułku piechoty, kompanii łączności[6]. Zginął w stolicy Polski – Warszawie w czasie drugowojennych walk[7].
Pojawiają się jednak pewne wątpliwości, ponieważ z dokumentu, którym dysponuję, wynika, że Jan Saja trafił do niewoli niemieckiej już w 1943 roku. Inne źródła wskazują natomiast, że Jan – brat Franciszka, syn Antoniego i Zofii, urodzony w Daszawie – walczył w Warszawie. Czy możliwe jest, że uciekł z niemieckiej niewoli? Jeśli tak – kiedy i w jakich okolicznościach? Na tym etapie te pytania pozostają bez odpowiedzi[8].
Losy Antoniego Saji – ojca Franciszka
Fot.
2. Antoni Saja, ojciec Franciszka, w mundurze armii austro-węgierskiej. Miejsce
i autor fotografii nieznani. Zdjęcie pochodzi z prywatnego archiwum Alicji
Saji.
Fot. 3. Franciszek Saja z rodzicami i wujami. Święty Stanisław, I połowa XX wieku. Fotografia z prywatnego archiwum Alicji Saji.
Drugie wydarzenie rozegrało się nad rzeką, nie pamiętam dziś jej nazwy. Wysoko postawiony wojskowy pozwolił swojej żonie, by wraz z koleżankami popływała. W pewnym momencie kobietę porwał silny nurt. Dzięki przytomności oraz odwadze teścia, ta kobieta przeżyła, on ją po prostu uratował.
Po wojnie i związku z otrzymaną ziemią rodzinna wyprowadziła się z Wydrzy z Tarnobrzeskiego, do wsi Korczunek[10] – gmina Daszawa[11]. Nazwa osady związana była z tym, że na początku wszyscy nowo przybyli karczowali lasy – tworzono tu nową społeczność[12]. Z biegiem czasu ludzie pobudowali ładne budynki, jak na owe czasy, „wszystko było pod blachą”.
Fot. 4. Mapa Korczunka sporządzona na podstawie wspomnień Franciszka Saji, 1994 rok. Z archiwum prywatnego Alicji Saji.
Ojciec Franka posiadał spore gospodarstwo, potrzebował zatem rąk do pomocy. W związku, z czym zatrudniał na co dzień ludzi. W rodzinnym domu opowiadano często historie „dębowego lasu”. Do Korczunka przyjechali kiedyś Żydzi i oferowali Antoniemu część kamienicy w Stanisławowie, za jakiś obszar „dębowego lasu”[13]. Pozyskany materiał miał im posłużyć do produkcji mebli. Ojciec Franka, nie zgodził się na tę transakcję.
Alicja Saja dzieli się z nami pewną ciekawostką. Jej zdaniem, to właśnie Antoni wprowadził, w tamtym czasie w „Kasę Stefczyka”[14] w Daszawie. Dodatkowo wystąpił z inicjatywą wybudowania kościoła w Korczunku, ponieważ ludzie jeździli 10 kilometrów[15] do świątyni w Daszawie[16]. W kamieniu węgielnym tamtejszego kościoła znajduje się kapsuła z jego nazwiskiem jako jednego z fundatorów.
Zdaniem naszej bohaterki, w owym czasie ich życie rodzinne przebiegało bardzo pomyślnie, aż do momentu wybuchu drugiej wojny światowej.
Szkoda, że niektórych faktów z życia Antoniego Saji nie da się już dziś zweryfikować. Przykładem może być historia dotycząca obiektu, który rzekomo uratował przed zniszczeniem podczas służby wojskowej. Nie wiadomo, gdzie dokładnie znajdowały się owe magazyny, ani jakiej rangi było to miejsce. Z przekazów rodzinnych wynika jednak, że wydarzenie to miało ogromne znaczenie – nie tylko dla niego samego, lecz także dla całej jego rodziny. To właśnie dzięki temu czynowi życie Antoniego i jego bliskich uległo znaczącej poprawie.
Niezależnie od tego, czy uda się kiedyś potwierdzić szczegóły tej historii, jedno pozostaje pewne. Takie opowieści, przekazywane z pokolenia na pokolenie, budują tożsamość rodziny – nawet jeśli nie wszystkie szczegóły uda się jednoznacznie udokumentować.
Dramatyczne czasy wojny – ukrywający się Franek
Zdaniem Alicji Saji, gdy w 1941 roku front niemiecki dotarł do ich rodzinnych ziem, zaczęły się poszukiwanie wrogów. Mój przyszły mąż, był miał wtedy 21 lat i pomagał chłopakom z oddziałów wojskowych[17]. Z czasem zaczęto zrzucać zaopatrzenie z zachodu. Żołnierze odbierali pakunki w wyznaczonym miejscy, a następnie rozdzielali je po różnych oddziałach[18]. Gdy nasiliły się poszukiwania „chłopaków”, to każdy z nich chował. Franek znalazł swoje miejsce ukrycia, nad rzeką, w wyrwie wierzby. Tam codziennie zanosił mu jedzenie rodzinny „pracownik” jakiś czas tak to trwało. Niestety pewnego dnia Niemcy zatrzymali tego chłopaka, podczas przesłuchania strasznie go bili, nie wytrzymał tego. Wskazał miejsce, gdzie ukrywał się Franek. Nie pamiętam dzisiaj imienia ani nazwiska tego „pracownika”, który po 1945 roku zamieszkał w Warnicy (koło Dębna). On zawsze się wstydził, że wydał mojego męża, Franek nie miał mu tego za złe „mówił trudno, tak się stało”.Franek został uwięziony w więzieniu w Stryju. Dzięki kontaktom Antoniego, ojca Franka, udało się dotrzeć do jednego z przełożonych więzienia. Niemiec pozwolił mu zobaczyć się z synem. Ojciec na własne oczy widział warunki, w których siedzieli przetrzymywani i postanowił działać, aby ulżyć cierpieniu syna. Niemcy nie zgodzili się, żeby dostarczał pożywienie z zewnątrz „bali się obcego jedzenia i zatrucia nim”. Jedyne, na co wyrazili zgodę to przekazanie misiek do jedzenia.
Z czasem sytuacja Franka poprawiła się – być może właśnie dzięki staraniom ojca. Jeden z niemieckich nadzorców zajął się nim – Franek czyścił mu buty, dbał o mundur, a w nocy wracał do celi.
W końcu zapadła decyzja o likwidacji więzienia, w którym przebywał Franek. Został on przewieziony do obozu w Grabowcu[19]. Początkowo Niemcy planowali wysłać więźniów na front do kopania okopów, jednak z czasem zapadła decyzja o ich deportacji do Oświęcimia. W tamtejszych lasach grasowała wówczas partyzantka. Po uzyskaniu informacji o przemieszczaniu się składu niemieckiego z amunicją, mężczyźni od razu przystąpili do akcji – wysadzenia składu. Partyzanci szybko jednak zrozumieli, że oprócz amunicji, na początku składu, w dwóch wagonach znajdowali się jeńcy wojenni, którzy mieli „zakończyć swój los w Oświęcimiu”. Ich akcja przebiegła pomyślnie, początkowy skład pociągu, w którym znajdował się Franek, nie ucierpiał za bardzo, „tylko się chłopaki poobijali”. Z kolei druga lokomotywa, ciągnąca za sobą wagony z amunicją, wyleciała z torów. Partyzanci „dobili”, niemieckich żołnierzy, a jeńców puścili wolno[20]. Każdy z ocalałych chłopaków, chciał się jakoś przedostać do domu. Mój przyszły mąż wraz z kolegą – Tadeuszem, w poniszczonych butach oraz pasiakach, postanowili, że będą szli razem. Opowiadał mi kiedyś, że w miejscowości Radziszów, koło Krakowa, każdy kazał im uciekać, jak ich tylko zobaczyli. Ludzie bali się konsekwencji w razie okazanej pomocy. I tak szli chłopaki od wioski do wioski, chowając się za dnia w stertach słomy, w nocy z głodu kradli jedzenie z koryta dla kur, świń. Gdy dotarli bliżej Krakowa, Franek podjął decyzję, że muszą się rozdzielić, tak będzie im łatwiej.
Wiedział, że ma rodzinę w Wydrzy, przysiółek Klonowo, gmina Grębów[21] i stamtąd chciał dopiero wyruszyć na wschód. Wyczerpany organizm dawał mu jednak coraz bardziej siwe znaki. Franciszek, pod lasem zauważył dom, w którym świeciło się światło, uznał, że spróbuje dotrzeć chociaż tam. Na progu gospodarstwa padł ze zmęczenia. Leśniczy wraz ze swoją żoną zainteresowali się nim od razu. Jednak wiadomo, początkowo strach był ogromny. Zapytali męża, jak się nazywa, ten odpowiedział, że Franciszek Saja, żona gajowego odparła, że ma na imię „Franciszka”, a jej mąż – „Franciszek”. Zbieg okoliczności, nie wiem, na całe szczęście przygarnęli Franka, jego rzeczy od razu spalili, aby zatrzeć ślady. Nadleśniczy miał dwóch synów w wieku 7 i 12 lat, żeby dzieci nie poznały rodzinnej tajemnicy, zrobił wielką „jamę ze stogu siana”, która posłużyła, za kryjówkę w trakcie dnia. Na noc Franek przychodził do domu gospodarzy, aby się najeść i trochę posiedzieć. Jakiś czas tak się ukrywał.
Gdy nabrał sił, podjął decyzję, że musi podziękować za pomoc i ruszyć dalej w poszukiwaniu rodziny. Wyruszając od nadleśniczego z Radziszowa, postanowił dotrzeć do Wydrzy, przysiółek Klonowo. Pamiętał, że ma tam rodzinę. Szczęśliwie udało mu się dotrzeć do Szewców, którzy mieli dość duże gospodarstwo i sporą gromadę dzieci. Na miejscu zrezygnował z dalszej podróży na wschód, gdyż dowiedział się, że jego rodziny, tam już nie ma. Nowego adresu nie znał, to był koniec 1945 roku. Wkrótce ktoś z rodziny Sajów, dziś już nie pamiętam dokładnie, kto to był, przyjechał do Wydrzy i poinformował go, że jego rodzice są już na Zachodzie Polski, dokładnie w Dargomyślu. Tak więc skończył się prawie półroczny pobyt u rodziny.
Z moim mężem oraz 1945 rokiem związana jest jeszcze anegdota. Franek będąc w Krakowie, wybrał się do Kościoła. Gdy wychodził, zobaczył, jak przejeżdża „wojsko polskie” wraz z końmi i armatami. Jedno z dział ciągnęły cztery siwe konie, a ich „woźnica” miał czapkę rogatywkę, która spadała mu na czoło. Po 1945 roku, gdy każdy w Góralicach opowiadał swoje historie, to okazało się, że tym „woźnicą” był nie kto inny, jak jego przyszły teść – mój ojciec.
Rodzina w Tyrawie Wołoskiej – nasz ksiądz Bronek
W rodzinie Szewców matka cały czas chciała, żeby jeden z jej synów – Bronek, który był zresztą bardzo zdolny, został księdzem. Chłopak nie chciał początkowo spełnić marzeń swojej matki.Bronek poszedł do Krakowa na studia, wybrał kierunek ścisły, lecz z pewnością nie teologię. Nie udało mu się jednak dobrnąć do końca. Na czwartym roku studiów, Katarzyna przyjechała w odwiedziny do syna, aby jeszcze raz namówić Bronka. Tak mu wtedy strasznie „wierciła dziurę w brzuchy”, że ostatecznie się zgodził. Na marginesie powiem, że on bardzo dobrze „znał się z naszym Wojtyłą”.
Po święceniach, pierwsze dwa lata, był wikarym w jakieś małej miejscowości, potem przenieśli go do Bieszczad, dokładnie do Tyrawy Wołoskiej[22]. To była bardzo biedna wioska. Tam sprawy potoczyły się bardzo szybko. Rodzice kupili mu kawał lasu przy samej wsi. W międzyczasie powstawała plebania.
Bronek załatwił w międzyczasie pozwolenie na budowę małej elektrowni na prąd, „która znajdowała się przy rzece Tyrawce”[23]. Jego gosposią została Marysia, bardzo oddana i dobra, kobieta, jednak strasznie „garbata”. Kiedyś przyjechaliśmy do kuzyna w odwiedziny, a Marysia mówi, że ksiądz poszedł na kolędę. Franiu odpowiedział z uśmiechem, „że będą świeże pieniądze”. Kobieta tylko machnęła ręką, „Jakie pieniądze? Gdzie tam, on nic nie przyniesie. Co dostanie jednym domu, to w drugim odda dla bardziej potrzebujących”. Taki już był ten nasz Bronek.
Był bardzo obrotny. Jak ukończono ostatecznie budowę plebanii, to obok zbudował oborę, w której sam trzymał i doglądał – kury, kaczki, pawie. Miał też własny warsztat, w którym naprawiał różne rzeczy – zegarki, maszyny do szycia itd. Jak by tego było mało, zbudował także cegielnie i sam wypalał cegły[24].Jest taka rodzinna historia. Gdy pierwszy raz pojechałam do tej Tyrawy Wołowskiej, na miejscu pytam napotkanej osoby, gdzie znajdę plebanie, miejscowy odpowiada „o tam na górce”. Udałam się we wskazane miejsce, a tam różne szyldy naprawa rozmaitych rzeczy. Pomyślałam, że to pomyłka, chyba źle trafiłam, więc wróciłam do głównej drogi przy mostku. I pytam ponownie o lokalizację plebanii. A kobieta mi odpowiada, że pani stamtąd wraca, nie mogłam w to uwierzyć, „no tak, ksiądz, tam prowadzi warsztat”. Bronek nie wziął ani grosza z kościoła, wyżył z tego, co sobie zarobił.
Fot. 5. Kuzyn Franciszka – ks. Bronisław Szewc w 25 lecie kapłaństwa. Tyrawa Wołowska, XX wiek. Autor nieznany. Zdjęcie z prywatnego archiwum Alicji Saji.
Nowe życie na Zachodzie – początki pracy nauczyciela
Po dotarciu do swoich najbliższych, Franek od razu zaczął rozglądać się za pracą. W międzyczasie dowiedział się o wakacie na stanowisko nauczyciela. Szukali kogoś nawet bez pełnego wykształcenia, które oczywiście należało uzupełnić w późniejszym czasie.Franek jeszcze przed wybuchem drugiej wojny światowej skończył średnią szkołę, ale nie miał formalnego przygotowania do zawodu. Zaczął więc uzupełniać wykształcenie w Dębnie, a zaraz potem dostał nakaz pracy w Góralicach.
Fot. 6. Franciszek Saja wraz z nauczycielką Rozalią Kardyś i Zuzanną Warchoł na tle jednego z budynków szkoły. Góralice, lata 50 XX wieku. Autor nieznany. Zdjęcie z prywatnego archiwum Alicji Saji.Jak dziś pamiętam, stałam w Góralicach wraz z koleżankami, pod dębem koło kościoła. Nagle wychodzi wysoki, przystojny mężczyzna. Zaczęłyśmy od razu mu się przyglądać i dyskutować, kim on może być. Z nami była wtedy nauczycielka z naszej szkoły, która prowadziła chór kościelny, w którym – jako „młode panienki” śpiewałyśmy. Tajemnica szybko się wyjaśniła, gdy Franek podszedł przywitać się z Rozalią Kardyś i pokazał jej nakaz pracy.
Fot. 7. Dziennik lekcyjny polskich dzieci prowadzony w języku polskim i ukraińskim w latach 1944–1945. Nauczycielką była Rozalia Kardyś. Szkoła mieściła się w Święty Stanisław. Dziennik dotyczył klas III i IV. Z archiwum prywatnego Alicji Saji.
W Góralicach uczył przede wszystkim matematyki, którą bardzo lubił. W późniejszym czasie wykładał również fizykę i chemię, ale szczególny sentyment miał zawsze do matematyki.
W moich wspomnieniach zapisała się pewna historia. W szkole Franek wprowadzał ułamki. Przyszedł do klasy z jakąś dużą torbę, z której wyjął buraki, ziemniaki. Warzywa porozkładał na ławce. Zrobił tak, gdyż nie miał pomocy dydaktycznych, jakie dziś występują w szkołach. Ten prosty sposób pozwolił nam zrozumieć na przykład, czym była ½ oraz jak to zapisać.
Gdy mój przyszły mąż ukończył edukację w Dębnie, kolejnym etapem była nauka w Myśliborzu. Co ciekawe udało mu się w jednym roku „dobić” dwa lata. Zapewne dlatego otrzymał mianowanie i został instruktorem matematyki na obszar – powiatu Chojna, z siedzibą w Dębnie.
Fot.
8. Kurs pedagogiczny w Myśliborzu. Myślibórz 1947 rok. Autor nieznany. Zdjęcie
z prywatnego archiwum Alicji Saji.
Fot. 9. Ukończone Liceum Pedagogiczne w Myśliborzu. Myślibórz, 1953 rok. Autor nieznany. Zdjęcie z prywatnego archiwum Alicji Saji
Ja w tym czasie kupiłam motor – Emzetkę, który nieraz okazał się pomocny. Gdyż Franek uczył nie tylko dzieci, ale też dorosłych i nieraz musiał zostać gdzieś dłużej. Wiadomo, jak to na wsiach – „czymś go tam poczęstowali”. Byłam więc jego „taksówką”.
Jak zostałam jego żoną
Kiedy Franek uczył w Góralicach, to nie miał swojego mieszkania. Pomieszkiwał u rolników, rodzinny Tyrchów. Tam była dziewczyna, która strasznie się w nim kochała. Jej rodzice robili wszystko, żeby ich połączyć, ale on „uciekał od niej jak od ognia”.W tamtych czasach nie było elektryczności, więc Franek sprawdzał kartkówki, przy takiej dużej lampie, którą przywiózł ze wschodu. Starsze dziewczyny ze wsi umyśliły sobie, że będą do niego chodzić i kwiatki z papieru robić. Co wieczór trzy – cztery dziewczyny przychodziły, to było dla niego uciążliwe, ciągle mu przeszkadzały w pracy.
Ciekawostką, jest to, że początkowo Franek nie otrzymywał wynagrodzenia za swoją pracę. Wówczas przychodziły dary z UNNRY, a ludzie na wsi podjęli decyzję, że będzie chodził od domu do domu na obiady – każdego dnia jadł u innego gospodarza. Gdy przyszedł do nas, moja mama nie zrobiła rosołu z kury, tylko knedle tarte i jakąś zupę. Franek z uśmiechem powiedział „wreszcie nie rosół i kura”. Mama odpowiedziała, że jak chce to może codziennie przychodzić do naszego domu na obiady. Tak też się stało. W czasie częstych wizyt Franek upodobał sobie młodą blondynkę – czyli mnie.
Jak sprawy potoczyły się dalej. Któregoś dnia Franek dowiedział się, że dostałby mieszkanie służbowe, ale pod warunkiem, że będzie miał rodzinę. Z taką informacją przyszedł do moich rodziców i spytał, czy ich córka – Ala mogłaby zostać jego żoną. Mnie nie było przy tej rozmowie – uczyłam się wówczas w szkole średniej Stargardzie. Moja mama pomyślała: „Nauczyciel? Przed wojną to był ktoś”. Poza tym – dobry człowiek”. Rodzice podjęli decyzję, że jeśli zdam maturę, to możemy się pobrać.
Gdy wróciłam ze szkoły, to opisali mi całą sytuację. Nie będę ukrywać – Franek od początku mi się podobał. Wtedy jednak miałam jeszcze innego „przyjaciela” – Ryszarda. Znaliśmy się od szkoły podstawowej. Rysiek nie miał ojca, w dodatku w ich domu była duża ilość rodzeństwa, więc czasem go dokarmiałam. Pamiętam, jak kiedyś na pastwisku razem pilnowaliśmy krowy, lecz „trochę się zagadaliśmy”, a finał był taki, że krowy zjadły nam zeszyty!
Później, Ryszard okazał się bardzo zdolnym artystą. Uczył się w Poznaniu, gdzie wówczas rzeźbili „głowy Lenina”. Po szkole miał bardzo dużo zamówień, więc ciągle tylko dłubał i robił. Dzięki temu dorobił się majątku, ale nie miał już czasu do mnie pisać. Jakby tego było mało, w Poznaniu przebywała też moja znajoma ze Stargardu, której Rysiek bardzo się podobał. Ona kiedyś napisała do mnie list, że Ryszard ma dużo pieniędzy i ciągle robi te rzeźby. Finał tej historii był taki, że zgodziłam się na małżeństwo z Frankiem.
Fot. 10 Franciszek i Alicja w dniu zawarcia związku małżeńskiego. Góralice, 1949 rok. Autor nieznany. Fotografia z archiwum prywatnego Alicji Saji.
Pierwsze mieszkanie i nowe życie
Zaraz, po ślubie otrzymaliśmy swoje mieszkanie. Moja mama poprosiła mojego męża, żebyśmy poczekali z dziećmi – „jest jeszcze za młoda, żeby zostać matką”. Franek dotrzymał słowa. Nasz syn, Ryszard, przyszedł na świat, jak miałam 18 lat.
W tym samym czasie do Góralic przyjechał Ryszard z Poznania. Ten rozdział mojego życia był już zamknięty. Ksiądz, który udzielał nam ślubu, był znajomym męża, wszystko odbyło się bardzo szybko – bez zapowiedzi. Nasze wesele było bardzo ładne, trwało kilka dni. Po raz pierwszy mąż zastosował wówczas taką metodę, że wysłaliśmy ludziom zaproszenia. Przełamaliśmy zatem pewną tradycję. Wcześniej młodzi chodzili od domu do domu, kłaniając się gościom w pas i prosząc osobiście. Franek powiedział, „że chodzić nie będzie i mnie też zakazał”. Moja mama była trochę zaniepokojona, że ludzie jej nie zrozumieją, obrażą się i nie przyjdą. Jej obawy okazały się bezpodstawne, w stu procentach wszyscy przyszli. Od tej pory nowożeńcy, już nie chodzili, tradycja się zmieniła.
Dom i szkoła
Początkowo szkoła w Góralicach mieściła się dwóch budynkach. Później przybywały kolejne sale – trzy, cztery, pięć, a nawet sześć. W domu, w którym dzisiaj rozmawiamy, kiedyś też mieściła się szkoła. Nasze pierwsze mieszkanie otrzymaliśmy przy kapliczce – zajmowaliśmy całą górę. Tam urodził się nasz synek – Ryszard, który był bardzo ruchliwy, co przeszkadzało sąsiadowi z dołu. Często przychodził do nas „że jest mu za głośno” lub stukał miotłą w sufit. Gdy pojawiła się propozycja zamiany mieszkania, długo się nie zastanawialiśmy. Początkowo w tym budynku, w dwóch pokojach znajdowała się świetlica, którą przeniesiono na parter. W budynku obok była świetlica, sala kinowa, sala widowiskowa. Przez wiele lat leżało tam zboże, które kiedyś przywieźli Rosjanie – po prostu gniło na miejscu.
Imieniny Jaruzelskiego – Wizyta w Warszawie
Franek, gdy miał przerwę w pracy, co roku musiał odbyć miesięczne ćwiczenia wojskowe. Proponowano mu, żeby został w wojsku, lecz on nie chciał. Opowiadał mi kiedyś taką historię, że ich przełożonym w Szczecinie był Wojciech Jaruzelski. Z okazji imienin chłopaki postanowili, że zrzucą się na prezent. Kupili kwiaty i „jakiś prezent myśliwski”. Mojego męża i kolegę, Jaruzelski przyjął chłodno, odpowiedział, „że imienin nie obchodzi i proszę sobie zabrać te prezenty”. Strasznie głupio się chłopakom zrobiło, szybciutko opuścili jego gabinet.
W czasie swojej długiej kariery nauczyciela, Franek otworzył trzy szkoły w okolicy: w Dobropolu, Gogolicach i ostatnią w Stołecznej. W każdej z nich przez kilka tygodni zawiadywał rozruchem, aż do momentu wyznaczenia kierownika placówki.
Wyjazd do Warszawy
Razem z Frankiem złapałam „bakcyla”, dużo podróżowaliśmy jako nauczyciele. Razem z dziećmi pojechaliśmy do Warszawy na wystawę pokonkursową – wygraliśmy konkurs plastyczny. Poszczególne pracę oglądał osobiście wiceminister oświaty. W pewnym momencie zapytał jednej z asystentek, gdzie leżą Góralice – nie mógł ich znaleźć na mapie. Zostałam więc poproszona do „tablicy”. W trakcie rozmowy spytał, jak się pracuje? Odpowiedziałam, że bardzo ciężko: szkoła rozrzucona po sześciu budynkach, dwie klasy w domach rolników, a nauczyciel musi się poruszać między nimi rowerem. Wiceminister był w szoku: odpowiedział, że „takiego cudu jeszcze nie widział, w budynkach u gospodarzy? Przecież to jest zakazane od pięciu lat!”. Zdenerwował się i powiedział, że jeszcze dziś ta sprawa ma zostać załatwiona. Dopiero na koniec naszej rozmowy, uświadomiłam sobie, że chyba za dużo powiedziałam.
Kiedy wróciłam do domu, to Franek na wejściu powiedział, „w tej Warszawie toś narozrabiała!” Dostał pilne polecenie od kuratorium: w ciągu miesiąca ma zlikwidować izby szkolne u rolników. Tak też się stało – z budynku za kościołem zostali wysiedleni rolnicy, przyznano im nowe mieszkanie, a w ich mieszkaniu utworzono trzy nowe klasy.
Pożegnanie
24 czerwca 2002 roku mój mąż Franciszek zmarł. Wcześniej przeszedł zawał serca i już nie był w pełni sił. Mimo to, gdy tylko poczuł się lepiej, wrócił do pracy – z pasji, nie obowiązku.
Franek pełnił funkcję Dyrektora Szkoły w latach 1953 – 1980. W wieku 60 lat został emerytem. Nasz bohaterka była Dyrektorem Szkoły w latach 1980 – 1989 roku.
Wspomnień Pani Alicji Saji z Góralic wysłuchali autorzy publikacji Michał Dworczyk i Andrzej Krywalewicz w lutym 2024 roku. |
[1]
Po wydaniu książki pt. Odra była jak umarła…, Michał Dworczyk wyruszył wspólnie
z Andrzejem Krywalewiczem, by kontynuować zbieranie wspomnień mieszkańców
powiatu gryfińskiego. Śp. Alicja Saja była pierwszą bohaterką, która zmarła w
trakcie realizacji projektu – jej odejście szczególnie go poruszyło, jako że
była to pierwsza osoba spośród jego rozmówców, która odeszła. (przyp. aut.).
[2]
Zob. http://www.kami.net.pl/kresy/
(dostęp 20.09.2024 ).
[3]
Zob. https://polska1926.pl/podpisy/1228024
(dostęp 20.09.2024).
[4]
W nagraniu brała udział także córka Alicji Saji – Zofia Derenowska (przyp.
aut.).
[5]
Zob. https://straty.pl/szukaj-osoby.php
(dostęp 21.07.2025).
[6]
Zob. https://straty.pl/szukaj-osoby.php
(dostęp 21.07.2025).
[7]
Zob. https://inwentarz.ipn.gov.pl/node/5362903
(dostęp 21.07.2025).
[8]
Niezbędne są dalsze, pogłębione badania archiwalne. Być może ktoś z rodziny
podejmie się kiedyś próby zrekonstruowania tej historii w całości. (przyp.
aut.)
[9] Nie
udało mi się ustalić, o jakie dokładnie miejsce mogło chodzić podczas pisania
artykułu. (przyp. aut.).
[10]
Pierwszymi byli kupcy z Niemiec, którzy zakupili duże tereny i zagospodarowali.
Powstała wieś Gelzendorf i Machliniec. Natomiast Dwór w Daszawie zakupili
Salezjanie. Tak powstało pierwsze w Galicji Małe Seminarium "Synów Maryi”
w Daszawie w 1900 r. Zaczęli również przyjeżdżać Polacy i wykupywać ziemię,
która stała odłogiem. Tak zakupiono obszary leśne, gdzie powstała miejscowość
Korczunek (nazwa powstała po wykarczowaniu tam lasu) - obszar leśny składający
się aż trzech linii. M. Labuda, Daszawianie na Kresach
i w Polsce: wierszem i prozą. Tam rodzinny dom mój był, Kędzierzyn–Koźle
2023, s. 83.
[11] Zob. https://www.kami.net.pl/kresy/
(dostęp 20.09.2024).
[12]
W dostępnych wykazach
mieszkańców wsi Korczunek nie odnalazłem Zofii i Antoniego Sajów wraz z
dziećmi. M. Labuda, Daszawianie na Kresach i w Polsce: wierszem i prozą. Tam
rodzinny dom mój był, Kędzierzyn–Koźle 2023, s. 167-172.
[13] Pierwotnie rozciągały się tu bogate lasy. Rosły dorodne drzewa liściaste. Grube wysmukłe dęby, graby i brzozy, których pnie lśniły bielą oblewane promieniami wschodzącego i zachodzącego słońca. M. Labuda, Daszawianie na Kresach i w Polsce: wierszem i prozą. Tam rodzinny dom mój był, Kędzierzyn–Koźle 2023, s. 178.
[14] Zob. Archiwum Akt Dawnych, zesp. Rada Spółdzielcza w Warszawie, sygn. 2/213/0/7/3337, Kasa Stefczyka w Daszawie (woj. stanisławowskie, pow. Stryj). Autor tekstu na tym etapie nie weryfikowali zawartości wskazanej teczki.
[15] Urodziłam się w przepięknym zakątku naszej Ziemi Kresowej we wsi Korczunek gmina Daszawa powiat Stryj, województwo stanisławowskie. Jak podają źródła historyczne w Daszawie oddalonej o około dwóch kilometrów od Korczunku rodzina Czartoryskich miała swoje posiadłości. M. Labuda, Daszawianie na Kresach i w Polsce: wierszem i prozą. Tam rodzinny dom mój był, Kędzierzyn–Koźle 2023, s. 170.
[16] We wrześniu 1937 w Daszawie arcybiskup lwowski Bolesław Twardowski poświęcił kamień węgielny pod budowę kościoła pw. Świętej Rodziny, zaprojektowany przez Wawrzyńca Dayczaka. Przed wybuchem wojny budowy nie ukończono Zob. szerzej: https://pl.wikipedia.org/wiki/Daszawa (dostęp 20.09.2024). Zob. szerzej: https://rkc.in.ua/index.php?m=k&f=alvlv&p=lvstdsdn&l=p (dostęp 20.09.2024).
[17]
Zob. https://baza.muzeum-ak.pl/okregi/okreg-stanislawow/
(dostęp 21.07.2025).
[18]
Tak silni i mocni jak zawsze uparci o życie swych braci pędzili się bić. To
wspaniałe nasze ocalenie, dało nam tylko dobre uzbrojenie. Decyzja generała
Sikorskiego, uzbrojono AK rejonu Daszawskiego. Miejscem zrzutów był Korczunek,
skąd nadchodziła pomoc i ratunek. M. Labuda, Daszawianie na Kresach i w
Polsce: wierszem i prozą. Tam rodzinny dom mój był, Kędzierzyn–Koźle 2023,
s. 252.
[19]Zob.https://www.grabowiec.edu.pl/info/strona_grabowca/serwis_parafia/wysiedlenie/wysiedlenie.html?utm_source=chatgpt.com
(dostęp 20.07.2025).
[20] Na
obecnym etapie badań, nie udało mi się potwierdzić tego wydarzenia w źródłach
(przyp. aut.).
[21] Zob. szerzej: https://pl.wikipedia.org/wiki/Gr%C4%99b%C3%B3w_(gmina) (dostęp 07.10.2024)
[22] Pierwszą parafią, do której został skierowany młody ksiądz Bronisław Szewc, były Gorzyce, niedaleko rodzinnych stron. Jednak przebywał tam zaledwie trzy miesiące. Drugą placówką były Zaleszany, w której był wikariuszem od lipca 1943 roku do czerwca 1949 roku. Zob. szerzej: J. Kwaśniak, Bronisław Szewc. Ksiądz, który kochał Boga i ludzi…, Wydawnictwo Edytorial, Rzeszów 2014.
[23] Była to nie lada atrakcja dla wszystkich mieszkańców. Ze stawu przez śluzę woda wpadała do wieży ciśnień – niewielskiego cementowego zbiornika […] Mocy wystarczało na oświetlenie trzech najbliższych budynków: kościoła, plebanii i szkoły. Zob. szerzej: J. Kwaśniak, Bronisław Szewc. Ksiądz, który kochał Boga i ludzi… Wydawnictwo Edytorial, s. 42, Rzeszów 2014.
[24] Jednego razu przyjechał przed plebanię samochód z urzędnikami z powiatu, bo ktoś doniósł, że ksiądz handluje cegłą. Zob. szerzej: J. Kwaśniak, Bronisław Szewc. Ksiądz, który kochał Boga i ludzi… Wydawnictwo Edytorial, s. 40, Rzeszów 2014.