Handlarka bułek przychodziła w ciemności. Ciepłe mleko z cycka krowy piła, odchodziła cicho jak kot

Nazywam się Irena Fedczyszyn. Od sierpnia 1945 roku mieszkam w Stołecznej koło Trzcińska Zdroju. Urodziłam się w pierwszy dzień roku 1929 (01.01.1929) w Trembowli. W mieście gdzie zamek znajduje się tak wysoko jak wieża „na kościele”. Zamek piękny. Będąc w Warszawie zwiedziłam trzykrotnie zamek królewski i muszę przyznać, że w naszym zamku w Trembowli historię odczuwa się na każdym kroku. Inaczej zupełnie czułam się w odbudowanym zamku w stolicy. Gdy zwiedzałam bardzo ładne komnaty pomyślałam, że tu panuje atmosfera jak w domu, nie czuć historii. Nasze miasto zapamiętałam jako piękne, stare i nowe miasto, rzeka Gniezna, kościół karmelitów, żydowska bożnica, Rodzice Bronisława i Piotr Powroźnik. Rodzeństwo, cztery siostry: ja najstarsza, druga w kolejności przyszła na świat Ola, później Maria. Najmłodsza o dziesięć lat ode mnie jest Danusia. Blisko mnie po sąsiedzku mieszka. Ona ma osiemdziesiąt lat. 
Jedno najstarszych rodzinnych fotografii wykonane w Stołecznej po wojnie

Pani Janina
Nasz dom stał na ulicy Sadyki. Nazwa pochodziła od dużej ilości ogrodów i sadów w pobliżu. Mieszkaliśmy w domu jednorodzinnym murowanym, pod blachą. Obok stajnia pod dachówką, kuźnia na boku. Wokół mur a na murze ładny parkanik. Szkoła znajdowała się około kilometra od domu. W klasie dużo dzieci. Były dzieci ukraińskie i żydowskie. Nauczali religii polski i ukraiński ksiądz. Przychodził też rabin ubrany w „takie paski”. Zdarzały się sytuacje, że Żydzi nie zjadali bułek z masłem i wyrzucali je do kosza. Wtedy biedniejsze dzieci udawały że szukają czegoś w koszu, dyskretnie bułki z masłem ukrywali w odzieży i odchodzili na bok aby zjeść pieczywo. Pamiętam, że umarł Żyd i odbywał się jego pogrzeb. Oni wierni byli tradycji; gdy chowali swojego to dzwony milczały. Zdarzyło się, że chłopaki poszli na dzwonnicę i zaczęli złośliwie dzwonić. Widziałam na własne oczy, jak oni nagle stanęli w miejscu, gwałtownie rzucili trumnę na ziemię. Zatrzymali się w ciszy. Posterunkowy musiał interweniować. Nigdy nie brakuje takich złośliwych ludzi, wtedy również znaleźli się tacy w tej grupie „od dzwona”.

Miałam koleżankę serdeczną Ukrainkę Danusię. Na godzinę drugą udawałam się z nią do cerkwi, później ona szła ze mną do naszego kościoła. W cerkwi odbywały się uroczystości, którym przyglądałam się zawsze z zaciekawieniem. Wszystko co tam odbywało się, było dla mnie nowe. W wakacje dużo spacerowaliśmy po mieście, przychodziliśmy do kościoła, odwiedzaliśmy zamek, odkrywaliśmy tam nowe zakamarki. Stróż na zamku nazywał się Kaczyński Józef. Był weteranem z I wojny, nie miał ręki. Na zamku znajdowała się studnia głęboka jak wzgórze na którym budowlę zbudowano. Gdy w mieście stacjonowali Rosjanie, zdarzyło się, że duży, powiedziałabym wielki kawał mięsa spadł na ziemię. Niech pan sobie wyobrazi, że jeden z żołnierzy, aby mięso oczyścić z piasku, zamocował mięso do łańcucha i opuścił do wody. Mięso spadło do wody, wówczas ten sam mężczyzna do łańcucha zamocował drugiego kompana i opuścił w głąb studni. Taki był odważny. Chciałoby się powiedzieć „gieroj”. Tam na górze zamkowej znajdował się pomnik Zofii Chrzanowskiej, która w ręku z mieczem obroniła z polskim wojskiem ten zamek przed Turkami.


Mój mąż przez pięć lat wojny przebywał w Niemczech. W listach do domu przysłał kilka zdjęć.

Jak wspomniałam rodzice uprawiali owoce w przydomowym, rodzinnym sadzie. Zbiory owoców (jabłka, czereśnie, gruszki) zrywali i sprzedawali na rynku „Planty”. Tak nazywało się targowisko w Trembowli. W pobliżu płynęła rzeka Gniezna. Przy zbiorach owoców byli zatrudniani ludzie z okolicy. 

Gdy wybuchła wojna skończyłam dziewięć lat. Stałam z siostrą blisko ogrodzenia przy bramie. Tatuś coś na podwórku robił. Nadjechał wóz z prosiakami. Mężczyzna gospodarz z synem. Młody był strzelcem, ubrany w mundur strzelecki, czapka taka jak Piłsudski nosił. Wóz zatrzymał się przed bramą, starszy mężczyzna pozdrowił tatę – Dzień dobry Piotrze, prosiaki na rynek wieziemy. Tata przywitał się, wybrał dwa prosiaki a w tym czasie pojawił się nad miastem samolot. Młody strzelec przekonany, że to polska maszyna, podziwiał głośno lot. Nagle bomby zaczęły spadać na miasto. Głośno i dym a strzelec na to wszystko powiedział – Tatko, to nie nasza maszyna, to niemiecka wtargnęła…. 

O widzi pan i tak zaczęła się wojna

Nad Trembowlą łubudu, ogień, kolejne pociski spadają na miasto. Dużo ludzi rannych i zabitych, dzieci i dorosłych. Tragedia jakiej nikt nie przewidział. Po ulicach jeździł posterunkowy w granatowym, pięknym mundurze, dziś nie uświadczysz takich mundurów. Zatrzymywał się co pewien czas i głośno wzywał mężczyzn do wstawienia się na rynek, aby uprzątnąć ciała niewinnych, zabitych ludzi. Proszę sobie wyobrazić jaki to był widok. Na wozach drabiniastych, które na co dzień służyły do przewożenia siana i słomy, układano ciała ludzi a pomiędzy szczeblami bezwładnie opadały ręce, głowy… Ludzie szli za wozami jedni milczący inni płakali, krzyczeli. Przerażający widok. Na miejscowym cmentarzu mężczyźni, również mój tata wykopali rów. Ciała zabitych grzebano w zbiorowej mogile. 

Taki był początek 

Później teren zajęli Rosjanie i taki stan trwał do 1941. Po ataku Niemców na Ruskich wtargnęli Niemcy. Ruskie uciekali, granaty pozostawiali w krzakach i na polach. W naszym domu wynajmowali pokój lokatorzy, pan Władek z żoną. Rodzice oprócz upraw owoców, hodowali pięć krów. Na mnie spoczywał obowiązek wypasu krów. Jesienią 1941 albo 1942 udałam się z lokatorami do pobliskiego lasu na grzyby. Prowadziliśmy krowy, które gdzieś w pobliżu lasu na łące pasły się. Gdy po raz kolejny natrafiliśmy na pozostawione pociski, pan Władek postanowił delikatnie uprzątać pociski do jednego bezpiecznego miejsca. Twierdził, że stanowią poważne zagrożenie dla ludzi i zwierząt, wskazując na pasące się krowy. Później pojawił się problem z opłatą za wynajem pokoju. Gdy taka sytuacja utrzymywała się przez kolejne dni, może tygodnie, rodzice wymówili wynajem. Lokatorzy w odwecie donieśli Niemcom, że tata zbiera pociski pozostawione przez Ruskich aby w odpowiednim czasie wykorzystać zgromadzone pociski przeciwko Niemcom. No i zaczęło się piekło. Na naszej ulicy pojawiło się dwóch Niemców i volksdeutch Ślązak z Katowic jako tłumacz. Ten mężczyzna nie miał oka. Wcześniej gdy rozpoczęły się deportacje Żydów z okolic, jeden z nich wbił nóż w oko volksdeucha i w ten sposób naznaczony do końca życia. Tłumacz nazywany był odtąd szklarkiem, miał wstawione szklane oko. Stałam blisko bramy, mężczyźni podeszli bliżej, zatrzymali się, „szklark” zapytał, gdzie mieszka sąsiad Dąbrowski. Gdy wskazałam dom sąsiadów, zapytał gdzie przebywa tata. Odpowiedziałam, że rodzice na „Plantach” sprzedają czereśni i jabłka. Szpicel zapytał czy mogę ich zaprowadzić do rodziców. Odpowiedziałam, że moim zadaniem jest pilnować młodszych sióstr i domu. Mężczyźni udali się w kierunku zabudowań Dąbrowskiego. Przyglądałam się dalszym wypadkom. Zapytali głośno o Powroźnika. Sąsiad odmówił pójścia na rynek i wskazania miejsca gdzie rodzice handlowali owocami. W tej sytuacji szpicel „szklark” chwycił mocno gumowy bicz, tak zwany harap i nim dotkliwie pobił pana Dąbrowskiego. On naprzód, oni szli za nim, kopali mężczyznę. Dotarli do rynku, gdy sąsiad zobaczył tatę, chwycił się silnie drzewa i stał pomimo, że Niemcy co sił próbowali tatę „przeciągnąć”. Dobry sąsiad z pana Dąbrowskiego. Podeszli do rodziców w chwili, gdy skrzynki i wiadra zostały już opróżnione, a rodzice przygotowywali się do powrotu do domu. Kajdanki zatrzasnęły się na rękach taty. 

Jan Powroźnik był prawnikiem, związany z rodzinnym miastem Trembowlą

Naprzód i do gestapo. Bili, kopali. 

Pozostawili na noc w małej ciemnej sali zakrwawionego. Miał sen, panienka w niebieskiej sukni i białej chuście prosiła aby przyznał się. Powiedziała, zaprowadź do lasu. Czy pan w to uwierzy ? usiadł pobity, oczekiwał na klucznika niemieckiego. Rano usłyszał radę aby przyznał się, wówczas przeżyje. Tata pamiętał słowa tej panienki, która nagle w śnie pojawiła się życzliwie. Przyznał się, powiedział tak w lesie znajdują się zakopane cztery skrzynie. Udali się w kierunku lasu. W ten dzień rano mama prosiła abym wykopała i przyniosła buraki z pobliskiego naszego pola. Droga do domu prowadziła ścieżką leśną, którą szłam niosąc w wiaderku wykopane warzywa. Nagle z naprzeciwka zobaczyłam tatę, szedł pobity w kajdankach, kilku mężczyzn (chyba umundurowanych) i mama z siostrami. Zatrzymali się blisko i jeden z nich wskazał na mnie ręką, głośno krzycząc „partyzant”. Mama bezradnie po polsku wyjaśniała, że jestem córką, wracam z wykopanymi burakami. Niemcy wystąpili do przodu, przyglądają mi się w skupieniu milcząc. W tym czasie kieruje spojrzenie do szpicla „szklarka” mówiąc - partyzanci ? po czym wskazuję ręką w kierunku ciemnego, mrocznego lasu. W tej samej chwili tata wykorzystał nieuwagę oprawców i w znanym sobie miejscu wyskoczył w głęboką przepaść. W kajdankach udało się tacie zbiec. Do dzisiaj nie wiem co mną kierowało? Skąd siła i pomysł aby nieświadomie wskazać, ze gdzieś tam w lesie znajdują się partyzanci….. nie wiem

Mąż cioci Meli - wujek Mundyk z Trembowli. Komendant miejscowego Związku Strzelców i organista.

Gdy przyjechałam do Stołecznej miałam piętnaście lat. Co się działo wydarzyło później dowiedzieliśmy się gdy tata wielokrotnie wspominał to tragiczne zdarzenie...

Po omacku, kierując się swoim zmysłem biegł do przodu z rękami uniesionymi przed siebie. Wykonywał koziołki. Bezpieczniej czuł się gdzie drzewa i trawy wysokie. Nie przypuszczał, że oni nie podjęli pościgu. W pewnej chwili kończył się las, zdecydował się zsunąć, zeskoczyć z wzniesienia skały „po omacku” w dół. Biegł, może już szedł w pobliżu zamku. Tam znajdowała się ulica Podzamcze, gdzieś tu spływał z góry zamkowej potok. Nagle w pewnej odległości zauważył kobietę pochyloną nad balią z klepek drewnianych. Uderzała „kijanką” w brudne ubrania. Prała ręcznie odzież.Tak wtedy pranie wyglądało. To była siostra cioteczna. O zatrzymaniu głośno było, również kuzynka o zdarzeniu wiedziała. Powiedziała do taty – Piotrze jak Tobie się udało uciec ? Sytuacja poważna, wymagała sprawnego działania. „Przeciągła” tatę na przeciwną, porośniętą krzakami stronę ulicy. Kolana zbite, usta zakrwawione. Zaczęła na niego wodę lać, do buzi mu dmuchała. Pranie niedokończone znalazło się w misce, którą kuzynka zdecydowanie chwyciła w dłonie i szybko się oddaliła. Przybiegła do domu i w pośpiechu opowiedziała mężowi o wypadku. Po krótkim czasie powróciła w krzaki z piłą do metalu. Przecięła kajdany. Do końca życia na przegubach taty dłoni pozostały rany. Znowu oddaliła się do domu, po czym przyniosła mleka i chleba. Przestrzegała mówiąc – Piotrze nie jedz za dużo abyś skrętu kiszek nie dostał. Jesteś zagłodzony. 

Rok 1980. Pani Irena Ferdczyszyn ze zbieraczami porzeczek na swojej plantacji w Stołecznej
Niemcy poszukiwali zbiega „po rodzinach, kuzynach”. Mama miała nas czworo. Tej nocy położyła nas blisko siebie. Przyszło kilku Niemców. Zajęli pomieszczenie kuchni, pili z jasnych matowych kubków. Jedni ukryli się w pobliżu domu, obserwowali, pozostali pili. Zachciało mi się siku. Mama wyprowadziła mnie przed dom i w pobliżu schodów wejściowych wskazała abym się załatwiła. Nie wiem jak on to mógł zrobić, tata. Przyszedł pod dom, pod okno aby słuchać czy w mieszkaniu przebywają Niemcy. A ja stoję w miejscu i widzę postać ojca przed oknem. Obsikałam się ze strachu. Wróciliśmy do domu. Te gady patrzą na mnie, poznali, że coś jest nie tak. Mama próbowała wyjaśniać, że na zewnątrz ciemno. Nie uwierzyli, wszyscy opuścili dom, wyszli na podwórko. Tata w tym czasie oddalił się do sadu i pobiegł przed siebie. Ukrywał się w lesie. Pozostaliśmy z mamą. Przyszły ciężkie czasy, ratowały nas zapasy. 

Później było pod każdym względem trudniej. Niemcy wspierali Ukraińców, powstała ukraińska milicja. 

Nasza rodzinna fotografia z lat 60 tych

W Trembowli mieszkało dużo Żydów

Żandarmi wyznaczali dzień, mordowali. Później zapanowywał spokój przez jakiś czas. Powracało życie aby znowu dokonać kolejnych mordów. I oni tak w tej potwornej niepewności. Byli tacy, którzy zdeterminowani uciekali gdzieś po za miasto nocą.Pamiętam, że pod osłoną nocy kilku przedostało się do lasu. W tym zamieszaniu małoletnia córka pozostała. Bardzo ładna blondynka, długie gęste włosy. Dziewczyna ukryła się w piwnicy. Znaleźli, zamordowali a później inna bezdzietna Żydówka odnalazła zwłoki, pochyliła się, odcięła pukiel włosów, w papier włożyła. Pocałowała ukryty pukiel i płacząc mówiła do męża – To będzie moja córka. Na pamiątkę włosy wzięła… Oni próbowali wszystkich Żydów wymordować. Tak zaplanowali i swoje robili. I tutaj pojawia się w mojej pamięci serdeczna koleżanka Pinia. Ona w ciągu dnia chodziła po rynku, stukała do drzwi i sprzedawała bułki, żeby zarobić. Ten dzień gdy w pobliżu naszego domu, po sąsiednich ulicach chodzili i wyciągali Żydów z domów zapamiętałam dobrze. Dramat, tragedię niewinnych ludzi widziałam na własne oczy. Pytałam się wtedy mamy – Co z Pinią ? Czy się ukryła, czy przeżyje? Gdy zapanowała cisza a oprawcy oddalili się, poszłam w kierunku żydowskich domów z moją młodszą siostrą. To były murowane budynki, z przodu znajdowały się rodzinne sklepy. Dotarłam do domu Pini, otworzyłam klamką drzwi wejściowe i delikatnie krok po kroku dostałam się do środka. Na ziemi poprzewracane krzesła, półki. Na ziemi leżała zamordowana kobieta, przykryta rozrzuconymi ubraniami. Przerażone biegłyśmy skrótem do domu. Siostra przyznała się mamie. Oberwało mi się. Pini nie odnalazłam. Po tych wypadkach zabitych zbierano i układano na wozy. Katolików wzięli do zbierania ciał zabitych. Na cmentarzu wykopano dół i tutaj zwłoki wrzucano, posypywano wapnem. Ciała tak szybko gniły. Czy coś wiadomo o Pini? Mama poszła krowę doić, wybiegłam za mamą, nadchodził zmierzch. Pinia przyszła z dużym kubkiem po mleko. Gdy mama krowę doiła ona schylała nisko głowę i ciepłe mleko z cycka piła. Później oddalała się do lasu. Tam z innymi się ukrywała. Przez kilka kolejnych dni milcząca przychodziła. Piła mleko z cycka krowy. Oddalała się. Pod osłoną ciemności przychodziła i odchodziła jak kot. Przez kilkanaście kolejnych wieczorów przychodziła. Zawsze było podobnie. Ten sad, który mieliśmy pod lasem pełen ogryzków jabłek. Żydzi, którzy ukrywali się w lesie, przychodzili w nocy, zrywali, zjadali. Do dzisiaj widzę rozrzucone na ziemi maleńkie ogryzki jabłek, dużo ich. Pamiętam jeszcze jedno zdarzenie z tego czasu. Domy po Żydach pozostały przez pewien czas puste. Później Niemcy swoich przywozili z terenu Rzeszy. 

Ciocia Mela z córką Weroniką. Jedna z najstarszych fotografii w rodzinnym albumie

Dziewuszka ukryj się w domu

Czas mijał, pojawili się ruscy żołnierze. Niemcy uciekali taborami, mieli swoje kuchnie polowe, świnie, prosiaki. Uciekali do lasu, czołgi ruskie nagle się pojawiły, oni w pośpiechu, strach pozostawiali dużo tobołów na drodze. Z okien domu wujka widziałam całe tabory Niemców uciekających na zachód. Gdy Ruskie byli już coraz bliżej, przestrzegano kobiety przed gwałtami. Mama układała chleb w piecu, gdy w pobliżu domu jedni sąsiedzi do drugich dogadywali się co do miejsca ukrycia się kobiet z sąsiedztwa. Oddaliła się, my za mamą. Chleb pozostał w gorącym piecu. W jednym z domów ukrytym w sadzie zgromadziło się wiele kobiet. Zamknęły drzwi na klucz, my tutaj z mamą. W pewnej chwili usłyszałam – Irka pójdź do domu, chleb gotowy, aby się nie zasuszył. Wykonałam polecenie, chleb ułożyłam na drewnianym stole. Szybkim krokiem wracam do budynku, w którym przebywało wiele miejscowych kobiet. Nagle pojawił się czołg, silnik głośno warczał. Dwóch uzbrojonych z załogi siedziało na żeliwnym pancerzu, dwóch chyba również uzbrojonych prowadziło czołg. Buczał okropnie. Jeden głośno krzyczał – „Diewuszka skrytaj w domoj”. Przytuliłam się do parkanu, mało nie nasikałam w spodnie. Później poprzez gałęzie, krzaki przyglądałam się kolejnym wjeżdżającym czołgom. Prawdziwy szwadron, ciężkie, głośne i potężne maszyny. Zajęli miasto. Widziałam jak łamali niemieckie sztandary, swoje czerwone gwiazdy mocowali. To co ludzie widzieli, było okropne. Czas mijał, ale ile to czasu było potrzebne aby wszystko wróciło do normy. Ludzie jak mrówki chodzili i się bali.

Z tyłu starej fotografii zachował się taki podpis: Trembowla. Babcia Terenia i wujek Paweł w czasach Piłsudskiego Polski

List

Tak jak wspomniałam tata był na wojnie. Wcześniej po udanej ucieczce napisał list do Niemców, w którym wyjaśnił przyczyny dla których wziął na siebie zarzuty. Napisał – Ja nie winien a przyznawałem się aby uciec i wszystko słyszałem co w moim domu mówiliście. Widziałem żonę, dzieci jak na łóżku siedziały. Widziałem jak spożywaliście alkohol w moim domu. Uspokoiło się, przestali nękać. Tata powrócił, nadal jednak w domu się ukrywał. Siostra Danusia maleńka biegała wokół domu. W pobliżu pojawił się mężczyzna w ukraińskim mundurze, czapka na głowie przypominała skrzydła kury. Siostra wbiegła do domu i „po swojemu” jak umiała, ostrzegła. Nagle w odpowiedniej, bezpiecznej chwili tata wybiegł do sadu i uciekł niepostrzeżony do lasu. Takie zdarzenie zapamiętałam i widzę, gdy zamykam oczy. 


Pyta pan, czy wiadomo jaki był los sublokatorów – pana Władka i jego żony? Oni się ukrywali w Trembowli. W nocy dostali się na teren gospodarstwa sąsiada. Z beczki zabrali mięso, worek mąki uszkodzili i z workiem na plecach skierowali się do sąsiednich zabudowań. Mąka sypała się na ziemię i w ten sposób zaznaczyli drogę złodzieja. Z niewinnego człowieka zrobili złodzieja tylko dlatego, że wcześniej sprzeciwił się tym oszustom. Sąsiad bogu winien, żonę miał chorą na gruźlicę. Dwoje dzieci, którymi się opiekowała jego teściowa. Oszczerstwa tych drani jednak szczęśliwie się zakończyły. Okazało się, że w wynajmowanym pomieszczeniu gromadzili zapasy żywności, które pochodziły z kradzieży. Niemcy odnaleźli to gniazdo, aresztowali ich i wywieźli do Tarnopola, trafili do więzienia. 

Tata ogłuchł... 

Nie powiedziałam, że gdy tata brał udział w wojnie, ogłuchł. Trafił do szpitala do Trembowli, tutaj podleczyli, trochę słyszał ale na wojnę się nie nadawał. Trafił tata do ekipy, która podlegała bezpośrednio pod NKWD. Wykonywali ich polecenia, wyjeżdżali w teren aby banderowców ścigać. To był czas kiedy Niemcy opuścili miasto, przyszli sowieci.

Przyszedł czas, że Ukraińcy zaczęli Polaków mordować. Tu w Trembowli nie czuli się bezpiecznie, tutaj swoją siedzibę miała policja, wojsko. Oni dobrze się czuli na prowincji, tam rozpoczęły się ich zbrodnie. Tata trafił do „takiego ich” ORMO. Wobec bandziorów ukraińskich wyruszali za miasto. Dochodziło do brutalnych zajść. Grupa ukraińskich bandytów napadła na sowieckich oficerów. Zdarzenia o których opowiadam miały miejsce po wkroczeniu wojsk sowieckich do miasta. Przebrali się w mundury sowieckie i dostali na teren rzeźni. Zażądali mięsa, gotowych wyrobów, bez większego problemu uzyskali duże ilości mięs, po czym załadowali na przyczepę ciężarówki i odjechali do lasu do swoich ziemianek. W ten sposób zademonstrowali, że są zorganizowani, stanowią siłę i oczekują na swój czas. Jednak w mieście nie odważyli się mordować. 


Do taty docierały niepokojące przestrogi, że za udzielanie się w ekipie NKWD zapłaci. Tata nasz lubił kwiaty i krzewy; jaśmin, kalina, głóg, bez.. Stoimy z siostrą, kwiaty w ogrodzie pielimy. Patrzę, ulicą w naszym kierunku idzie jeden, w mundurze sowieckim. Ruski kapitan ekstra wyprany, nie podchodzi do nas, zatrzymuje się pod krzakiem bzu, spodni w dół nie opuszcza. Miałam swój rozum , mówię do siostry – Olu śpiewaj po ukraińsku, ciszej szepczę, bandyta ukraiński przygląda się. Przekonana, że po ojca przyszli. Siostra nagle zaczyna śpiewać pieśń ukraińską – Tam w Kijowie złota brama… On siedzi i słucha. Tak długo siedział pod pachnącym drzewem, jak długo Ola po ukraińsku śpiewała. Wstał, przywitał się – zdrastwuj. To nie był prawdziwy rosyjski, znam ich języki. Mówię do niego jak potrafię po ukraińsku – dobryj dzień. Zastanawiał się i zapytał się gdzie mieszka Dąbrowski ? Odpowiedziałam, że cała rodzina w polu. U Dąbrowskiego w ogrodzie duża gruszka rosła, owoce małe, słodkie. Mężczyzna przekroczył bramkę, wszedł na teren posesji sąsiada i zastukał do drzwi. Później zatrzymał się pod gruszką, mówię panu pod bogiem, owocami wypełnił kieszenie i koszulę z przodu. Popatrzył w naszym kierunku i oddalił się sadem do lasu. O, tyle zapamiętałam. Wtedy pomyślałam, że to może śmierć za uszami ominęła kogoś z ulicy. 


Spotkałam się z Edwardem Gierkiem. Poprosiłam bezradna o pomoc. Fotografia ze spotkania została opublikowana w ogólnopolskiej prasie

Kartka pojawiła się na naszej bramce o takiej mniej więcej treści – Zabierajcie się stąd, bo pozabijamy… Takie kartki pojawiały się w wielu miejscach. Policja nam przydzieliła dom naprzeciwko policji i ukraińskiego kościoła. Teraz postępowaliśmy jak inni rodacy. Pierwszy krok kierowaliśmy na plebanię, tutaj otrzymywaliśmy metryki. Drugi krok do ruskiego biura, tutaj pismo zezwalające na wyjazd. Pociąg odjechał z Trembowli, bardzo dużo ludzi, siła narodu. Byliśmy przygotowani do wyjazdu: w butelkach masło przetopione, ciasta, bułki w blachach, suchary w workach. Wagony, wielkie pociągi na stacjach stały. Katowice, Wrocław, Poznań. W wagonie nasza rodzina i Kruszelniccy. Na postojach dawali posiłki. W Katowicach był dłuższy postój. Z kankami udawaliśmy się do miejsca, gdzie zupą dysponowano. Z postojów zapamiętałam wielką łąkę na której pasły się krowy, biało czarne krowy. Ile tych krów zrabowanych z Rzeszy tam było. Stąd w drogę „na Związek Radziecki”. Przez teren Katowic jedziemy zadymione, spalone – nie, nie chcemy tutaj zostać. Dalsza droga i dłuższy postój we Wrocławiu. Mury w mieście powalone, spalone, byliśmy przestraszeni, gdy na dworcu pojawili się ludzie namawiający do pozostania – nie, nie chcemy tutaj zostać. Dalsza droga, miasto Poznań i znowu ludzie namawiają – Zostańcie. 

Rodzinna bardzo stara fotografia wykonana w Stołecznej
Przyjechaliśmy do Chojny sierpniu 1945

Miasto pobite, zniszczone, dużo tego zniszczenia tutaj było. Dużo naszych z Trembowli zostało w Chojnie i Trzcińsku. Moi znajomi i koleżanka Grodecka Danusia, która ze mną do szkoły chodziła, zostali tutaj. Nie wiem czy Danusia jeszcze żyje, to była dobra koleżanka. Tutaj pod dworzec przyjeżdżali żołnierze na wozach i rozwozili ludzi. W składzie pociągu znajdowały się rodziny z wioski oddalonej o kilka kilometrów od Trembowli. Prawie każda rodzina transportowała w wagonie konie. Takim sposobem tata z innymi gospodarzami opuścił Chojnę jako jeden z pionierów, dotarł do Klasztornej. Wieś mała, nie przypadła, udali się w dalszą drogę. Dotarli do Trzcińska. Miasto i to wszystko tutaj wydało im się dziwaczne, odjechali na koniach do Stołecznej. Dużo domów było opuszczonych, tata zajął dom blisko kościoła, kompan inny budynek. Zamocowali biało czerwone chorągiewki i na koniach wrócili do Chojny. Wyjaśnili w miejscu gdzie „ładowano” koło dworca chojeńskiego ludzi na wozy, że gdzie zamocowane chorągiewki, to zajęte domy. Jak my jechali na żołnierskich wozach Byłam czarna jak kruk, włosy kręcone po sam tyłek, palto z skórzanym kołnierzem. Tata, powiedziałam – Zejdę z wozu i pieszo pójdę, popatrzę na te domy niemieckie. Mama ze mną pieszo, tata z siostrami wozem. 

Mój małżonek. Zdjęcie wykonane 30 X 1940 gdzieś na terenie Rzeszy

Dojechaliśmy do Stołecznej

W pierwszym domu stacjonowało 150 Ruskich. W pobliżu znajdowało się wielkie jezioro, w którym „stare, młode” się kąpali. Tego jeziora już nie ma, woda do Trzcińska odpłynęła, „zrobili coś”. Z tego domu wyszli ruskie i wzdychają – jaka dziewczyna, jaka dziewczyna. Tata dobrze wiedział jakie są ruskie. Spokojnie mamie powiedział aby do zajętego domu nie szła drogą, wskazał drogę przez krzaki, aby oni nie zorientowali się, do którego domu dojdziemy. 


Ta jedna Niemka została, nie dała rady


Wszystkie Niemcy opuścili wioskę licznie, tylko jedna Niemka została z powodu, że dziecko rodziła, gdy inni uciekali. Nie dała rady, została. Blisko jej budynku znajdował się dom pełen Rosjan. Ona i to dziecko w opuszczonym domu. Ruskie po wiosce chodzili, gdzie krowa zbierali mleko, przynosili. Co zebrali, oddawali tej Niemce, aby dziecko wyhodowała. Tak po prawdzie to Rosjanie to dziecko wychowali. Gdy dziecko podkarmili, Niemka wyjechała. Zapomniałam jak miała na imię. Inni Niemcy przyjeżdżali, przyjeżdżają do dzisiaj, ta Niemka nigdy nie przyjechała.

Z moją ukochaną siostrą Danusią. A.D. 2020



Na koniec muszę opowiedzieć o Jance

Rosjanie wywozili leśniczych, gajowych, tych co byli zatrudnieni na stacjach kolejowych. Ludzie usłyszeli, że Rusek będzie wywoził mądrych ludzi - Polaków, bo sowiet tylko kołchoz ma. Jednych wywieźli inni uciekli. Wujkowie uciekli. Jeden z nich Mundyk Rychlak był komendantem strzelców, inny, którego zapamiętałam w „galantownym cudownym” mundurze był posterunkowym. Jednak większość została wywieziona. I tu pojawia się leśniczy Gronik Wasyl z rodziną. Mieszkał podobnie ja my na ulicy Sadyki, nazwa ulicy pochodziła od znajdujących się tutaj dużych obszarów sadów. Miał żonę, dzieci, z nimi jeszcze mama leśniczego mieszkała. W gospodarstwie leśniczego zatrudniona była Marynia Kruszelnicka. Zajmowała pomieszczenie z córką Janką. Służącej nie zabrali, została. Rodzinę Groników wywieźli. Marynia z córką opuściła miasto i wróciła do swojej rodzinnej wsi, do Wigdorówki, oddalonej kilka kilometrów od Trembowli. Ruskich nie było, przyszli Niemcy. Do domu Maryny trafiło dwóch Żydów, którzy prosili, błagali o pomoc. W jakich okolicznościach, co ich tutaj sprowadziło, nie powiem. Mówiono, że „po polach tutaj dotarli”. Ona trzymała ich w swoim domu. Ukrainiec doniósł. Przyjechało sześciu umundurowanych Niemców, siódmy szklark - szpicel. Ona z Janką małą na oczach Niemców została zmuszona do wykopania dołu. Żydów zabili i w dole zasypali. Maryna z córką do Oświęcimia, do obozu. Taka była natychmiast decyzja oprawców. Marynia upadła przed szpiclem szklarkiem na ziemię, zanosiła się płaczem, błagała aby Jankę pozostawiono. Szpicla po butach całowała. Janka pozostała, na pieszo o własnych siłach przyszła do nas. Zaopiekowaliśmy się jak rodzina. Gdy Rosjanie oswobodzili więźniów w obozie, Marynia powróciła bez włosów, z wytatuowanym numerem do swojej wsi. Powróciła do domu, szuka córki. Miejscowi powiedzieli – Janka przebywa w Trembowli u Powroźników. Strach było patrzeć gdy zgnębiona, wystraszona ale ocalała pojawiła się w naszym domu. Dziękuję Piotrze, jak wam dziękuję za pomoc mówiła głośno płacząc. Przyjechała z córką w jednym wagonie z nami. Tutaj w Stołecznej pochowali, krótko po wojnie. Janka założyła rodzinę. Po mężu przyjęła nazwisko Tracz. Zawsze była dla mnie ważna. Była dla mnie jedną z najważniejszych osób. Zmarła kilka lat temu. 


Męża poznałam tu w Stołecznej

Przybył tutaj z Niemiec, gdzie w niewoli gdy ciężko pracował 5 lat. U sąsiada krowę wzdęło bo koniczyny duża zjadła. Mój mąż przyszedł po worek, aby rozdzielić mięso z krowy. Tak poznałam męża. To był rok 1946. Zamieszkaliśmy razem. Przyszli na świat nasi synowie: Janusz w 1947, Alfred w 1953. Mówiłam do męża, że jeszcze córki by się przydały. On na to - teraz taki świat, że nie wiadomo gdzie dzieci będą. Dobrze Władku pójdę do sąsiada, uśmiechałam się. Bardzo chciałam córkę, ale trudno 15 h ziemi, do tego mąż pracował w gminie w Trzcińsku jako kierownik melioracji. Nie było lekko, czasu brakowało. Później powiedziałam Władku - tyle hektarów a ja taka chuda, ty dopiero po 15 wracasz. Mąż się zwolnił. Nie dali mu jednak zbyt długo „posiedzieć”. Zaproponowali aby po kilka godzin pracował w sklepie w Stołecznej. Byliśmy, jesteśmy bardzo uznawaną rodziną. Miałam 53 lata jak mąż zmarł. Pochodził z wioski Łoszniów, oddalonej o siedem kilometrów od Trembowli. Pochodził z bardzo dobrej rodziny. Mam w Stołecznej bardzo dużą rodzinę od męża i od moich rodziców. 


Po wojnie

Przyjechał samochód, sekretarz partii z Dębna i kupa ludzi na samochodzie. Komunikat, że dzwon kościoła będą wymontowywać, kościół usuną z ziemi. Stałam z synem, zdecydowanie głośno powiedziałam – Nie ustąpię i dzwonu nie oddam. Koleżanka Janka powiedziała - A jak pan nas zabije, to pójdzie pan do więzienia. Sekretarz odpowiedział, że ma milicję po swojej stronie. Złapał mnie za barki… i o ściany rzucał. On już skonał. 

Napisałam do Cyrankiewicza 

Drogi nasz Prezesie Ministrów, bardzo Ciebie prosimy. Jesteś Polakiem, jesteś naszym orłem a my twoimi orlętami. Otwórz drzwi, podaj rękę. Nie pozwól aby ta czerwona zaraza nam zabraniała w boga wierzyć. W szybkim czasie zebrałam podpisy ludzi. Opisałam o sytuacji kościoła w Stołecznej. Zareagował szybko. Proszę sobie wyobrazić, że dał im mocno po nosie, co w tamtych czasach było zwyczajnie nieprawdopodobne. Dzwon przetrwał, znajduje się w kościele w pobliskim Piasecznie.

Mijały lata. Przyszło pismo, że zostaje nam odebrane dzierżawa pola. To wydarzyło się po śmierci męża. 


Pojechałam do Warszawy do Gierka


Poprosiłam o wysłuchanie mnie. Panie jak oni mnie tam badali, ustawili na płycie, dziś nie wiem czy była to płyta gumowa czy z cementu. Ustawili na płycie tak jak się urodziłam. „Straszna baba” kazała mi rozebrać się. Przyjął mnie w swoim obszernym gabinecie. Opowiedziałam o swojej trudnej sytuacji. Gierek był górnikiem w kopalni węgla, wysoki, przystojny mężczyzna. Miał buzię „trochę na bok”, czego nie pokazywali w telewizji. Wypiliśmy herbatę. Proszę spojrzeć na pamiątkowe zdjęcia z tego spotkania, które ukazały się w ogólnopolskiej prasie. Długo rozmawialiśmy. Szybko wystosował pismo w którym zażądał wyjaśnienia. Z Dębna i Chojny urzędnicy odpowiedzieli na pismo od samego Gierka. Napisali, że jestem niegospodarna, że u mnie na polu bławaty i rumianki. Z miejsca pięć samochodów przyjechało, ludzi wywalić kazał, nawet trzy miesiące nie czekali. Sekretarza usunęli. 

Ukończyłam 91 lat. Zdrowie jakoś szczęśliwie dopisuje. Cieszę się, że mnie pan wysłuchał. Cieszę się, że wysłuchał pan opowieści o moim życiu.


Wspomnień pani Ireny Fedczyszyn wysłuchał autor publikacji w II i III 2020 roku

4 Komentarze

  1. Bardzo lubię czytać takie historie, patrząc na te stare fotografie człowiek zdaje sobie sprawę że nic nie jest wieczne... Czas ucieka wieczność czeka. Proszę o więcej historii tego typu.

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo piękna historia ,proszę o więcej.

    OdpowiedzUsuń
  3. Bardzo piękna historia,proszę o więcej.

    OdpowiedzUsuń
  4. Super,jak byłem dzieckiem babcia odpowiadała jak to było dużo zapomniałem a tu piękna historia rodziny,człowiek zniknie a tu rodzina moze sobie zapisać opowieść i przekazywać dalej bo mało kto wie jakie to czasy były i z czym sie ludzie musieli zmierzyć żeby przetrwać. Młodzież nie zrozumie ale kiedyś się zestarzeja i dotrze do nich że w życiu to mieli łatwo i takie historie opowiedziane trzeba przekazywać.

    OdpowiedzUsuń
Nowsza Starsza